cytaty z książki "Boczne drogi"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Szósta rano to jest godzina do niczego. Zbyt późna do udoju krów, a zbyt wczesna do udoju architektów.
Cztery baby w rozmaicie zaawansowanym wieku, uprawiające indiańskie podchody i skradające się chyłkiem przez trawę i krzewy, z całą pewnością, stanowiły widok rzadko spotykany".
- Ona jest pełnoletnia - mruknęła.
- No to co? Ale głupia.
- Dla kogo ciekawe, a dla kogo nie. Potem mnie złapali i nieśli...
- Na rękach? - zaciekawiła się moja mamusia.
- Nie, w zębach i tak im z pyska zwisałam...
Psy na dwór! Dzieci pod stół! Ksiądz nie wołoduch, som całego jajka nie zji, jak zostawi to wom dom!
To coś co miało być racjonalną akcją ratunkową, przypominało raczej wybuch podwodnego wulkanu".
Konspiracyjna działalność zaczęła mnie trochę męczyć. Ziewałam jak stary krokodyl".
Moja mamusia na łące pokazała wielką klasę i wobec awantury, jaką nam urządziła, utopienie się w bagnie mogło stanowić samą przyjemność.
Na litość boską, dajcie mi coś pić, w samolocie była herbata na pomyjach i już od Montrealu zabrakło wody! Gdzieś mi się podziała jedna noc i ja zaraz idę spać!
Nie wiadomo było dokładnie, co moja mamusia nosi w swojej torbie, w każdym razie stanowiła ona zazwyczaj ciężar, pod którym mogło się ugiąć dwóch silnych tragarzy. Teraz zaś zawartość jej uzupełniały dwie butelki mleka i trzy termosy, jeden z mlekiem, a dwa z herbatą.
Ona była zdania, że ja jestem na diecie, tak? (…) I dlatego kupiła trzy kilo schabu i cztery kurczaki i ja, nie daj Boże, miałam to wszystko zeżreć? To co ja jestem, wołoduch?
Po jakiego diabła komukolwiek miałby być potrzebny film, na którym moja matka kuca dookoła samochodu, a Lucyna pastwi się nad smażonym dorszem, doprawdy nie byłabym w stanie odgadnąć!
Teresa narzekała trochę, że ten Bałtyk dziwnie zimny, tak jakby w Kanadzie panował klimat co najmniej tropikalny.
To po co runął na panią, skoro nie chciał pani gwałcić?
Za naszej młodości niedaleko naszych dziadków, w sąsiedniej wsi, żyła jedna baba, potwornie skąpa (…) bo słynęła ze skąpstwa na całą okolicę. No i pewnego razu na Wielkanoc ksiądz chodził po kolędzie, tfu, chciałam powiedzieć ze święconym. (…) księdza trzeba było stosownie podjąć, stół zastawić, poczęstować, (…) trzy wsie zastanawiały się, co też poda owa skąpa baba. Z tradycji wyłamać się nie mogła, bo od razu byłaby potępiona. Baba zdobyła się na gest, szarpnęła się niesłychanie i dała księdzu jajko na miękko… (…) Jajko na miękko było to coś tak niezwykłego w jej chałupie, taki nieprawdopodobny frykas, że zleciało się wszystko, co żyło, i wwaliło do izby. Tłok się zrobił niemożliwy, wszelka żywina stała wpatrzona w jajko, przepychając się i włażąc księdzu na głowę, aż baba zdenerwowała się okropnie i krzyknęła: „Psy na dwór! Dzieci pod stół! Ksiądz nie wołoduch, som całego jajka nie zji, jak zostawi to wom dom!” No i stąd się wziął wołoduch...
Zdjęłam pantofle i wlazłam w bagno, uprzedziwszy przedtem Lucynę, co będzie, jeśli dopadnie mnie bodaj jedna pijawka.
Pytałam dyplomatycznie i po większej części w cztery oczy, więc uzyskiwane informacje można było uznać za prawdziwe.
Za naszej młodości niedaleko naszych dziadków, w sąsiedniej wsi, żyła jedna baba, potwornie skąpa (…) bo słynęła ze skąpstwa na całą okolicę. No i pewnego razu na Wielkanoc ksiądz chodził po kolędzie, tfu, chciałam powiedzieć ze święconym. (…) księdza trzeba było stosownie podjąć, stół zastawić, poczęstować, (…) trzy wsie zastanawiały się, co też poda owa skąpa baba. Z tradycji wyłamać się nie mogła, bo od razu byłaby potępiona. Baba zdobyła się na gest, szarpnęła się niesłychanie i dała księdzu jajko na miękko… (…) Jajko na miękko było to coś tak niezwykłego w jej chałupie, taki nieprawdopodobny frykas, że zleciało się wszystko, co żyło, i wwaliło do izby. Tłok się zrobił niemożliwy, wszelka żywina stała wpatrzona w jajko, przepychając się i włażąc księdzu na głowę, aż baba zdenerwowała się okropnie i krzyknęła: „Psy na dwór! Dzieci pod stół! Ksiądz nie wołoduch, som całego jajka nie zji, jak zostawi to wom dom!” No i stąd się wziął wołoduch...
- (…) a może oni zabłądzili? – zaniepokoiła się nagle moja mamusia. – Tam bardzo łatwo zabłądzić!
– No! – przyświadczyła Lucyna. – I niedźwiedź ich zeżarł…
– Na podwieczorek.
- Będziesz chyba musiała dostać jakiegoś ataku – powiedziała do mnie Lilka z troską. – Nie mam już do nich sił. Osobiście radzę ci zatrucie pokarmowe, zdaje się, że to najłatwiej symulować.
– Nie wiem, czy mi się uda zzielenieć na twarzy (…).
- Co my jej damy do jedzenia? Poprzednim razem jadła tylko chudą szynkę, skąd ja jej wezmę chudą szynkę?
– A tłustą szynkę masz? – spytała jadowicie jej siostra, druga moja ciotka, Lucyna. – Bo jakbyś miała tłustą, to wiesz, ten tłuszcz można odkroić...
- Dużo ich było?
– Trzy sztuki. Dwóch facetów i babka.
– Iiiii, wielka mi szajka, trzy osoby – prychnęła wzgardliwie Lucyna. – Nas jest więcej.
– Pewnie – przyświadczyła z zapałem moja mamusia. – Jak wylecimy wszystkie w nocnych koszulach z drągami w ręku, to nie ma takiej szajki, która nie ucieknie ze strachu.
– Właśnie nikt nie ucieknie, bo każdemu odejmie władzę w nogach – zaprotestowała Lucyna.
– Skąd weźmiemy drągi? – zaciekawiła się znienacka ciocia Jadzia.
– Przestańcie się wygłupiać! – zażądała Teresa. – Właśnie, nie wiem, skąd te drągi… To jest, chciałam powiedzieć, że mnie się to jakoś nie podobało. Tu chyba robią ciemne interesy...
Jak on się nazywa? Jakiś robak, to wiem, ale nie wiem jaki.
– Coś gryzącego – przypomniała niepewnie ciocia Jadzia. – Pluskwa…?
– Czy nie komar…? – powiedziała równie niepewnie Teresa.
– Wiem, że nie karaluch, ale coś podobnego – stwierdziła Lucyna. – Może prusak?
– No nie zamelduję się tam przecież, wymieniając jak leci rozmaite robactwo! (…) Gdyby w grę wchodziły na przykład kwiatki, to jeszcze, ale insekty?
– To było jakoś pieszczotliwie – zauważyła Teresa (…).
– Weszka – zaproponowała słabo moja mamusia.(…)
– No nie, jeśli on się nazywa Komarek, a ja wejdę i powiem Weszka, to koniec. Chałę dostaniemy, a nie klucz, i jeszcze nas do sądu zaskarży! (…)
Żadna nie chciała zaryzykować konwersacji z facetem o niepokojącym nazwisku. Czas płynął, minęła siódma, Lucyna upierała się, że to było jakieś słowo na S, próbowałyśmy zdrabniać stonkę i szarańczę. Sytuacja stawała się rozpaczliwa.
Z drzwi portierni wyszedł jakiś facet, przyjrzał się nam, po czym podszedł do samochodu.
– Przepraszam, czy to może panie są te panie, na które ja tu czekam? – spytał grzecznie. – (…) Panie pozwolą, moje nazwisko Pchełka, bardzo mi miło.
- Peruka, mur beton – potwierdziłam. – Numer zapamiętałaś?
– Peruki?
– Nie, motoru albo samochodu.
- Przełoży się moje szóste koło na tył i walizka wejdzie do bagażnika. (…)
– Można wiedzieć, po co ci szóste koło? (…)
– Chuligański element rżnie mi opony, bo się wdałam w kryminalną aferę. Usiłują mnie w ten sposób zastraszyć. Szóste koło mam na wszelki wypadek, żeby w razie czego nie pożyczać po ludziach.
– I co, jesteś zastraszona?
– Przeciwnie. Lubię niezwykłe wydarzenia. Gdyby mi się gdzieś zmieściły jeszcze dwa koła, siódme i ósme, miałabym z tego już samą przyjemność...
- Tam jest nazwisko faceta, wiedziałam, że ma coś wspólnego z jakimiś insektami. Do kogo mamy się zgłosić przed dziewiętnastą?
– Do pepchełki…
– Sprawdź porządnie! Zdaje się, że to nie Pepchełka, tylko zwyczajnie Pchełka, ale nie jestem pewna. Zobacz, czy to pe na początku nie stoi oddzielnie. Tylko nie pomyl się, bo w końcu zaczniemy pytać o pana Karalucha i facet się obrazi.
- Trafić, bym trafiła, ale nie pamiętałam ani ulicy, ani nazwiska tego dyrektora. Wiedziałam tylko, że coś z jarzyn, Rzepka albo Buraczek, ale bałam się, że znów będzie jak z tą Weszką…
– Brukselski! – jęknęła Lucyna.
– No proszę. Za Rzepkę mógł się obrazić...
- Tu jest coś napisane – zauważyła Lucyna. – Nie widzę bez okularów, niech która przeczyta.
Ciocia Jadzia miała okulary pod ręką.
– Wola – przeczytała. – Tu jest litera T, tu S, a obok napisane pr.
– No to już przecież wiecie, gdzie to jest – wtrąciła się moja mamusia słabym głosem, ale bardzo zaciekawiona sytuacją. – Wola. To miejscowość, nie?
– A owszem. Jedna z kilkuset prawdopodobnie – odparła Lucyna. – Tych Wól… czy Woli? Jest w Polsce zatrzęsienie.
– Wola koło prrr i jeszcze wam mało? – zdziwiła się moja mamusia.
– Skąd, całkiem starczy – rzekła Teresa zgryźliwie. – Krzykniemy: prrrrr! i ta Wola sama się koło nas zatrzyma.