cytaty z książek autora "Bolesław Leśmian"
Nocą umówioną, nocą ociemniałą
Przyszło do mnie ciszkiem to przychętne ciało.
Przyszło potajemnie - w cudnej bezżałobie-
Było mu na imię tak samo, jak tobie...
...Lgnęło mi do piersi - ofiarnie pachnące,
Domyślnie bezwstydne i - posłuszniejące...
W ciemnościach - w radościach - na granicy łkania
Mdlało od nadmiaru niedoumierania.
Gdybym spotkał znowu ciebie pierwszy raz,
Ale w innym sadzie, w innym lesie -
Może by inaczej zaszumiał nam las,
Wydłużony mgłami na bezkresie...
Tak mówię do dziewczyny: Nie wwódź mnie w bór ciemny,
Nie wołaj po imieniu, nie patrz oko w oko -
Bo nigdy nie wiadomo, co za stwór tajemny
Z mroku na świat pod ludzką przychodzi powłoką.
Morze – to nie rzeka, a ptak to – nie krowa!
Szczęśliwy, kto kocha rymowane słowa!
Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony,
A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony.
[„Dziewczyna”].
Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała,
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała.
W każdym zgonie tkwi zbrodnia, co snem się powleka,
Chociaż zbrodniarza brak...
Wszyscy winni są śmierci każdego człowieka!
O, tak! Na pewno - tak!
Świat się zmniejszył na zawsze o twą drobną postać,
I zmalał cały świat!
Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!
I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera...
I nigdy dość, i nigdy tak, jak pragnie tego ów, co kona!...
I znikła treść - i zginął ślad - i powieść o nich już skończona!
Już świt pierwszą roznietą złoci się po ścianie,
Gdy właśnie słychać kroki i do drzwi pukanie...
Więc zrywam się i biegnę! Wiatr po niebie dzwoni!
Serce w piersi zamiera... Nie!... To — Bóg, nie oni!...
[„Urszula Kochanowska”].
Nikt nigdy się nie dowie, czym
byłem dla siebie!
Dla was, co się modlicie, jestem
tylko - Bogiem.
Wiatr wie, jak trzeba nacichać/Za oknem mrok się kołysze. [...]Sen pusty - wracam do domu/Nie, nikt się z nikim nie spotka!/Nikt nie pomoże nikomu!
Po ciemku, po ciemku łkasz/Bezradność twych łez rozumiem...
A Ty idziesz w ślad za mną bez wiary/W łez potęgę i w oczu swych czary/Idziesz chwiejna, jak cień, co się tuła/
Wynędzniała, na ból swój nieczuła
Urwiska! - Nawoływania! I znikąd żadnej pomocy!/ I powikłane od lęku, w mrok pierzchające ogrody!/A w dłoniach - nadmiar istnienia, a w oczach - okruchy/ nocy!
Gdybym spotkał znowu ciebie pierwszy raz,
Ale w innym sadzie, w innym lesie -
Może by inaczej zaszumiał nam las,
Wydłużony mgłami na bezkresie...
Nie przeszkadzaj mi wiedzieć! Milcz, dopóki drzewa Szumią, dopóki pachnie jałowiec i mięta!
Milcz! Nie mówi się prawdy, lecz bez słów się śpiewa.
Kłamie ten, co zna słowa, a nut nie pamięta.
Pokażę ci sny nasze i nasze moczary -
I słońce w oczach ptaków, zapatrzonych w sad!...
Czy czujesz moje pieszczoty i pocałunki, i radość?
Czyli nie bolą cię mroki i nieistnienia nadmiary?
O, wyznaj wszystko do końca.
Uczyń tęsknocie mej zadość.
Zadrżyj z miłości pośmiertnej, jeślić dostępne jej czary!
To — niepoprawny Istnieniowiec!
Poeta! — Znawca mgły i wina.
Nadskakujący snom — manowiec,
Wieczności śpiewna krzątanina.
[„Srebroń”].
A ciemność snuła się po krzewach, biegła po drogach leśnych, przemykała się bezdrożami i, odbita od ziemi, cwałowała ku górze, niby konno i na skrzydłach, i pławem, i samym zamysłem niepochwytnym...
Czułeś hen — ponad lasem jej piętra puste, w niebiosy wparte, a stojące otworem dla wszelkiej zmory wędrownej, bezprzytułkiem umęczonej, a nocą Zmartwychwstania zaskoczonej pomiędzy niebem a ziemią".
Tupnął nogą o ziemię Murumadarkos.
- Nie jestem głupcem, ani osłem, ażebym zaufał tak jawnie kłamliwym słowom! Mogłabyś przynajmniej jakieś zręczniejsze kłamstwo obmyśleć! Spójrz mi prosto w oczy i mów, co się stało.
Sermina spojrzała mu prosto w oczy.
- Patrz prosto! - powtórzył groźnie Murumadarkos.
- Czyż nie patrzę dość prosto?
- Właściwie patrzysz dość prosto i to mnie właśnie zupełnie zbija z pantałyku. Podejrzewam teraz ciebie o to, że chcesz mnie zbić z pantałyku.
- Przecież sam kazałeś mi patrzeć prosto w oczy.
- Kazałem ci patrzeć prosto w oczy, ale nie kazałem ci zbijać mnie z pantałyku.
- Więc cóż mam teraz uczynić, aby cię nie zbijać z pantałyku?
- Powinnaś spuścić oczy i wyznać, że potem, co się stało, nie możesz mi patrzeć prosto w oczy.
- Po cóż mam spuszczać oczy, jeżeli nic się nie stało i jeżeli mogę z zupełnym spokojem patrzeć ci prosto w oczy.
Przez las idąc, kroku coraz przynaglał i wkrótce do jeziora się zbliżył.
Majka wiernie czekała nad brzegiem.
Spojrzał w nią Dziura i znieruchomiał.
A i ona żadnym ruchem nie zakłócała tej ciszy, której noc udzielała chętnie jej smukłej postaci. Księżyc dojrzewał w niebiosach. Ubrana była dotąd tak, jak ją Dziura był ubrał. Nie chciała widocznie pozbywać się drogiego dla niej, bo przezeń wybranego stroju.
Majka dłoń z pierścionkiem nieśmiało wyciągnęła ku niemu na odległość, którą Dziura wzrokiem zmierzył natychmiast.
- Czekałam - szepnęła.
Dziura nic nie odpowiedział, jeno spojrzał na jej warkocz złocisty, aby zbadać, czy jest i czy na miejscu się znajduje właściwym.
Warkocz złocił się i puszystymi zwojami opadał, jak zazwyczaj, z ramion ku stopom.
- Czemuś nie przychodził? - ozwała się znowu Majka.
- Niesporo mi było - odrzekł Dziura.
- Płakałam - rzekła tymczasem Majka, rozszerzając oczy, jakby chciała mu w całej pełni pokazać źródła tego płaczu.
- Nie miałam kogo posłać do ciebie z wiadomością o łzach nieustannych.
Westchnęła.
- Chcesz na jezioro moimi oczyma popatrzeć? - spytała nagle z natężoną bacznością.
- Któż by tam, mając własne ślepie, cudzymi chciał zerkać bez potrzeby? - odparł Dziura wymijająco.
Majka uśmiechnęła się gorzko.
Noc była na świecie, noc ponad światem, a i dalej poza światami noc była pewnoć ta sama, a nie inna, bo i po cóż by się miała odmieniać i różnić, kiedy ją jednaka wola Boża z jednakiego wszędy utkała zasępienia.
Starał się Tajemnik godziny zgadywać, lecz poniechał wkrótce tej pracy mitrężnej i bezowocnej. Wydało mu się bowiem, że jakiś zegar popsuty we łbie mu się zagnieździł i nie tyle czas odmierza, ile zastojem i przewłoką życie mu obrzydza.
Wieczorem przyjdę i nauczę, jak się masz wiedzy nabytej pozbyć. Nauczę, jak tę wiedzę zamówić i na błota odrzucić, i na trzciny zwiać, i na głębokie wody posłać. Na wodzie ją potopisz, na ogniu popalisz, siekierami porąbiesz, nożem pokłujesz, a potem Imienia Jezusowego wezwiesz. Sam Jezus nie przyjdzie, a Imię Jego przyjdzie.
Otchłań
Kiedy wnoszę do lasu znój mego żywota
I twarz tak niepodobną do tego, co leśne,
Widzę otchłań, co skomląc, w gęstwinie się miota
I rozrania o sęki swe żale bezkreśne.
Rozedrgana zielonym, pełnym rosy płaczem,
Przerażona niebiosów ułudnym pobliżem –
Kona z męki i tęskni nie wiadomo za czem,
I cierpi, że nie może na ziemię paść krzyżem.
I nie wie, do jakiego snu ma się ułożyć,
I szuka, węsząc bólem, parowu lub jaru,
Aby go dopasować do swego bezmiaru
I zamieszkać na chwilę, i w ciszę się wdrożyć.
Czuję rozpacz jej nagą, czuję głód jej bosy,
Jej bezdomność, gałęzi owianą szelestem,
I oczy, które we mnie przez mętne szkła rosy
Widzą kogoś innego, niż ten, który jestem.
Jak niewiele ma znaków to ubogie ciało
Jak niewiele ma znaków to ubogie ciało,
Gdy chce o sobie samym dać znać, co się stało...
Stało się, bo się stało! Już się nie odstanie!
Patrzę ciągle i patrzę, jak gdyby w otchłanie,
I ciągle nasłuchuję, czy kto puka w ciszę?...
Nie dlatego, że widzę, nie przeto, że słyszę.
I usta moje bledną, a to ten ból biały
Nie dlatego, że zmarły, lecz bardzo kochały,
I uśmiech nie dlatego trwa na nich przelotem,
Żeby się uśmiechały... sam uśmiech wie o tem.
A gdy ciebie wspominam - świat mi cały gaśnie,
Bo tak oczom potrzeba - tak chce się im właśnie!
A dłonie załamując, wiem, że nie z rozpaczy,
Lecz nie mogę inaczej - nie mogę inaczej.