cytaty z książek autora "Robert Kulik"
Owijacze ponad kamaszami były ubłocone do kolan. Biegł, potykając się niemal przy każdym kroku. Fontanny brudnej wody wystrzeliwały, ochlapując poły jednorzędowego wojskowego
płaszcza z dwiema kieszeniami. Kilka razy zatoczył się, raz upadł. Zerwał się z ziemi i dalej biegł. Twarz osmolona, oczy błyszczą- ce, zaczerwienione. Rozbryzgi ziemistej brei i łzy. Otwierał usta, a gardło rozrywał mu krzyk głośniejszy od wybuchających beczek prochu. Miał, nie swój, stary francuski karabin Lebel Mle 1886 i szesnaście lat.
Gdyby spojrzeć na wyszkolonego snajpera podczas serii oddawanych precyzyjnie strzałów, wyglądałby jak leżący na brzuchu manekin z tylko jedną ruchomą częścią — dłonią, poruszającą się w zamkniętej sekwencji: zamek — spust — zamek w miarę rozwijania się nakręconej w niej sprężyny. Plenery za lunetą celowniczą karabinu są stygmatyzowane „krzyżem”. Widzi ściany domów, okna, fragmenty murów, zbiegi uliczek, zbiorniki na wodę, tańczące w podmuchach wiatru szmaty i papiery, nieliczne ptaki, jeszcze mniej licznych ludzi. Wszystko to z dwiema cienkimi, czarnymi kreskami. Pionową i poziomą. Przecinają się dokładnie w połowie swoich długości. Ich końce są zatopione w grubych czarnych prostokątach. Przystrojone jak koralami. Po osiem kształtnych czarnych pereł na każdej z linii. Siatka celownicza Mil-Dot.
ŚMIERĆ PIĘKNYCH ZŁUDZEŃ
Ta książka jest jak jej tytuł. Odludek pod każdym względem. Nie pasuje do wojskowych historii, które sugeruje podtytuł (Solitary Soldier – Samotny żołnierz). Odstaje objętością – ponad 1200 stron. Dotyka życia do żywego mięsa, ale zastrzega, że to „fikcja inspirowana faktami”. Wymyka się tropom, które sama daje. Jest tu echo i Myśliwskiego, i Stasiuka. Ale Kulik do żadnego się nie przyznaje. A i mistrzowie sami by się pewnie zastanawiali, czy to ich uczeń. Jest i „Paragraf 22”, ale czy Heller pozbawiony swojego słodkiego cynizmu byłby dalej Hellerem? „Odludek" jest więc literackim outsiderem. Ale również literackim debiutem byłego żołnierza wojsk specjalnych, po przejściach. I tu też rodzą się tropy – twórczość jako terapia, jak to pięknie zrobił pan Ota Pavel w „Śmierci pięknych saren”. Ale i ten trop Kulik próbuje gubić. Tylko czy można mu wierzyć, czytając rozdziały z misji w Iraku? „Odludek" jest poszukiwaniem, jak opowiedzieć o świecie, który oszukał. Ale przecież nie wszystko było w nim złe, nie wszystko pozbawione sensu. Książki pisane przez byłych żołnierzy wojsk specjalnych mają swój powtarzalny sznyt – od zera do twardziela. „Odludek" nawet w tej kwestii jest inny. I jakże gorzki. Soli – główny bohater książki leżący na stanowisku snajperskim w Iraku uświadamia sobie, że tam jest jak w czasie Powstania Warszawskiego. Tylko że teraz to on jest tym złym. Czy kogoś stać było na to jedno zdanie? „Odludek" ma swoje słabości. Również literackie. Ale dawno już nie czytałem tak szczerej i prawdziwej książki. „Odludka” można również posłuchać w świetnej interpretacji Przemysława Bluszcza.
Juliusz Ćwieluch, dziennikarz tygodnika „Polityka".
Robert Kulik, „Odludek. Solitary Soldier”, Wydawnictwo Port Arthur, Warszawa 2020
https://www.wydawnictwoportarthur.pl
ZNAJOMI ODLUDKA.
Jeden z półnagich bohaterów filmu sięgnął do uchwytu włazu nad głową. Do dolnego zbiornika zaczęła wdzierać się woda, zalewając całą czwórkę i wypełniając stopniowo całą przestrzeń po sufit. Ci jednak siedzieli dzielnie w kręgu na swoich miejscach. W ustach aparaty z czarnymi, karbowanymi rurami i metalowe zasobniki na klatkach piersiowych. Kiedy zostali całkowicie zatopieni, jeden po drugim zaczęli wychodzić po metalowej drabince do górnego, pustego teraz zbiornika. W pierwszej chwili umknęło mu, że jeden z ćwiczących nie ma aparatu do oddychania. A on miał wyjść ostatni.
Ten dzień to zwykle kryzys. Po mniej więcej dwóch godzinach marszu mija chłopaka z wczorajszego hamaka. Stoi pod sosną. Pochylił się, czoło oparł o pień. Ciężko dyszy, blady, zlany potem. To dla niego koniec. Czas płynie. Droga przez las, pod górkę, z górki, płasko, wertepy, znowu pod górkę. A czas płynie, słońce za chmurami. Byle nie padało. Deszcz to pewne odciski na stopach, pęcherze, dodatkowy ból. Ryzyko utraty mobilności i tempa marszu. Nic innego nie trzeba robić, tylko maszerować. Dalej i dalej. Z celem, bez celu, z nadzieją i marzeniami.
[...]
Raport o stanie organizmu. Percepcja zawężona do monitorowania ciała. Szacowanie sił, determinacji i woli brnięcia dalej.
— Co to?!
— Co?
— To!
— Szlag!
— No, ładnie, drugi dzień.
— Szlag!
— Prawe kolano na zewnątrz, obok rzepki. Lekki ucisk… Trzeba kombinować.
— To myśl!
[...]
Mija wzniesienia, wąski potok, można nabrać wody. Uzupełnić zapasy. Myśl o kolanie już zagnieżdżona. Rozparta w fotelu, założyła nogi na blat stolika i nawet się lekko uśmiecha.— Nie jest dobrze.
[...]
Tysiąc dwieście kroków. Wyraźny, dobrze umiejscowiony ból prawego kolana. Krok po kroku. Coraz trudniej.
— Nie dojdę…
— Nie dojdziesz?
Afganistan rozgrzany, suchy, bez chmur, beżowy. Odziany w łachmany i barwne spódnice, turbany, umazany smarem, okopcony dymem z palonych opon. Warczący starym silnikiem, zardzewiały i zapylony. Zasłonięty burką i glinianym murem. Straszący pustymi oczodołami rozstrzelanego pałacu króla Amanullaha. Wyżłobiony suchym korytem rzeki Kabul. Z roześmianą promienną twarzą dziecka i uważnym spojrzeniem spod przeoranych zmarszczkami powiek starca. Pachnący przyprawami, cebulą, gotowaną baraniną i cuchnący rynsztokiem. Afganistan z plackowatym chlebem i samolotem pełnym hiszpańskich żołnierzy, rozbitym tuż przed powrotem do Madrytu.
Mężczyzna szedł powoli, już się nie spieszył jak podczas jazdy. Chciał też zminimalizować chrzęst butów na grubym żwirze. Dotarł do drzwi wejściowych. Nie było widać zawiasów, co oznaczało, że otwierają się do środka. Stanął przy framudze i delikatnie nacisnął klamkę. Ustąpiła i drzwi bezgłośnie się uchyliły. Długie palce lewej dłoni przyłożył do drewnianej płyty z ozdobnymi listwami i pchnął mocniej. Teraz zawias lekko zaskrzypiał. W prawej dłoni, blisko ciała na wysokości biodra, wciąż trzymał pistolet z lufą lekko skierowaną w dół. Na korytarzu mdłe oświetlenie wskazywało drogę, której szukał. Był tu pierwszy raz, ale doskonale się orientował, dokąd iść. Wszedł do środka. Wokół szpitalna cisza. Z trzeszczeniem sprężyn w łóżkach, westchnieniami i pochrapywaniem pacjentów, z kapiącą wodą z kranu w łazience, brzęczeniem aparatury medycznej i stłumionymi odgłosami filmu w pokoju pielęgniarek. Mężczyzna poruszał się pewnie, teraz nawet trochę przyspieszył. Rękę z bronią swobodnie opuścił. Lufa pistoletu kiwała się nad podłogą w rytm kroków, jakby groziła każdej mijanej płytce terakoty. Wszedł na schody prowadzące na pierwsze piętro, wkrótce był na miejscu. Na drzwiach sali chorych widniała cyfra ›9‹.
Wśród dziewczynek w jej wieku była najszybsza. Na drzewa wspinała się bez lęku. Najbardziej jednak przepadała za tymi wiosennymi gośćmi, którzy dostojnie, każdy w oddaleniu od sąsiada, rozkładali ramiona na przywitanie przechodniów. Jakby chcieli ich uściskać. Pojawiali się nagle, choć nie wszyscy naraz. Ubierali się różnie, ale przewidywalnie. Zawsze w starych ubraniach. [...] Mimo to nie wyglądali nędznie. Dziury w ich ubraniach, wiszące strzępy materiału, rude plamy od rozgrzanych drzwiczek pieców przydawały im zacnej, dramatycznej rysy... Jak szrama na twarzy żołnierza. [...] Chana widziała ich po swojemu: kolorowych i uśmiechniętych. Młodsze dzieci się ich bały. Ona pytała, odpowiadała, mimo że oni rzadko się odzywali. Najwięcej mówiła im o sobie, szkole, sklepie, mamie, kocie i tacie. Słuchali w milczeniu, tylko do tego tulenia byli zawsze gotowi. Patrzyli za nią, gdy znikała na łuku drogi. Zatrzymywała się jeszcze i machała na pożegnanie.
Jesienią i zimą nie rozbiera się do snu. Ma dwa koce i kolorową kapę. Gdy chłodniej, zakłada jasnobrązowy pakol, przypominający obszerny, grubo zrolowany od spodu beret. Twarz osłania ruda, puszysta broda. Na nim wypłowiała, jasnozielona koszula do kolan i luźne spodnie. Do tego podniszczona kurtka, uszyta z tworzywa imitującego skórę i bordowo-szaro-czarnej dzianiny na rękawach. Jego niezmienny, jedyny strój. Ma trzy pary butów. Jedne ciemne, sznurowane, z grubą podeszwą jak do turystyki górskiej. Drugie granatowe, sportowe z białą podeszwą, jak do biegania. Są jeszcze płytkie kalosze, dawno ich nie używał. Ma ponad 40 lat, jedną dubeltówkę i jednego dobrego przyjaciela, Samira. Razem zbierają złom, gdzie tylko się da. Pogadają, pożartują, pożują zielone liście, wypiją herbatę. Przyjaciel ma pięcioletniego syna Zakija. Chłopiec jest poważny jak na swój wiek. Czarne, proste włosy nad czołem układają się na boki. Często towarzyszy obu mężczyznom na wyprawach po zardzewiałe złoto, jak nazywają swoje znaleziska”.