rozwiń zwiń

Wykonuję najlepszą pracę na świecie

Marcin Waincetel Marcin Waincetel
19.02.2017

Maja Lidia Kossakowska w tym roku obchodzi 20-lecie pracy twórczej. Zadebiutowała opowiadaniem „Mucha”, które ukazało się w magazynie „Feniks” w 1997 roku. O początkach swojej kariery, o podróżach i kompulsywnym zwiedzaniu, a także o najnowszej książce „Bramy światłości” rozmawia z Marcinem Waincetlem.

Wykonuję najlepszą pracę na świecie

Marcin Waincetel: Wypada zacząć od gratulacji okrągłego jubileuszu – 20-lecia pracy twórczej. Posiada Pani status – to nie kurtuazja – jednej z gwiazd polskiej literatury fantastycznej. Czy jest taki moment, który uważa Pani za przełomowy w swojej karierze? Ujrzenie po raz pierwszy własnego tekstu w druku na dobre zdeterminowało plany zawodowe?

Maja Lidia Kossakowska: Tego na pewno nie da się zapomnieć. Pierwszego razu. Wtedy na chwilę cały świat przystaje, własne nazwisko wydaje się wyrywać z kartki czasopisma, ostre, kanciaste, obce niczym hieroglif, a równocześnie wspaniałe i dostojne jak inskrypcja wykuta w granicie. A za nim napływają, kłębią się, napierają czarną falą słowa tekstu, na pozór doskonale znajome, lecz nagle inne, nieznajome, nie takie jakie podsuwa pamięć. Opowiadanie w czasopiśmie. Niby moje, a przecież nie moje. Ja to napisałam? Naprawdę? I teraz właśnie trafiło do druku, oddane w ręce czytelników? Prawdziwych czytelników prawdziwego magazynu literackiego? Niemożliwe. To jakiś szalony sen, żart, sztuczka. Opanuj się, dziewczyno, bo chyba majaczysz. A jednak. Papier jest realny, słowa realne, nazwisko też. Pegaz wierzga w powietrzu nogami, rży triumfalnie i sypie pióra ze skrzydeł. Wydrukowali! O rany! Wydrukowali! Niepowtarzalna chwila.

Czyli rzeczywiście ta chwila uwarunkowała dalszą przyszłość?

Nie, to nie ona spowodowała, że zapragnęłam zostać pisarzem. Ja tego chciałam od zawsze, od dziecka. Dobra, wiem, że to brzmi banalnie, ale nic nie poradzę. Zawsze coś pisałam, skrobałam w zeszytach, opowiadałam, a odkąd przestały to być zabawne, naiwne bajki wymyślane przez sześcio- czy ośmiolatkę, była to z całą pewnością fantastyka. Po drodze miałam różne inne pomysły na życie, zajmowałam się plastyką, pracowałam jako archeolog i dziennikarz, ale nigdy nie przestałam pisać. Kiedy poszłam na studia, kiedy ukazały się drukiem pierwsze moje opowiadania, miałam nadzieję, że pisanie stanie się takim cudownym dodatkiem do pracy naukowej na uniwersytecie. Że, wzorem innych, starszych pisarzy, zostanę na uczelni i od czasu do czasu wydam jakąś książkę. Pytał Pan o przełomowy moment w karierze, ale takiego momentu nie było. Tak naprawdę, o mojej drodze zawodowej zadecydował rynek. W czasach kiedy dorastałam, mało kto mógł marzyć o tym, żeby żyć z pisania. Więc ja także nie śmiałam o tym myśleć. Zostać zawodowym pisarzem? Co za bzdura. Co za mrzonka. Może to dobre dla jakichś Amerykanów, ale tu, u nas, w Polsce? Czysty absurd. I nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Zupełnie niespodziewanie. Pojawiły się wydawnictwa, pojawił się popyt, otworzyły możliwości. Zaryzykowałam i spróbowałam z tego skorzystać. Do dziś bardzo się z tego cieszę.

Swoją przygodę ze słowem – jako dziennikarka – zaczynała Pani od pracy w redakcji kultury ludowej. Tam też zaczęła się Pani przygoda z poezją, którą pisała Pani niemalże... hurtowo.

To wyglądało trochę inaczej. Ja pracowałam w TVP jako dziennikarz telewizyjny, więc miałam do czynienia głównie z obrazem, a nie słowem. Owszem, często moim filmom towarzyszył tekst, ale przede wszystkim jako dodatek, komentarz do kadru. Kultura ludowa to, wbrew obiegowej opinii, dość szeroka dziedzina. W naszej redakcji kręciliśmy programy o artystach nieprofesjonalnych, z kręgu sztuki naiwnej, ocieraliśmy się o art-brut, relacjonowaliśmy koncerty grup folkowych, pokazywaliśmy dawne malarstwo ludowe i religijne, rzemieślników wykonujących ginące zawody, ogrywaliśmy skanseny z architekturą wiejską, ale także industrialną. Wiele fajnych, ciekawych rzeczy. Niektóre z nich można było prosto zobrazować. Jeśli chór w pięknych, kolorowych strojach śpiewa piosenki, albo zespół tańczy, aż furkocą spódnice, film niejako nagrywa się sam. Potrzeba tylko dobrego operatora, a takich u nas nie brakowało. Gorzej, jeśli mamy mnóstwo malowniczych, nostalgicznych kadrów, które aż się proszą, żeby je pokazywać, minutę, dwie, kilka, a każdy komentarz będzie tu toporny, przegadany i nie na miejscu.

Hipnotyczna moc obrazu potrafi być zaś z pewnością bardzo literacka.

Proszę sobie wyobrazić rozlewiska Bugu, zapadający wieczór, trawy i trzciny na nadbrzeżnych łąkach wysokie do pasa i chwiejne w podmuchach wiatru jak widmowe proporce, opar wstający znad rzeki błękitnej i srebrnej pod granatowiejącym niebem i ciemną sylwetkę wioślarza na promie, tratwie zbitej z desek, która wydaje się starsza niż sam czas. Scena trwa, prom mozolnie dobija do brzegu, wioślarz - Charon pochyla się, cumuje łódź do krzywej gałęzi wierzby. Jest pięknie, i poetycko, i wzniośle. Kadr płynnie, zmienia się, a czas leci. Materiał świetnie sfilmowany, świetnie zmontowany, ale bezgłośny. Sam podkład muzyczny tutaj nie wystarczy. Scena jest za długa. Więc co zrobić? Dodać komentarz? „Szanowni widzowie, zwróćcie uwagę, jak wprawnie pan Zenon kieruje tym stuletnim promem…” No nie, to zbyt ciężkie, zbyt infantylne, rażące, rozbija nastrój a z oglądających robi ciołków bez wyobraźni. Dlatego przy takich okazjach redaktorzy chętnie sięgali po wiersze. Wiersz jest wtedy na miejscu, podkreśla klimat, służy obrazowi. No i fajnie, ale zaraz rodzi się drugi problem. Otóż pula wierszy traktujących o rzekach, spływach, flisakach i promach jest bardzo ograniczona. A program cotygodniowy, cykliczny, więc nie można w kółko powtarzać tego samego, bo widzowie się znudzą. I biedny dziennikarz znajduje się w klinczu. Tak jak moja szefowa, która biegała niegdyś po biurze, błagając, żeby ktoś jej znalazł wiersz o ogniu, bo akurat ogrywała watrę. Sama nie wiem, jak to się stało, że rzuciłam nagle – „Nie przejmuj się, ja ci napiszę”. I od tego zaczęła się ta moja rzekoma przygoda z poezją. Wiersz napisałam, spodobał się, poszedł w programie, a potem wszystko rozkręciło się samo. Do tego stopnia, że niemal co tydzień dzwonił do mnie telefon, a głos zdesperowanego kolegi błagał: „Maja, trzy zwrotki o pszczołach, proszę, tylko szybciutko, za godzinę, bo mam zgranie”. Zatem siadałam i próbowałam wymyślić coś sensownego o ulach i pszczelarzach, traktując to jako ćwiczenie literackie. Naprawdę nie wiem, ile tego powstało. Dużo. O samych kowalach, pleceniu koszyków, lepieniu garnków, świętych obrazach z wiejskich kościółków i chatach zatopionych w malwach napisałam tyle kawałków, że powstałaby z tego gruba teczka. W sumie, to było zabawne doświadczenie. Niemal jak „Firma portretowa” Witkacego, uczciwszy proporcje.

Czytuje Pani opinie krytyków literackich? Przegląda Pani recenzje blogerów? Celowo wprowadzam taki podział, choć w dobie Internetu wydaje się on być coraz bardziej zamazany. A może po prostu... liczy się opinia czytelników – nieistotne czy są pasjonatami, czy specjalistami?

Czytuję. To jest właśnie właściwe określenie. Przeglądam, przebiegam oczami od czasu do czasu, choć staram się nie robić tego często. Ja właściwie prawie nie istnieję w mediach społecznościowych, zachowuję maksimum prywatności, bo to jest mi potrzebne. W recenzjach internetowych najbardziej razi mnie, że często ich autorzy podchwytują opinie swoich poprzedników i kalkują je dosłownie identycznymi słowami. Nie stać ich na własne, czy co? Zresztą to dotyczy moim zdaniem całego internetu.

Jest Pani, podobnie jak Pani mąż, również ceniony literat z gatunku fantastyki, Jarosław Grzędowicz, entuzjastką gotowania. Ponoć bodźcem dla rozpisania historii w Grillbar Galaktyka, a także luźną inspiracją były właśnie... programy kulinarne?

Tak, to prawda. Programy i książki napisane przez szefa kuchni, a przy okazji doskonałego dziennikarza i literata Anthony'ego Bourdaina. To on, oczywiście w pewnym sensie, stał się pierwowzorem głównego bohatera. Muszę przyznać, że bardzo lubię „Grillbar”, dobrze się bawiłam podczas pracy nad tą powieścią i mam nadzieję jeszcze kiedyś wrócić do świata wykreowanego w tej książce.

Kontynuując pośrednio temat kulinariów... książki o Takeshim, „sushi-punk” (fantastyczne, choć enigmatyczne określenie ukute przez Jarosława Grzędowicza), to potrawy składające się z tradycyjnych elementów odwołujących się do kultury feudalnej Japonii, z drugiej zaś futurystyczna wizja rozwoju cywilizacji. Warto jest odnosić się do przeszłości narodów? Czy nie myślała Pani, żeby stworzyć coś, dajmy na to, w realiach polski sarmackiej? Oczywiście z elementem fantastycznym.

Bardzo dużo w mojej pracy czerpię z przeszłości przeróżnych nacji i kultur, więc siłą rzeczy, odwołania do dawnych mitologii, cywilizacji i historii uważam za nośne i ożywcze dla literatury. Ale bazuję głównie na starożytności, którą lubię i znam najlepiej. Do czasów współczesnych i nowożytnych odnoszę się trochę tak, jak radzi maksyma przypisywana Templariuszom. „Nie pokładaj w tym wiary, bowiem jest to za młode”. Polska sarmacka to po prostu nie mój klimat. Nie czułabym się swobodnie osadzając akcję książki w tym miejscu i okresie, bo, po prostu, za mało o nich wiem. Poza tym są w Polsce pisarze, którzy doskonale sobie radzą z tym tematem, a ich wiedza historyczna budzi podziw i szacunek. Mam na myśli przede wszystkim Jacka Komudę, który często wykorzystuje w swoich powieściach wspomniany w pytaniu element fantastyczny.

W jednym z wywiadów określiła się Pani mianem „maga sporadycznego”, w innym zaś jako osoba wierząca. Dla niektórych to połączenie może wydawać się zaskakujące, dla innych natomiast jako dosyć egzotyczne, ale interesujące zestawienie. Skąd fascynacja mistyką?

Oczywiście, ze studiów archeologicznych, z zainteresowania szamanizmem oraz cywilizacjami starożytnej Azji Mniejszej, Syrii, Babilonii i Egiptu. Magia w tamtych czasach stanowiła bardzo ważny element życia społecznego, kulturalnego, politycznego nawet. Magia i wróżbiarstwo wpływały nie tylko na życie zwykłych obywateli, ale na losy całych krajów i imperiów. Królowie i inni władcy zasięgali rady magów w sprawie wypraw wojennych, sojuszy czy wymiany handlowej, a wyroki tychże traktowali z ogromną powagą. Za pomocą magii uzurpatorzy legalizowali swoją władzę. W magiczny sposób leczono, rozstrzygano spory, rozwiązywano problemy. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić, jak bardzo życie ludzi w tamtych czasach było przesiąknięte magią i myśleniem magicznym. Poza tym, warto pamiętać, że magia przyczyniła się ogromnie do rozwoju różnych dziedzin nauki i wiedzy. Astrologia wytyczała szlaki astronomii. Alchemia torowała drogę chemii, fizyce i biologii. Wyliczenia astrologiczne wspierały rozwój matematyki. Wróżbiarstwo, zwłaszcza z wnętrzności, wspomagało wiedzę z dziedziny fizjologii i medycyny. Przy okazji, ten, kto studiował magię, musiał nauczyć się czytać i pisać, a to także krok do przodu w dziejach piśmiennictwa. Poza tym magię zawsze otaczał nimb tajemnicy, wiedzy dostępnej tylko wybranym, ścieżki mędrców i śmiałków ważących się obcować z nienazwanym. Magowie, na swój sposób, starali się zgłębić sekrety wszechświata, objaśnić tajniki działania kosmosu, zerknąć za zasłonę niepoznawalnego, poznać nadprzyrodzone aspekty życia i śmierci. Trudno więc się nie fascynować tak niezwykłą i szeroką dziedziną ludzkiej działalności.

Nie uważa Pani, że współcześnie ten nadnaturalny pierwiastek – choćby religijny – za bardzo zanika w bliskich nam kulturowo społeczeństwach?

Niepokoi mnie to. Magia, religia, obrzędowość to było przez długi czas spoiwo scalające dawne kultury. Dziś, całkowicie zanikło. Dla człowieka pierwotnego, dla członka pierwszych cywilizacji miejskich, ale także dla kogoś urodzonego, dajmy na to, w średniowieczu, istoty nie z tego świata czaiły się wszędzie. W dodatku, całkowicie realne, choć niewidzialne. Rzeczywistość była nimi wręcz przesycona. Nikt się nie zastanawiał, czy bóstwa i demony, a potem diabły lub anioły istnieją naprawdę. Oczywiście, że tak. To był pewnik. Wykryć i ocenić trzeba było tylko przejawy ich działalności. Nie twierdzę, że to było dobre i właściwe. Chociaż, poniekąd, naturalne. Dziś nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Całkowicie odcinamy się od wszystkiego, co niematerialne, nadprzyrodzone, nawet duchowe. Laickość absolutna jest, że tak to ujmę, modna. Człowiek światowy, na poziomie, inteligentny, wierzy tylko w materię, podpierając się przy tym zupełnie zeświecczoną nauką. Tłucze ręką w stół, krzycząc „Zobacz, oto twarda, niepodważalna prawda”. A przy tym zapomina, lub nie wie, że tak naprawdę uderza w pustkę, bo przestrzeń między jądrem atomowym a elektronami jest tak ogromna jak przestrzeń miedzy naszą gwiazdą a planetami układu słonecznego. Ktoś, kto ma czelność choćby się zastanawiać nad nadprzyrodzoną naturą wszechświata automatycznie jest uważany za wariata. A to niedobrze, bo fakty, choćby i naukowe, po prostu się mechanicznie zapamiętuje, zaś nad teoriami się rozmyśla. A chyba lepiej jest myśleć, nie?

Można przypuszczać, że to zainteresowanie mistyką – między innymi – dało początek Pani fascynacji mitologią Jakutów. Ba, całą utraconą rzeczywistością, kulturowym dziedzictwem mieszkańców środkowej Syberii, o czym traktuje przecież również Ruda Sfora.

Nie, to wyglądało trochę inaczej. I zaczęło się z całą pewnością od szamanizmu. A ściślej sztuki późnego paleolitu. Jako nastolatka uczęszczałam do Liceum Plastycznego i to tam, na zajęciach z historii sztuki, zetknęłam się z fascynującym dla mnie światem malowideł naskalnych i rzeźb wykonanych przez ludzi u zarania dziejów. Jak widać od dziecka ciągnęło mnie ku starożytności. Potem okazało się, że tymi malowidłami rządzi pewna prawidłowość – że powtarzają się w podobnej formie na całym świecie, choć dzieli je ogromna przestrzeń i czas. Chciałam się dowiedzieć, co łączy wszystkie te glify i w ten sposób dowiedziałam się o istnieniu szamanizmu, który zdumiewa mnie do dziś. Przeczytałam sporo na ten temat i przekonałam się do teorii niektórych badaczy, którzy twierdzą, że szamanizm syberyjski zachował się w najbardziej pierwotnej, niemal paleolitycznej formie.

A jak to wyglądało w kontekście duchowości Jakutów?

Mitologia Jakutów jest jeszcze bardziej szczególna, bo stanowi, według mnie, spójny i złożony system, który bardzo przypomina wykreowany świat fantasy. W czasie, gdy rodził się pomysł na „Rudą Sforę”, modny był w fantastyce nurt łączenia rzeczywistości historycznej z elementami magicznymi. Na przykład pojawiały się w jakiejś powieści smoki walczące podczas wojen napoleońskich. Kiedy się o tym dowiedziałam, pomyślałam sobie: „No, hej. Zaraz. A czemu by nie połączyć realnie istniejącej mitologii Jakuckiej z wydarzeniem historycznym, które położyło kres jej istnieniu?”. Pomysł wydał mi się fajny, więc „Ruda Sfora” powstała.

Czy cykl „Upiór południa” jest dla Pani nieustannie najważniejszym osiągnięciem? Zdumiewa w nim tak pomysł, jak i wykonanie, wszak to cztery powieści rozpisane różnymi stylami, traktujące o odmiennych tematach. Fascynacja westernami i dziedzictwem Faulknera (Pamięć umarłych) czy... twórczością Konwickiego (Czas mgieł) – niesłychany mariaż.

No tak. Kiedy wpadłam na pomysł „Upiora” dosłownie bałam się zacząć go pisać. Był bardzo ryzykowny, ale równocześnie bardzo kuszący. To pewien trybut dla tych pisarzy, których twórczość ogromnie na mnie wpłynęła. Oczywiście, że bałam się porażki, ale postanowiłam spróbować. I tak, nadal uważam, że to najlepszy projekt literacki, jaki do tej pory zrobiłam. Pracując nad tymi czterema powieściami musiałam skłonić umysł do maksymalnego wysiłku. Często pisałam cały dzień, a w efekcie powstawała zaledwie stronica, pół strony tekstu. Bywało też inaczej. Pracowałam przez trzy, cztery godziny, a potem musiałam przestać, bo czułam, że się śpieszę, psuję język, stosuję zbyt wyświechtane i słabe metafory. Spory kłopot miałam w wypadku „Czerni”, jeśli zdarzyło mi się zapomnieć umieścić w tekście jakiejś informacji istotnej dla fabuły. Nie było miejsca, gdzie mogłabym ją wbić. Dosłownie. Jedno zdanie zazębiało się za drugie, stanowiło do niego komentarz, nie wiedziałam jak rozbić tę strukturę. Bardzo się cieszę, jeśli na spotkaniach czytelnicy proszą o autograf na „Upiorach”. Pisząc ten cykl czułam się dosłownie „na fali wznoszącej”. To wspaniałe uczucie. Mój warsztat się wtedy bardzo poszerzył, wiele się nauczyłam, choć to był naprawdę ogrom pracy.

To dosyć fascynujące, w jaki sposób kreuje Pani męskie, a w jaki żeńskie postacie. Zdecydowanie więcej miejsca poświęca Pani mężczyznom, zachowując jednak mocny, emocjonalny rys ich osobowości. Choćby Daimon, Anioł Zagłady, wierzy w swoją powinność, w misję ochrony Świetlistej poszukującej Jasności, z drugiej zaś... bywa kuszony. Choćby przez królową z rodu Nagów.

Nie ukrywam, że lubię prowadzić męskie postaci. Dla kobiety, pisarki, stworzenie męskiego bohatera to zmierzenie się zarówno ze swoistą tajemnicą jak i wielkim wyzwaniem. Fajnym wyzwaniem, przy okazji. Ciekawe, nikt się nie dziwi, że dla artysty, pisarza, malarza, muzyka, rzeźbiarza, poety kobieta staje się muzą i natchnieniem. A kiedy jest odwrotnie, budzi to prawdziwe zaskoczenie. Dlaczego? Przecież to naturalne. A moje anioły są bardzo ludzkie, zarówno w swoich heroicznych cechach, jak i słabościach oraz namiętnościach, bo to czyni z nich pełnokrwistych, ciekawych bohaterów.

Co do odkrywania tajemnic – czy to prawda, że miała Pani w swoim życiu tak wielki głód wiedzy, że eksploracja British Muzeum potrafiła Pani zająć zaledwie jeden dzień? Ponoć znajomi-towarzysze podróży nie byli zbyt zadowoleni z tak wielkiej intensywności zwiedzania...

Tak, to prawda, jako nastolatka i potem młoda studentka byłam tak zdesperowana, a może raczej zwariowana, że chciałam natychmiast zobaczyć wszystko, co, w moim mniemaniu, trzeba było zobaczyć. Wtedy chodziło głownie o dzieła sztuki i zabytki. Marzyłam, żeby jak najszybciej zwiedzić Wenecję, północne Włochy, Paryż, zamki nad Loarą, Cannes i Niceę, Rzym, Neapol, Pompeje, oczywiście, Londyn, Amsterdam, ale też Tunis, Istambuł, Casablankę, wszystko co się tylko da, byle natychmiast, już, w tej chwili. Obrazy, te niesamowite obrazy, których reprodukcje oglądałam w książkach, rzeźby, budowle, freski, krajobrazy, ogrody i założenia parkowe, naprawdę, chciałam połknąć to na raz jak Człowiek Który Zjadł Świat. Wszędzie kryło się coś, co wymagało natychmiastowego obejrzenia. Krzyczało wręcz: „Zobacz to ja! Obejrzyj mnie, zanim…” Sama nie wiem co? Zapłaczę się, wybuchnę, pęknę z tego nie-oglądania? Obawiam się, że byłam okropnie nieznośna. Łaknęłam oryginałów, jak jakiegoś chorobliwego Świętego Graala. Breugela, Goi, Bosha, braci Van Eyck, Lucasa Cranacha Starszego, Caravaggia, Fra Angelico, Vermeera, Rembrandta, Van Gogha, Cezanne'a, Gauguina, Celnika Rousseau i jego uśmiechniętych tygrysów. Chciałam Luwru i Wersalu, pałacu Dożów, willi d'Este, Pinakoteki, Koloseum, katedry Notre Damme, Remis, Zamku Świętego Anioła, Forum Romanum, wszystkich tych Ospedale degli Innocenti, Ghirlandaiów, Giottów, Berninich i Borominich tego świata. A willa palladiańska? Jak można żyć, nie obejrzawszy willi palladiańskiej? Na Boga, nie da się przecież! Ale kiedy dorastałam te marzenia musiały pęknąć jak mydlane bańki, bo Żelazna Kurtyna jeszcze nie chciała zadrżeć i ustąpić ze skrzypieniem starych zawiasów. Wtedy chyba powszechny był taki głód zachodu, kultury, swobody, sztuki i podróży. Ja wcale nie byłam w tym odosobniona. No i chyba nigdy nie posunęłam się tak daleko, jak moja serdeczna przyjaciółka, która kiedyś trzy dni płakała rzewnymi łzami, że nie zdąży zobaczyć Wenecji, zanim ta zatonie.

Na szczęście ciągle trzyma się w posadach. A jakieś bliższe podróże?

Ale z drugiej strony już pierwsze nastoletnie wyprawy, niedaleko, kawałeczek, do sąsiadów, owocowały wielkimi wzruszeniami i radościami. Hradczany, praska katedra świętego Wita, zresztą jedna z najpiękniejszych na świecie, Baszta Rybacka w Budapeszcie, Parlament, zamki – orle gniazda na Słowacji. To były niezapomniane wrażenia. A kiedy wreszcie brzydki, brudny, smutny i zaściankowy ustrój runął, a ja wyrwałam się na wolność, dostałam, oczywiście, kompletnej wariacji. Muzeum Sztuki w Wiedniu, Luwr, Muzeum Watykańskie, British Muzeum, galeria Uffizi, Pergamon, Agyptisches Museum, wszystko to było moje, zaraz, natychmiast, choćby i w jeden dzień. Jasne, nie obeszło się bez rozczarowań. Pamiętam jak pędziłam z wywieszonym ozorem przez ogrody Wersalu, żeby koniecznie zdążyć zobaczyć Petite Trianon, zanim autokar odjedzie beze mnie. I zobaczyłam. Mały, dość zaniedbany budyneczek, który przypominał raczej szalet miejski niż arcydzieło architektury. Da Vinci okazał się całkiem taki sam jak na reprodukcjach w książkach. Słynna Giocconda uśmiecha się ciut głupkowato, jakby chciała ukryć brudne zęby i jest zaskakująco mała. Jezus na kolanach Piety wygląda jak lalka. Rafael Santi jest w oryginale tak niemożliwie różowy i błękitny, jakby odwalał chałturę w żłobku, a Rubens, no cóż, doczekał się u mnie dość trywialnego przydomku „Grubens”.

Tak intensywna pasja trwa nadal?

Teraz już się trochę uspokoiłam, już nie muszę całymi dniami zwiedzać i podziwiać. Ale jeszcze do dziś potrafię dostać fazy, którą nazywa się u nas w domu „amokiem archeologicznym”. Na przykład w Goreme, gdzie skakałam jak kozica po skałach, żeby zobaczyć wszystkie ukryte kościoły z okresu ikonoklazmu, a na męża wrzeszczałam szaleńczo: „Oglądaj! To prawdziwe Bizancjum!”, albo gołymi rękami przewracałam stelle nagrobne rzymskich żołnierzy w Tuburbo Majus, nie bacząc, że spomiędzy kamieni pryskają całe chmary małych, żółtawych skorpionów zwanych przez miejscowych, nie bez powodu, „express to Allah”.

Jeśli chodzi o głód wiedzy – można odnieść wrażenie, że w pierwszym tomie Bram światłości osobą z takim pragnieniem jest Sereda. Podróżnik, kartograf, ale chyba przede wszystkim – wielki pasjonat przeszłości. Archeolog, chcący odkryć zaginione światy?

Raczej odkrywca. Taki naukowiec pasjonat w sensie dziewiętnastowiecznym. Sereda pragnie pierwsza dotrzeć na krańce wszechświata, zapełnić białe plamy na mapach Królestwa, odkryć to, co do tej pory nieznane, zapisać się na zawsze w historii anielskiej nauki. Z pewnością zżera ją głód wiedzy, ale również ogromna ambicja. Dla mieszkańców Królestwa te mityczne krainy nie należą do świata przeszłości, są teraźniejszością, lecz za to dziką, niepoznaną, niebezpieczną. Sereda pragnie zgłębić ich wszystkie tajemnice. Pisząc „Bramy Światłości” chciałam wskrzesić, odświeżyć klasyczną powieść przygodową z końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku. Przywołać echa twórczości Verne'a, Stevensona, odwołać się z pewnym przymrużeniem oka do klimatów „W osiemdziesiąt dni dookoła świata” czy serii o Tomku Wilmowskim. Z tymi książkami przecież dorastałam. „Bramy”, a zwłaszcza pierwszy tom, to taka swoista „awantura orientalna”. Są egzotyczne krajobrazy, bajeczne pałace, porwane piękności i, rzecz jasna, węże. Bez węży obyć się nie mogło.

W „Bramach Światłości” interesujący jest już koncept wyjściowy. Boga, to znaczy Światłości, nie ma – Pan odszedł w nieznane, a celem wyprawy aniołów (i jednego demona) jest jego odszukanie. Historia ma przez to rys awanturniczo-przygodowy, z drugiej... niemalże egzystencjalny. Przynajmniej dla jednej z postaci. Lubi Pani łączyć rozrywkę z elementami moralitetu?

Staram się nie moralizować, nie pouczać. W końcu, jakie mam prawo tak czynić? Nie lubię być na siłę wychowywana, ani przez literaturę, ani tak zwane autorytety, ani, tym bardziej przez państwo i jego urzędników. Jestem dorosła, a wychowali mnie moi rodzice. To na pewno wystarczy. Oczywiście, do powieści zawsze przenikają moje poglądy, moje spojrzenie na dobro i zło, na podłość i szlachetności, miłość, przyjaźń, kwestie egzystencjalne. To po prostu nieuniknione. Tworząc postaci pozytywne nadaję im cechy, które sama za takie uważam. W wypadku negatywnych, jest, oczywiście, odwrotnie. Postawy moich bohaterów zazwyczaj odzwierciedlają to, co w moim mniemaniu jest słuszne lub nie. Moralitetów jednak nie śmiem pisać, bo sama przecież nie jestem aniołem.

W „Bramach Światłości” podobnie daje o sobie znać Pani fascynacja kulturami orientu. Przede wszystkim hinduizmem. Ta nadnaturalna rzeczywistość to właściwie multikosmos dla wszystkich religii świata. Idealistyczne, zajmujące wyobrażenie.

Miło mi, że tak Pan uważa. Rzeczywiście, w Królestwie rządzonym przez Jasność, jest miejsce dla wszystkich istot, w których istnienie wierzą ludzie. Dzięki takiemu założeniu, mogę pobawić się z czytelnikiem i poprowadzić wielką wyprawę badawczą do Stref Poza Czasem, czyli tych miejsc, do których do tej pory rzadko zaglądałam. A przy okazji pożonglować trochę różnymi mitologiami, co zawsze bardzo lubię robić.

Ceni sobie Pani wolność tworzenia, wolność słowa. Ale czy jest temat, który Panią przeraża, a mimo to.... chciałaby Pani go jakoś poruszyć? Było tak chociażby z wojną, walką na śmierć i życie – czy to w Zbieraczu burz czy w „Czerni”.

Tak i naprawdę niektórym czytelnikom moje obiekcje mogą się wydawać dziwne, albo śmieszne, bo najbardziej boję się poruszyć tematy, na których, paradoksalnie, znam się niby najlepiej. Mam na myśli starożytny Rzym oraz kulturę i mitologię hetycką, której poświęciłam całe pięć lat studiów. Bardzo się niepokoję, że moja wiedza jest znacznie za mała, żeby się mierzyć z takim wyzwaniem, że popełnię jakieś koszmarne błędy, że wypaczę obraz Rzymian, albo, co gorsza, Hetytów, których tak bardzo lubię i którzy tak bardzo mnie intrygują. Przeraża mnie też ogrom pracy, jaką musiałabym włożyć w research. Przekopać te tony ksiąg, albumów, publikacji, artykułów naukowych. O rany, to mnie na razie przerasta. Choć muszę przyznać, że mam już jakieś szkieletowe pomysły, zarysy fabuły. Jednak na razie spoczywają na dnie szuflady i jeszcze trochę tam poleżą. Jeśli kiedyś zdecyduję się napisać jakąś powieść osadzoną w jednym z tych dwóch światów, będę się zamartwiać, że zrobiłam to źle. Ale prawdziwy pisarz musi być dzielny i wciąż się rozwijać, więc może nadejdzie dzień, w którym pokonam własne lęki.

Wielokrotnie powtarza Pani, że w żaden sposób nie rywalizuje Pani ze swoim mężem na gruncie literatury – byłoby to nie do zniesienia. A czy nie kiełkuje w Państwa głowach pomysł nakreślenia wspólnej powieści? Od początku do końca.

Obawiam się, że nie. Mój mąż zawsze powtarza, że wtedy dostalibyśmy tylko jedno, wspólne honorarium. To żart, oczywiście. Ale tak naprawdę żadne z nas nie wyobraża sobie pracy zespołowej. Jak miałoby to wyglądać w praktyce? Kto by siedział przed klawiaturą? Zdania dyktowalibyśmy sobie na głos? Tak się przecież nie da pracować. Poza tym jesteśmy odrębnymi osobowościami literackimi, zbyt odrębnymi, żeby jakaś wspólna powieść mogła powstać.

Przygoda z literaturą to dla Pani przede wszystkim...? Malowanie słowem – wszak malowanie to również jedna z Pani pasji? Rekonstrukcja rzeczywistości (nawet, jeśli są one fikcyjne), jak w archeologii? A może po prostu radość tworzenia?

To już od dawna, na szczęście, nie przygoda, tylko zawód. Operuję słowem najlepiej jak potrafię, dbam o warsztat, szanuję czytelników i mam nadzieję że rozwijam się literacko, a w każdym razie usilnie próbuję. I cieszę się niezmiennie, że mogę wykonywać najlepszą pracę na świecie.


komentarze [8]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
ladysherlockian 29.03.2017 16:14
Czytelnik

Powyższy wywiad i ten opublikowany w e-booku "Rozmowy z autorami" sprawił, że zaintrygowała mnie twórczość tej autorki, chociaż zazwyczaj wolę fantastykę anglojęzyczną. Mam tylko wątpliwości, od której książki powinnam zacząć przygodę z lekturą?

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Jaspis 21.02.2017 16:51
Czytelniczka

Świetny wywiad, a odkąd w moje łapki wpadł "Siewca Wiatru", Kossakowska zawładnęła moim serduchem (i głową!) i stała się ulubioną autorką :)

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Monika 20.02.2017 16:35
Czytelnik

Ratunku! Korektora! Jak można było to puścić w tym stanie!

Że, wzorem innych, starszych pisarzy, zostanę na uczelni i od czasu, do czasu wydam jakąś książkę.
Od czasu, do czasu? Ten przecinek naprawdę komuś tu pasował?

Kultura ludowa, to wbrew obiegowej opinii, dość szeroka dziedzina.
Tym razem przecinek uzasadniony, tylko trochę przestawiony. Wtrąceniem jest "wbrew...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej
Herbie 21.02.2017 16:30
Czytelniczka

Serio? Chciało Ci się?
😂

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Monika 21.02.2017 19:17
Czytelnik

@HerbAriel81
Nie chciało mi się. Dlatego za drugim razem już nie czytałam dokładnie, już tylko przejrzałam pobieżnie i za to przepraszam - że zrobiłam to tak byle jak, że tylko tyle błędów chciało mi się wypisać, że resztę olałam.
Może na przyszłość się poprawię?
Jeśli będzie mi się chciało...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
DonSzabla 19.02.2017 11:46
Bibliotekarz

Świetny wywiad :-) Byłem ostatnio na spotkaniu z Panią Kossakowska. Sympatyczna kobieta. Życzę kolejnych 20 lat w branży.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Marcin Waincetel 17.02.2017 15:02
Oficjalny recenzent

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post