Zanim zostałem pisarzem cz. 1

LubimyCzytać LubimyCzytać
28.01.2016

Wiadomo, że nie od razu Kraków zbudowano. Nikt nie zostaje pisarzem tak od razu, to przychodzi z czasem, z doświadczeniem i właśnie doświadczeniu (zawodowemu) kilku polskich pisarzy się przyjrzymy. Przeczytajcie jak Paweł Majka pracował dla prawdziwego Amerykanina, jak Katarzyna Puzyńska prawie straciła palec i jak Vincent Severski listy do Karola Wojtyły nosił.

Zanim zostałem pisarzem cz. 1

Katarzyna Puzyńska - pisarka kryminalna, zaczynała od pączków i jazdy konnej

Moją pierwszą pracą było sprzedawanie w szkolnym sklepiku. Z wielu powodów była to pozycja niezwykle wśród uczniów pożądana, więc byłam zachwycona, że to mnie wybrano. Moim głównym zadaniem było rzecz jasna wydawanie towarów. Oprócz tego była też misja „pączki!”. Co kilka dni jedna z osób pracujących w sklepiku miała za zadanie wybrać się do pobliskiej cukierni i przynieść zapas pączków. Mówię, że to była misja, bo czekali na nie z utęsknieniem wszyscy - i uczniowie, i nauczyciele. Wyprawa wiązała się ze zwolnieniem z części lekcji, więc stanowiło to dodatkowy plus (kilometrowy spacer może się bardzo, bardzo przedłużyć przy sprzyjających warunkach!).

Moją pierwszą bardziej „dorosłą” pracą była posada instruktora jazdy konnej w stajni, gdzie w owym czasie trenowałam pod okiem naszej zawodniczki olimpijskiej w ujeżdżaniu. Pracę tę wspominam jak najlepiej. No może oprócz momentu, kiedy niemal odgryziono mi palec. Przekonywałam właśnie młodego, nieco spiętego adepta jeździectwa, że rumak nie taki straszny, jak go malują. Chłopiec miał spore obawy, aby podać koniowi kawałek jabłka. Praktyczna demonstracja jest zawsze najlepsza, więc sama chwyciłam owoc i położyłam sobie na dłoni. Kto miał kiedykolwiek styczność z tymi zwierzętami ten wie, że dłoń należy wystawić „na płasko”, aby koń niechcący nie wziął naszego palca za przysmak. Wiedziałam to, a jakże! Tylko że traf chciał, że jak się okazało Walter (koń) miał tendencję do chronicznego „nie panowania nad zębami”. Nie wynikało to ze złej woli, ale z krzywego zgryzu. Tak więc podaję Walterowi jabłko i mówię do młodego jeźdźca: „No i zobacz, jaki grzeczny konik. Nic się nie stanie”. Zanim zdążyłam zaproponować, żeby chłopczyk teraz sam spróbował, Walter chwycił mnie za palec. I trzyma. Palec nie puszcza, więc Walter ciągnie, myśląc nadal, że to cukierek. Chłopiec patrzy na mnie ufnie, więc zaciskam zęby (własne) i nie daję po sobie poznać, co się właśnie dzieje. W końcu Walter musiał się zorientować, że to nie przysmak i mój palec dzielnie służy mi do tej pory.

Na studiach pracowałam też jakiś czas w Hiszpanii. Byłam asystentką w dziale zasobów ludzkich w pewnej firmie. Nie mówiłam wtedy jeszcze zbyt dobrze po hiszpańsku (nie licząc umiejętności przedstawienia się), ale w zaciszu biura nie było problemu, żeby się jakoś dogadać i wykonywać powierzone mi zadania. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy rozchorowała się recepcjonistka. Ktoś wpadł na pomysł, żeby na jej miejsce umieścić na recepcji mnie. Na nic moje tłumaczenia, że to chyba nie jest najlepszy pomysł, bo umiem się jedynie przedstawić. Niña, no te preocupes, por favor. Nic się nie martw? Pierwszą próbą było pojawienie się kuriera. Nie zrozumiałam oczywiście, co do mnie mówił, ale kto by się tam przejmował. Sam wszystko załatwił. Gorzej z telefonami. Wyobrażacie sobie sytuację, że dzwonicie do jakiejś dużej instytucji, a tam z silnym akcentem: "Nie mówić po hiszpański. Angielski ty mówić?". No właśnie... Moja kariera recepcjonistki skończyła się więc (całe szczęście!) po jednym (za to bardzo długim) dniu.

#####

Paweł Majka - pisarz fantastyczny, sprzedawał bilety i porządkował dokumentację księgową

Nie jestem pewny czy moją pierwsza pracą było sprzedawanie w kasie biletów na mecze Hutnika, czy porządkowanie rachunków u amerykańskiego boksera, który postanowił na początku lat 90. zrobić w Polsce fortunę na sprzedawaniu masła orzechowego, prażonej kukurydzy i jeszcze jakiegoś jednego wynalazku amerykańskiej kuchni. W obu przypadkach było wesoło. Kibice na mecze Hutnika przychodzili na pół minuty przed rozpoczęciem, każdy miał inną zniżkę (klubową, pracowniczą, dla rencisty, dla emeryta itp.) i każdy domagał się wydania mu biletu (żadnej elektroniki, tylko zwoje papierowych pasków) w ułamku sekundy, bo przecież mecz lada chwila. Nie pamiętam z tamtych meczów żadnych kiboli, tylko ten rozgorączkowany, zniecierpliwiony tłum ludzi, którzy nie widzieli powodu, by przyjść kupić bilet choćby i pięć minut wcześniej. Meczu nie widziałem żadnego, bo siedzieliśmy w kasach mniej więcej do siedemdziesiątej minuty, a potem, w eskorcie milicji, przechodziliśmy do biura sprzedane bilety rozliczać.

Ale u Amerykanina było fajniej. Okazało się, że ma kilkadziesiąt pudeł kompletnie nieopisanych i nieuporządkowanych rachunków z całej Polski, a właśnie polski urząd skarbowy zażyczył sobie dokumentacji jego przedsiębiorstwa. Chłop postanowił zaoszczędzić na księgowym i do posegregowania i opisania tego wszystkiego zatrudnił gromadę chłopaków (oczywiście w myśl zasady: po znajomości; on znał kogoś, kto znał kogoś, kto był moim kolegą). Płacił nam fantastyczne dla mnie wtedy pieniądze. No i pewną chlubą było wówczas pracowanie dla prawdziwego amerykańskiego przedsiębiorcy. Miał na imię Bob, albo Ben, albo coś w tym rodzaju. Pierwszego dnia zostawił nas samych w mieszkaniu. Powiedział, że możemy brać z lodówki co chcemy, jeśli poczujemy się głodni i bardzo się zdziwił, kiedy wrócił po paru godzinach i nie znalazł w tej lodówce ani okruszka (a początkowo było w niej sporo). Od tej pory po prostu przywoził nam jedzenie, a do lodówki nie mieliśmy już dostępu. Od trzeciego dnia pracy siedziała z nami jego żona, dziewczyna z któregoś z tych krajów Ameryki Południowej, w którym co jakiś czas wybuchały rewolucje. Spotkał ją w samolocie, gdy leciał do jej ojczyzny w nadziei, że tubylcy marzą o maśle orzechowym. Fortuny nie zarobił, więc ściągnął dziewczynę do Polski. Siedziała z nami w domu, szalenie przestraszona naszą pełną werwy obecnością. Polskiego nie znała, angielski też nie był jej ulubionym językiem. Żaden z nas nie mówił po hiszpańsku, więc porozumiewaliśmy się co najwyżej przy pomocy nieczęstych uśmiechów.

Przesiedziałem u niego całe ferie, ale byłem bardziej niż zadowolony z wypłaty. Natomiast nie wiem, czy on był zadowolony z wyników naszej pracy, bo tak naprawdę mieliśmy umiarkowane pojęcie o tym, co robimy. Większość z nas nie znała angielskiego (pomijając słownictwo z filmów gangsterskich i gier). Koniec końców i tak musiał zatrudnić księgowego, żeby wyplątał go z kłopotów z polską skarbówką. Ale przynajmniej ten księgowy dostał w miarę uporządkowane dokumenty, bo my zastaliśmy chaos. Bob (albo Ben) i w Polsce nie zdołał rozkochać wystarczającej liczby osób w maśle orzechowym i pojechał ze swoją przestraszoną żoną robić interesy gdzie indziej. Zdaje się, że szukał dla siebie eldorado w krajach rozwijających się.

#####

Vincent V. Severski - pisarz-szpieg, dostarczał listy biskupowi Wojtyle

Mieszkałem wówczas w Krakowie i chodziłem do X LO na Pędzichowie. Właśnie skończyłem szesnaście lat i bardzo chciałem być dorosły i samodzielny, tym bardziej, że miałem już wtedy bliską mi koleżankę Izę z klasy niżej. Mieliśmy wspólne plany na przyszłość i marzenia, by jednak móc je spełnić potrzebne były pieniądze. Nie pamiętam już w jaki sposób, ale udało mi się dostać pracę roznosiciela przesyłek poleconych w rejonie Stare Miasto. Innymi słowy, zostałem listonoszem, którego obowiązkiem było dostarczanie przesyłek do rąk własnych adresata. Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi, bo na tamte czasy wynagrodzenie, jak dla mnie, było ogromne. Tysiąc dwieście złotych plus napiwki, o ile dobrze pamiętam. 

Kiedy przyszedłem po raz pierwszy do urzędu na Dworcu Głównym, stary listonosz, pan Tadek, od którego miałem przejąć rejon, poinformował mnie szczerze, żebym podchodził do swoich obowiązków z głową, bo to praca dla ludzi inteligentnych. Wytłumaczył mi jakie są rodzaje przesyłek i jak należy się z nimi obchodzić. Najważniejsze były przesyłki „niebezpieczne”, na które wypisuje się od razu awizo i zostawia w skrzynce, przesyłki „słodkie”, które można dostarczać osobiście i przesyłki „święte”, które nosi się aż do skutku. Pan Tadek odradzał jakiekolwiek prób osobistego doręczenia przesyłek „niebezpiecznych”, choć było to niezgodne z przepisami. Chciwy listonosz, trzy razy traci - mawiał. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Wyjaśnił mi w tajemnicy, że te „niebezpieczne” przesyłki to wezwania do prokuratury, milicji i sądów. Myślałem, że kłamie. Szybko jednak okazało się, że mówił prawdę. Wyzwiska były najczęstszym komentarzem towarzyszącym przyjęciu przesyłki, ale nie jedynym. Niektórzy adresaci mieli też psy, albo prowadzili nielegalny wyszynk alkoholi, co wpływało na ich stan emocjonalny nawet wcześnie rano i dodatkowo podnosiło adrenalinę. Pan Tadek miał pełną rację, dostarczenie przesyłek „niebezpiecznych”, było obarczone sporym ryzykiem i zerową szansą na jakikolwiek napiwek. Przesyłki „słodkie” charakteryzowały się rodzajem napiwku. Czyli zamiast złotówki, odbiorca częstował listonosza cukierkiem, a ci bardziej zamożni, czekoladką. Dotyczyło to najczęściej rodowitych krakowiaków, którzy bardziej cenili sobie formę nad treścią. 

Najbardziej jednak polubiłem przesyłki „święte”. Pan Tadek miał świętą rację. W rejonie Starego Miasta mieszkało wielu księży, zakonników, zakonnic i wszyscy oni prowadzili zaawansowaną korespondencje urzędową, wykorzystując przesyłki polecone. Zgodnie z sugestią pana Tadka, takiego listu nigdy nie awizowałem, nosząc go tak długo, aż dopadłem odbiorcę. Krótko mówiąc, jeden „święty” list wart był nawet i pięć złotych. Im wyższy duchowny, tym wyższy napiwek. Raz, dwa razy w tygodniu miałem dostarczyć list na ulicę Franciszkańską 3, adresowany do biskupa Karola Wojtyły. Pan Tadek zawsze zostawiał list u sekretarza biskupa i pobierał zawrotną kwotę dziesięciu złotych. Ja jednak byłem bardziej odpowiedzialny i domagałem się osobistego odbioru listu, co było zresztą zgodne z obowiązującymi przepisami. W ten sposób mogłem kilkakrotnie spotkać przyszłego papieża. Pamiętam, jak za pierwszym razem biskup Wojtyła rozbawiony był determinacją szesnastoletniego listonosza, który twardo domagał się od jego sekretarza osobistego podpisu na liście. Wszedłem do jego gabinetu, siedział za biurkiem tyłem do okna i poprosił, żebym usiadł. Przez kilka minut wypytywał mnie, kim jestem i co robię. Nie rozmawialiśmy ani o sprawach wiary, ani religii, i tak niewiele miałbym do powiedzenia. Był po prostu miły, wręcz serdeczny. Na koniec pogładził mnie po głowie. Od tego czasu jego sekretarz już zawsze wpuszczał mnie do gabinetu, którego wnętrze pamiętam doskonale do dzisiaj. Ale najmocniej utkwił mi w pamięci uśmiech na twarzy biskupa Wojtyły, kiedy z listem w dłoni przemierzałem jego długi gabinet. 

[Amisz]


komentarze [6]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Wilhelmina 29.01.2016 13:39
Czytelnik

Pomijając już doświadczenia pisarzy, świetny pomysł na cykl artykułów :)
Chce się takie czytać.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
malania 28.01.2016 23:11
Czytelnik

Wspaniale musi być mieć takie wspomnienia jakie ma pan Vincent =)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
MIH 28.01.2016 21:49
Czytelnik

Podobała mi się jedynie ostatnia historia.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
allison 28.01.2016 19:10
Czytelniczka

Pisarka kryminalna, pisarz fantastyczny... Jakoś źle to brzmi.
Ale tekst ciekawy.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Enkolpius III 29.01.2016 10:05
Czytelnik

lepiej by było "kryminalistka" i "fantasta"? :D

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
LubimyCzytać 28.01.2016 11:47
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post