cytaty z książek autora "Michał Kryspin Pawlikowski"
Nie przesadzimy, mówiąc, że może tylko jakieś dwadzieścia pięć procent starych dworków polsko-litewskich przetrwało w swym stylu pierwotnym do roku 1918. Prawda historyczna zmusza mnie przy tym do stwierdzenia, że to częściowe uratowanie starej architektury nie było z reguły zasługą właścicieli dworków. Nie grały tam roli ani pietyzm, ani tradycja, ani subtelny smak artystyczny. Właściciel nie niszczył dworku i nie oszpecał go przeróbkami po prostu dlatego, że albo nie miał pieniędzy, albo lenił się, albo był - oryginałem. (...) Bóg jeden raczy wiedzieć, jak bardzo lenistwo przyczyniło się do uratowania zabytków litewskiej architektury wiejskiej. I czy przypadkiem jedną z cech narodów, które dotąd szczycą się posiadaniem dużej ilości zabytków, nie jest przyrodzone lenistwo? Jeśli bowiem o zabytki chodzi, aktywność jest czynnikiem raczej niszczycielskim niż konserwatorskim.
We Włocławku Tadeusz był świadkiem dziwnej rozmowy. Wszedł niepostrzeżenie do gabinetu starosty, gdzie siedzieli wojewoda Raczkiewicz; wicewojewoda Szczepański, starosta włocławski, naczelnik wydziału' społeczno-politycznego Cichalewski i jakiś major - podobno oficer łącznikowy generała Bortnowskiego. Nazwiska jego Tadeusz nie wiedział ni wtenczas, ni potem. Rozmowa toczyła się o środkach ewakuacji z Włocławka, który był zlewiskiem ewakuacyjnym z całego Pomorza. Mowa była o autobusach, furmankach i nawet o statkach na Wiśle.
- A co robić z aresztowanymi Niemcami? - spytał starosta - Jest ich... - tu wymienił cyfrę paru tysięcy.
- Jak to - co? - wmieszał się do rozmowy major - Zlikwidować!
Tadeusz podniósł mimowolnie brwi i wzrok jego spotkał się szklanym wzrokiem pana Raczkiewicza.
- Panie Tadeuszu - powiedział wojewoda - może będzie pan łaskaw poszukać i sprowadzić do mnie naczelnika wydziału rolnictwa...
Tadeusz wyszedł i nie słyszał końca ciekawej rozmowy.
W sąsiednim wagonie jechało kilkunastu żołnierzy z pułku poznańskiego - wojska zapewne bardzo dzielnego w boju, ale niesfornego poza służbą, słynnego z grabieży, nękania ludności cywilnej, bicia Żydów. Zachowywali się krzykliwie i po chuligańsku. Do wagonu ich trafił żołnierz Żyd z jakiegoś innego pułku. Zaczęli się nad nim znęcać: śmieli się z niego, nasuwali mu rogatywkę na oczy, szczypali go, udawali że go chcą zakłuć bagnetem. Żyd znosił to wszystko w milczeniu, alf z biegających oczu można było zgadnąć, że jest bliski obłędu. W czasie jakiegoś postoju w polu przed zamkniętym semaforem jeden z Poznańczyków chlusnął na Żyda z bańki z benzyną, a drugi sięgnął po zapałki mówiąc, że go podpali. Tego już biedak nie mógł wytrzymać. Wyskoczył z wagonu i zaczął biec na oślep w kierunku łanu zieleniejącego żyta.
- Dezerter! zdrajca! szpieg bolszewicki! - zaczęli wrzeszczeć Poznańczycy.
Szczęknęły zamki karabinów i huknęło kilka strzałów. Żyd nie zdążył dobiec do łanu żyta i upadł kopiąc murawę nogami. W minutę później rozległ się gwizd parowozu i pociąg ruszył dalej.
Przepis na starkę jest prosty. Bierze się nową beczkę dębową, napełnia spirytusem nieoczyszczonym i pozostawia w spokoju na okres mniej więcej jednego pokolenia. Czas płynie i w beczce dzieją się dziwne rzeczy. Fuzel – substancja o specyficznej, niezbyt miłej woni i przyprawiająca o ból głowy – łączy się z garbnikiem deszczułek dębowych i wytwarza z biegiem lat „bukiet”. Trudno jest opisać bukiet starkowy temu, kto go nigdy nie powąchał. Jest w nim coś niby woń spleśniałego razowca czy grzybów surowych i coś niby zapach zmurszałych foliałów w nigdy nie wietrzonej bibliotece. Zapach starości. Może tylko wystała whisky irlandzka – żytniówka – daje słabe, bardzo słabe pojęcie o bukiecie litewskiej „starej siwuchy”. Bukiet dobrej „starej” starki jest wynikiem długoletniego procesu chemicznego. Wprawdzie już po czterech czy pięciu latach przykry odór fuzla zanika i taka „młoda” starka przypomina smakiem i zapachem niektóre gatunki wódek anglosaskich, prawdziwa jednak starka wymaga około dwudziestu lat starzenia się. W wielu też dworach litewskich panował zwyczaj nastawiania spirytusu w dniu urodzin syna czy córki, z tym, że pierwszy kieliszek pito w dniu dojścia latorośli do pełnoletności, czyli po 21 latach. Proces starzenia się trwał, rzecz jasna, dalej i w niewielu domach pijaliśmy starkę osiemdziesięcioletnią a nawet stuletnią. Był to trunek zwodniczy: taka staruszka traciła zupełnie woń alkoholu i odnosiło się wrażenie, że się piło jakąś pleśń oleistą. Ale już po jednym kieliszku likwor szedł do głowy i rozlewał rozkoszne ciepło po całym organizmie. Taka „bardzo stara” starka miała jeszcze jedną właściwość: wystarczało wlać jeden jej naparstek do garnca zwykłej oczyszczonej wódki, aby cała butla miała kolor, woń i smak prawdziwej starki. Ta właściwość umożliwiała handlowe wyzyskanie starki.
- Ach, przydałby się kieliszek wódki - wzdychał Tadzio.
Siemaszko namawiał do bufetu.
- A jak tam w bufecie - pytał Bohdan.
- Źle - odpowiadał Siemaszko - po pierwsze, dają g... a po drugie mało.