rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Simona Kossak miała być chłopcem i (po pradziadku Juliuszu, dziadku Wojciechu i ojcu Jerzym) czwartym malarzem w rodzinie. Niestety, urodziła się dziewczynka (jak głosi rodzinna legenda, na wieść, że zamiast upragnionego syna urodziła się trzecia córka Jerzy Kossak miał strzelić do wiszącego na ścianie ryngrafu z Matką Boską) i jak się wkrótce okazało zupełnie pozbawiona talentu plastycznego. Jeśli nie malarka to może, biorąc przykład z trzech słynnych ciotek (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Magdalena Samozwaniec, Zofia Kossak-Szczucka), pisarka? Niestety, Simona w latach szkolnych nie objawiała również talentu literackiego. Prawdę mówiąc nie objawiała żadnych ponadprzeciętnych zdolności...


Po maturze panna Kossak nadal nie bardzo wiedziała co zrobić ze swoim życiem - próbowała swych sił na egzaminie do Szkoły Teatralnej, zdawała na historię sztuki, dostała się na polonistykę, ale po pierwszym semestrze zrezygnowała i poszła do pracy w Instytucie Zootechniki w podkrakowskich Balicach. I ta decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę. Simona podjęła studia w Instytucie Biologii UJ, a jako specjalizację wybrała sobie psychologię zwierząt. Po ukończeniu studiów szukała pracy w jakimś odludnym miejscu, marzyły jej się Tatry lub Bieszczady, ale los rzucił ją na drugi koniec Polski, do Białowieży. Plan był taki, że popracuje tam jakiś czas, a kiedy znajdzie się miejsce w ukochanych górach, to wtedy przeniesie się na południe. los miał jednak swoje plany co do Simony - Białowieża stała się jej domem na resztę życia...

Anna Kamińska, autorka biografii Simony Kossak jest dziennikarką i wydawcą telewizyjnym, napisała też dwie książki: "Odnalezieni. Prawdziwe historie adoptowanych" oraz "Miastowi. Slow food i aronia losu". Materiały do swojej najnowszej pracy pt. "Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak" zbierała przez kilka lat. Przejrzała wiele dokumentów, wywiadów i publikacji naukowych, zapoznała się z dosyć bogatym materiałem radiowym (uczona przez kilka lat miała swoją codzienną audycje w Radio Białystok), jednak najważniejszą część jej pracy stanowiły rozmowy z ludźmi znającymi zmarłą w 2007 profesor Simonę Kossak.

Z tych rozmów wyłania się obraz kobiety, która całe życie walczyła - najpierw o akceptację swojej osoby, później o spełnienie życiowych planów, wreszcie (i to była jej najważniejsza batalia) o dobro Puszczy Białowieskiej i zamieszkujących ją zwierząt. Pani Kossak nie była jakimś zwariowanym ekologiem, rozumiała konieczność prowadzenia planowej gospodarki leśnej, jednak jeśli uważała, że puszczy lub jej mieszkańcom dzieje się krzywda była nieprzejednana. W kąt szły więzi przyjaźni, potrafiła zaryzykować swoją karierę naukową, a nawet w ekstremalnych przypadkach własne bezpieczeństwo - przyroda była najważniejsza. Co ważne, Simona Kossak nie chroniła przyrody zza biurka. Owszem, pracowała w Instytucie Badań Leśnych, jednak punktem centralnym jej egzystencji była leśniczówka "Dziedzinka". Był to drewniany budynek w środku lasu, bez prądu i bieżącej wody, w którym oprócz gospodyni mieszkały przeróżne zwierzęta - właściwie można powiedzieć, że to Simona mieszkała kątem u swoich zwierzaków.

Książka Anny Kamińskiej podzielona jest na dwie części noszące tytuł "Kraków" i "Białowieża". Autorka starała się o zachowanie chronologii w swojej pracy - zdarzają się co prawda jakieś dygresje, jednak opowieść mocno trzyma się ram czasowych.
Ponieważ Simona Kossak była naukowcem, czytelnik znajdzie w tej książce sporo informacji na temat jej badań - jednak "Simona" to przede wszystkim biografia nietuzinkowej kobiety. Anna Kamińska stara się odtworzyć klimat "Dziedzinki", opisać codzienność jej mieszkańców (leśniczówka miała jeszcze jednego stałego lokatora - Lecha Wilczka, znanego fotografika, autora licznych albumów ze zdjęciami zwierząt), ich pasje, radości i smutki. Trzeba przyznać, że autorka ma wyjątkowy talent gawędziarski, książka wręcz sama się czyta, w tekście jest sporo anegdot, są też fragmenty budzące wzruszenie, a wszystko to napisane piękna, poprawną polszczyzną. Tekst ilustrowany jest pięknymi zdjęciami, które pokazują (oczywiście oprócz głównej bohaterki) piękno białowieskiej przyrody, o którą tak zapamiętale walczyła Simona Kossak.

Serdecznie zachęcam do zapoznania się z tą książką - moim zdaniem to wymarzona letnia lektura.

Simona Kossak miała być chłopcem i (po pradziadku Juliuszu, dziadku Wojciechu i ojcu Jerzym) czwartym malarzem w rodzinie. Niestety, urodziła się dziewczynka (jak głosi rodzinna legenda, na wieść, że zamiast upragnionego syna urodziła się trzecia córka Jerzy Kossak miał strzelić do wiszącego na ścianie ryngrafu z Matką Boską) i jak się wkrótce okazało zupełnie pozbawiona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

20 września 1934 roku na oddziale dla niezamężnych matek jednego z rzymskich szpitali przyszła na świat dziewczynka. Jej rodzice nigdy nie zalegalizowali swojego związku, aczkolwiek tato, pod presją niedoszłej teściowej, dał dziecku swoje nazwisko. Mała Sofia Scicolone nie miała łatwego dzieciństwa - wychowywała się u dziadków w niewielkim mieście koło Neapolu, w domu było bardzo biednie a i piętno nieślubnego dziecka też nie ułatwiało życia. Kiedy Sofia miała 6 lat wybuchła wojna i sytuacja jeszcze się pogorszyła - kolejne lata to okres głodu i strachu o życie swoje i najbliższych. Kiedy wreszcie skończyła się wojna matka Sofii postanowiła zrealizować poprzez córkę swoje młodzieńcze marzenia o sławie i zgłosiła siedemnastolatkę do odbywającego się w Neapolu konkursu piękności, a później wyjechała z nią do Rzymu, gdzie obydwie starały się statystować przy kręconych tam filmach. Jednym z pierwszych filmów w których wystąpiła panna Scicolone była amerykańska superprodukcja "Qvo vadis" - nikt, nawet sama zainteresowana, nie zdawał sobie sprawy, że tak oto rozpoczyna się oszałamiająca kariera jednej z największych gwiazd światowego kina...

Sofia Scicolone bardziej znana jako Sophia Loren to wybitna aktorka, dwukrotna zdobywczyni Oscara, laureatka wielu innych filmowych nagród. O życiu i pracy aktorki rozpisywała się światowa prasa, powstało całe mnóstwo wywiadów, artykułów i opracowań, włoska telewizja nakręciła również kilkanaście lat temu film biograficzny, natomiast w ubiegłym roku światło dzienne ujrzała autobiografia artystki pt. "Wczoraj, dziś, jutro. Moje życie".

Sofia Loren przedstawiła w tej książce dzieje swojej artystycznej kariery, ale równocześnie starała się pokazać swoje drugie, prywatne oblicze: córki, żony, matki i babci. Pomimo sławy i bycia na tzw. świeczniku zawsze starała się prowadzić w miarę normalne życie, mieć przy sobie najbliższych, spotykać się z przyjaciółmi czy przygotowywać domowe obiady. Jej dom był zawsze otwarty dla przyjaciół, a gdy zachodziła taka potrzeba Sophia potrafiła rzucić wszystko i biec z pomocą i wsparciem.
Wydawać by się mogło, że życie gwiazdy to niekończące się pasmo szczęścia. Cóż, o ile z zawodowego punktu widzenia Sophia Loren była prawdziwą szczęściarą (miała ogromnego farta tak do reżyserów jak i filmowych partnerów) o tyle w życiu prywatnym już tak kolorowo nie było. Przez wiele lat związana z producentem Carlo Pontim nie mogła zalegalizować tego związku, bowiem prawo włoskie nie dopuszczało wówczas możliwości rozwodu - dopiero kiedy obydwoje zrezygnowali z włoskiego obywatelstwa i przenieśli się do Francji mogli wreszcie wziąć ślub, jednak przez długi czas nie mogli legalnie wrócić do ojczyzny. W swojej książce Sophia opisuje również inne potyczki z włoskim wymiarem sprawiedliwości i swój pobyt w więzieniu w związku ze sprawami podatkowymi, zamach (na szczęście nieudany) na jej męża czy problemy zdrowotne.
Z ogromną miłością aktorka wypowiada się o swoich dziadkach, mamie, siostrze, dzieciach i wnukach - widać, że rodzina jest dla niej dobrem nadrzędnym i gdyby w przeszłości przyszło jej wybierać pomiędzy karierą a rodziną, to kino poniosłoby dużą stratę...

Sophia Loren to prawdziwa Włoszka z południa - w jej książce widać emocje, ekspresyjną naturę i pasję życia. Przytacza wiele anegdot na swój temat (co ważne potrafi podejść z humorem do własnej osoby), wspomina spotkania z wybitnymi postaciami świata kultury i sztuki, opowiada o ciężkiej pracy przy realizacji jej kinowych przebojów ale również o zabawnych chwilach po zakończeniu zdjęć. Książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością - to zasługa ciekawego tematu, ale również stylu i języka autorki. Po przeczytaniu zaledwie kilku akapitów nie byłam w stanie oderwać się od opowieści artystki.
W książce znajdzie również czytelnik bogaty materiał fotograficzny - są to fotosy z filmów ale również prywatne zdjęcia artystki i jej bliskich, które w doskonały sposób dopełniają tekst wspomnień. Widać na nich jak z brzydkiego kaczątka wyrasta piękna kobieta, jak ewoluuje (w zależności od mody) i dojrzewa jej uroda.
Sophia Loren skończyła kilka miesięcy temu 80 lat, ale w dalszym ciągu jest czynna zawodowo. Spełnia się również jako babcia czwórki wnucząt i po lekturze tej autobiografii odniosłam wrażenie, że swoją książkę napisała głównie z myślą o nich. A my możemy się z nią zapoznać tak trochę przy okazji...

I uważam, że warto z tej okazji skorzystać.

20 września 1934 roku na oddziale dla niezamężnych matek jednego z rzymskich szpitali przyszła na świat dziewczynka. Jej rodzice nigdy nie zalegalizowali swojego związku, aczkolwiek tato, pod presją niedoszłej teściowej, dał dziecku swoje nazwisko. Mała Sofia Scicolone nie miała łatwego dzieciństwa - wychowywała się u dziadków w niewielkim mieście koło Neapolu, w domu było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

96 lat temu, w listopadzie 1918 roku, po 123 latach niebytu Polska wróciła na mapę Europy. Naszym przodkom udało się wykorzystać sytuację jaka wytworzyła się pod koniec pierwszej wojny światowej i wywalczyć wymarzoną niepodległość. Różnie z tą wolnością było - w niektórych miejscach żołnierze armii zaborczych z ulgą oddawali broń cywilom (nierzadko dzieciom), w innych już tak łatwo nie było i na ulicach miast i wsi wybuchały zamieszki, jeszcze gdzie indziej dochodziło do starć z przedstawicielami mniejszości narodowych zamieszkujących ziemie dawnej Rzeczpospolitej, którzy w tym dziejowym momencie, podobnie jak Polacy, widzieli szansę dla własnej suwerenności. Najbardziej chyba znanym przykładem takich działań były walki, które 1 listopada 1918 roku wybuchły na ulicach Lwowa i trwały przez kolejne trzy tygodnie - w nocy z 22 na 23 listopada oddziały ukraińskie wycofały się z miasta i rozpoczęły jego oblężenie zakończone pół roku później ostatecznym zwycięstwem Polaków.


Marcin Ciszewski, autor kilku ciepło przyjętych powieści sensacyjnych (ja akurat miałam możliwość przeczytać jego "Gliniarza" - opowieść o losach policjanta i specjalisty do spraw terroryzmu Krzysztofa Liedla, który był współautorem tej książki) akcję swojego najnowszego dzieła umieścił w walczącym Lwowie, a pomiędzy fikcyjnymi bohaterami spotkamy również kilka postaci historycznych, jak chociażby Czesława Mączyńskiego czy Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego.

Tytułowy bohater, Wilhelm Krüger zwany Wilkiem, to osiemnastoletni chłopak niewiadomego pochodzenia, wychowanek cyrkowego akrobaty, który wraz z dwa lata starszym Cyganem oraz około pięćdziesięcioletnim Henrykiem Szumskim stanowią niezwykle zgrany złodziejski tercet. Ich akcje poprzedzone są drobiazgowym rozpoznaniem terenu, opracowaniem szczegółowego planu działania i dróg ucieczki. Zespół napada tylko tam gdzie można zyskać naprawdę poważny łup - bank, furgon pocztowy przewożący gotówkę, duży sklep jubilerski. Napady mają miejsce w biały dzień, przeprowadzane są z zegarmistrzowską wręcz precyzją, obywają się bez ofiar w ludziach a ich sprawcy dosłownie rozpływają się w powietrzu.
Taki sam miał być skok na Bank Zachodni w Warszawie w dniu 30 października 1918 roku. Niestety misterny plan posypał się, bank co prawda obrabowano ale z ręki Krügera zginęli ludzie, a i ucieczka do Lwowa (gdzie na co dzień mieszkali członkowie gangu) nie do końca przebiegła według planu. Wilek nie zdaje sobie sprawy, że na ich trop wpadła nie tylko warszawska policja (co prawda prowadzący sprawę komisarz Waligóra nie jest w stanie zbyt wiele zdziałać z powodu panującego wojennego chaosu) ale również pewien emerytowany rosyjski wojskowy Iwan Kolcow, który ma poważne osobiste powody aby schwytać młodego złodzieja...

"Szakal" to pierwsza część nowego cyklu powieściowego pt. "Krüger". To historia sensacyjno-kryminalna, ale również powieść historyczna. Autor zadbał o realia, odtworzył chronologię walk na ulicach miasta oraz, co może dla niektórych czytelników być pewnym zaskoczeniem (bo jednak jesteśmy wychowani na legendzie ogólnonarodowej dziejowej solidarności), antagonizmy pomiędzy poszczególnymi stronnictwami patriotycznymi działającymi we Lwowie.
Wilek (a i jego kompani również) czuje się Polakiem, ale niespieszno mu chwytać za broń, przypadek sprawia, że chłopak trafia w sam środek walki i zostaje uznany za bohatera, co będzie miało ogromny wpływ na jego dalsze losy. To człowiek, który budzi kontrowersje - egoista, ale wierny swoim zasadom, troskliwy opiekun siostry, który potrafi przez kilkanaście dni nie dawać znaku życia, nie chce, bądź nie potrafi zejść z raz obranej drogi, pomimo iż zdaje sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa. Jedno jest pewne Wilek Krüger to barwna postać, budząca emocje, niejednoznaczna. Podobnie jego najbliżsi - Szumski, Cygan, Ewelina to postacie z krwi i kości, ciekawie skonstruowane, które z każdym kolejnym epizodem czytelnik poznaje coraz lepiej, a kiedy już wdaje się, że wszystko o nich wiemy pokazują się z nowej, zupełnie nieznanej strony.
Również ciekawą, choć niezwykle mroczną postacią jest podążający śladami Wilka Iwan Kolcow. To człowiek na którym przeszłość wycisnęła swoje piętno, nie potrafiący pozbyć się swoich demonów, opętany manią prześladowczą a równocześnie obdarzony ogromną inteligencją i umiejętnością analizowania otaczającej go rzeczywistości.

Ponieważ, jak już wspomniałam, książka jest pierwszą częścią serii to sporo miejsca zajmuje prezentacja głównych bohaterów i nici, które ich ze sobą wiążą. Trochę może nie do końca adekwatne będzie to porównanie, ale w czasie lektury czułam się jakbym czytała którąś z powieści Agathy Christie - podobnie jak u niej tak i tutaj ważny jest prawie każdy szczegół, każde nazwisko... Dowiadujemy się sporo (aczkolwiek nie wszystko) na temat przeszłości Wilka i innych bohaterów, co pozwala snuć teorie na temat rozwiązania intrygi i zgadywać jak to się wszystko skończy. Ciekawe ilu z nas się to uda.

Tym, którzy czytali już jakieś książki, które wyszły spod ręki pana Marcina Ciszewskiego raczej nie trzeba tego autora reklamować. Natomiast tych, którzy jeszcze go nie znają chciałabym poinformować, że książka napisana jest prostym (ale w żadnym razie nie prostackim) językiem, akcja jest wciągająca i, że pomimo pewnej dawki historii, jest to przede wszystkim powieść sensacyjna. "Szakala" czyta się z wypiekami na twarzy i bez zwracania uwagi na upływający czas, więc rozpoczęcie lektury w godzinach wieczornych może skutkować nieprzespaną nocą.
Siłą rzeczy zakończenie książki jest otwarte więc z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy...

96 lat temu, w listopadzie 1918 roku, po 123 latach niebytu Polska wróciła na mapę Europy. Naszym przodkom udało się wykorzystać sytuację jaka wytworzyła się pod koniec pierwszej wojny światowej i wywalczyć wymarzoną niepodległość. Różnie z tą wolnością było - w niektórych miejscach żołnierze armii zaborczych z ulgą oddawali broń cywilom (nierzadko dzieciom), w innych już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Każdy sen, ten czarowny i piękny,
zbyt długo śniony zamienia sie w koszmar."
/Andrzej Sapkowski "Wieża Jaskółki"/

A co by było gdyby sie okazało, że nasze życie to tylko projekcja czyichś sennych marzeń? Że to wszystko co nas otacza to iluzja powstała w nieogarnionym umyśle pewnej Istoty?


"Pan Snów" to najnowsza powieść Magdaleny Świerczek. Akcja toczy się w alternatywnym, wyśnionym wszechświecie (który ma pewne powiązania z naszą Ziemią), gdzie najważniejszą postacią jest Strażnik Równowagi przez niektórych zwany Słońcem. To on wyśnił ten świat (roboczo nazwany Wenecją) i on czuje się za niego odpowiedzialny. To istota z jednej strony piękna i urzekająca, ale równocześnie chimeryczna i pełna sprzeczności. Swoją krainę wyśnił na podobieństwo Ziemi, zapełnił ją ludźmi oraz rozmaitymi fantastycznymi stworzeniami i przez wiele cykli dbał o jej rozwój i szczęście. Niestety czas mijał, a wraz z jego upływem w umyśle Strażnika coraz bardziej rozrastała sie rozpacz i ból. A to co czuł on, odczuwali również wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób byli z nim związani. Świat Strażnika pogrąża się w coraz większym maraźmie i beznadziei, strumieniami leje sie alkohol, bez wiekszego trudu można zaopatrzyć sie w otępiające umysł używki. Najbliższy Strażnikowi jest Seth, zwany również Panem Nocy - kocha go, ale nie potrafi ulżyć jego cierpieniu, przez co sam jest głęboko nieszczęśliwy.
Tymczasem w umyśle Anubisa zwanego również Szakalem rodzi się pewien plan, który na zawsze zmieni losy świata i Ostatniego Strażnika Równowagi...

Przyznaję się uczciwie - pomysł przeczytania tej książki podsunął mi siostrzeniec mój własny, który zna autorkę (tak po prawdzie to mieszka pani Magdalena o dwa dłuższe rzuty beretem od mojej rodzinnej wsi). Od razu na początku doszliśmy do porozumienia, że nie ma to tamto, znajomość znajomością, ale ocena ma być uczciwa. I przy czytaniu pierwszych stron rwałam włosy z głowy - "W jakiś ty mnie Jasiu kanał wpuścił?"
Mam się za osobę w miarę inteligentną, ale nijak nie mogłam przebrnąć wstępu. Co przeczytałam kawałek to się gubiłam i musiałam wracać do poprzednich akapitów. Na szczęście udało mi się znaleźć w sieci ten wywiad - http://www.literatura.gildia.pl/wywiady/pan-snow - i wiele spraw sie rozjaśniło. Tak więc pierwsza i najistotniejsza uwaga co do "Pana Snów" - o wiele łatwiej go przeczytać i zrozumieć mając jakieś, chociażby niewielkie, pojęcie o filozofii, psychologii czy ezoteryce. Jeśli tego pojęcia nie mamy (na ten przykład ja o ezoteryce wiedziałam jeszcze tydzień temu, że jest - i tyle) to może być trochę trudnawo, ale na moim przykładzie widać, że sprawa jest do ogarnięcia.

Pomysł "wyśnienia" poszczególnych krain dał szerokie możliwości w kreowaniu rzeczywistości, bo we śnie wszystko jest przecież możliwe, nieprawdaż? Przy okazji trzeba pochwalić styl autorki - niezwykle plastyczny i bogaty, opisy miejsc i istot je zamieszkujących działają na wyobraźnię czytelnika tak, że bez większego wysiłku można sobie wyobrazić "Szklankę" będącą siedzibą Strażnika, karczmę pod wiele mówiącym szyldem "Głębokie Gardło Tolerancji" czy biały pałac magów. Również język bohaterów jest zróżnicowany w zależności od rasy, pochodzenia czy profesji danej istoty. Jeśli chodzi o mieszkańców wyśnionego uniwersum to oprócz ludzi spotkamy tu elfy, krasnoludy, magów, anioły i wampiry. Szczególny ukłon składam autorce za te ostatnie - aż miło poczytać o nieumarłych, którzy nie mają nic wspólnego ze smętnym Edwardem, natomiast nieco przypominają Ragisa, jednego z moich ulubionych bohaterów "Wiedźmina".

A skoro już o "Wiedźminie" mowa - widoczna jest w tej książce inspiracja cyklem autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Nie chodzi mi nawet o fantastyczne postacie (tu zresztą od czasów kiedy Tolkien napisał "Władcę Pierścieni" niewiele nowego da się wymyślić), ale o nastrój powieści. Bohaterowie to w większości istoty głęboko nieszczęśliwe, ale pomimo swoich problemów i beznadziei ogólnej sytuacji starają się pozostać wierni jakimś zasadom. Starają się zagłuszyć ból własnego istnienia, a równocześnie podejmują działania, które w ich mniemaniu mają pomóc innym przetrwać - najbardziej nieszczęśliwą istotą jest sam Strażnik Równowagi, który aby swoją rozpaczą nie niszczyć innych kieruje ją przeciwko samemu sobie.

Akcja powieści toczy się niespiesznie, ale spowodowane jest to chyba tym (tak przynajmniej ja sądzę), że autorka chciała opowiedzieć jak najwięcej o wymyślonym przez siebie świecie, głównych personach dramatu oraz o wydarzeniach, które sprawiły, że senna kraina jest taka a nie inna. Myślę, że ten tom jest tylko wstępem do prawdziwej akcji - "Pan Snów" jest zaplanowany jako trylogia.

Jest w tej powieści coś co mnie jednak raziło. A tym czymś jest nadmierna w niektórych partiach tekstu ilość wulgaryzmów. Owszem, kiedy przysłowiowym "mięchem" rzuca krasnolud to jakoś specjalnie nie boli, bowiem ta akurat rasa ma opinię gburowatej i pozbawionej wyższej kultury. Ale kiedy w sposób wysoce nieprzyzwoity wyrażają się elfy, lub co gorsza, anioły to coś tu zgrzyta. Rozpacz czy beznadzieję można chyba wyrazić w nieco bardziej literacki sposób? Ja rozumiem, że to nie jest bajka dla dzieci, a i język polski nam się ostatnio bardzo wulgaryzuje, ale mnie się to osobiście nie podoba i już. Z tym, że ten zarzut to ja mam do większości polskiej literatury współczesnej...

Reasumując: moim zdaniem warto zwrócić uwagę na tę młodą autorkę - mam nadzieję, że kolejne powieści będą trzymały podobny lub jeszcze wyższy poziom.
A teraz pozostaje mi czekać na kolejne odsłony sennej opowieści.

"Każdy sen, ten czarowny i piękny,
zbyt długo śniony zamienia sie w koszmar."
/Andrzej Sapkowski "Wieża Jaskółki"/

A co by było gdyby sie okazało, że nasze życie to tylko projekcja czyichś sennych marzeń? Że to wszystko co nas otacza to iluzja powstała w nieogarnionym umyśle pewnej Istoty?


"Pan Snów" to najnowsza powieść Magdaleny Świerczek. Akcja toczy się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Beata i Marek oraz ich dwunastoletni syn od kilkunastu lat stanowią szczęśliwą i kochającą rodzinę. On jest wziętym prawnikiem, ona prowadzi dobrze prosperującą kwiaciarnię, Bartek nie sprawia rodzicom żadnych kłopotów wychowawczych - tylko pozazdrościć takiej sielanki.
Niestety pewnego dnia rodzinne szczęście rozsypuje się jak domek z kart - Marek się zakochał i dla nowej miłości porzuca żonę i syna. Banał, prawda? Jednak tylko na pierwszy rzut oka. Przyczyną małżeńskiej zdrady nie jest bowiem długonoga sekretarka lecz przystojny fryzjer imieniem Marcin...

Rozpad małżeństwa jest dla Beaty ogromnym ciosem, a fakt, że mąż zostawił ją dla innego mężczyzny jeszcze pogłębia jej rozpacz. Po pierwszym szoku kobieta stara się zapanować nad sobą - musi wiadomość przekazać synowi. Jednak kiedy już ma to za sobą popada w depresję. Tylko dzięki Bartkowi udaje się jej otrząsnąć i podjąć próbę ułożenia sobie życia na nowo. Ale to dopiero początek drogi...


"Niechciana prawda" to powieść obyczajowa, której autorką jest Agata Kołakowska. Muszę przyznać, że kiedy brałam książkę do ręki nazwisko autorki nic mi nie mówiło - co dziwne, bo jest to jej czwarta z kolei powieść. I jeśli wszystkie prezentują taki poziom to ogromna szkoda, że przeszły niemal zupełnie bez echa.

O zdradzie małżeńskiej napisano pewnie tyle samo utworów co o miłości - to temat rzeka. I pewnie dlatego trudno jest o coś nowego w sposobie przedstawienia tego zjawiska a większość powieści powiela utarty schemat. Agata Kołakowska podjęła próbę, moim zdaniem udaną, trochę innego spojrzenia na ten temat, a przy okazji poruszyła jeszcze inny problem, który ciągle jeszcze stanowi swego rodzaju tabu.
Marek już jako młody chłopak odczuwa swoją inność, jednak pod wpływem rodziny, otoczenia, powszechnie akceptowanych norm kulturalno-obyczajowych działa niejako przeciwko sobie - poznaje Beatę, zakłada rodzinę i stara się żyć zgodnie z powszechnymi oczekiwaniami. Spotkanie z Marcinem jest dla niego jak grom z jasnego nieba - szok, gwałtowne uczucie do nowego znajomego i strach przed konsekwencjami to tylko niektóre emocje kłębiące się w jego duszy. Marek nie jest egoistycznym potworem - zdaje sobie sprawę, że krzywdzi najbliższych, jednak dochodzi do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie szczerość wobec żony. Nie chce też tracić kontaktu z Bartkiem, choć bierze pod uwagę mozliwość, że chłopiec może nie chcieć mieć do czynienia z ojcem homoseksualistą.

Mówiąc szczerze początkowo mnie ten Marek mocno wkurzył. Pewnie większość zrozumie moją reakcję: zniszczył życie żonie i dziecku i ruszył ku własnemu szczęściu - no drań zwyczajny. Jednak z każdą kolejną przeczytaną kartką złość zaczynała się ulatniać ustępując miejsca żalowi. Nie, nie rozgrzeszyłam faceta, tylko dotarło do mnie, że również on jest ofiarą: przez lata żył w kłamstwie, a nawet kiedy już odkrył się przed najbliższymi, nie ma dosyć siły aby ujawnić się do końca, np. przed kolegami z pracy. Obawia się (niestety, znając życie całkiem słusznie), że jego kancelaria może stracić z tego powodu część klientów.

Książka porusza trudne tematy ale równocześnie trzeba podkreślić, że czyta się ją bardzo dobrze. Autorka nie poszła na łatwiznę, nie stworzyła melodramatu, stara się przedstawić racje i emocje obydwu stron i, co bardzo ważne, nie ocenia swoich bohaterów - to już działka nas, czytelników. Postacie nie są jednoznaczne, nie ma sztywnego podziału na "dobrych" i "złych", no może Bartuś jest zbyt dojrzały jak na swój wiek, ale z drugiej strony zdarza się, że dzieci w ekstremalnych sytuacjach odnajdują się o wiele lepiej niż dorośli...
Ogromnym atutem książki jest charakterystyka postaci - udało się Agacie Kołakowskiej stworzyć prawdziwych, żywych bohaterów, z którymi czytelnik może się utożsamiać.

Czy ta książka zmieni coś w stereotypowym myśleniu przeciętnego Polaka? Cóż, nie sądzę: dopóki będziemy oceniać innych nie ze względu na to jakimi są ludźmi, a tylko przez pryzmat religii, poglądów czy orientacji to nie ma się co oszukiwać - jeszcze niejeden Marek i niejedna Beata przeżyją osobistą tragedię spowodowaną strachem przed potępieniem i odrzuceniem...

Beata i Marek oraz ich dwunastoletni syn od kilkunastu lat stanowią szczęśliwą i kochającą rodzinę. On jest wziętym prawnikiem, ona prowadzi dobrze prosperującą kwiaciarnię, Bartek nie sprawia rodzicom żadnych kłopotów wychowawczych - tylko pozazdrościć takiej sielanki.
Niestety pewnego dnia rodzinne szczęście rozsypuje się jak domek z kart - Marek się zakochał i dla nowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niejednokrotnie się zdarza, że dopiero kiedy ktoś odejdzie na zawsze dociera do nas, że nie zdążyliśmy powiedzieć mu czegoś bardzo ważnego. Niestety, wtedy jest już za późno... A co by było gdyby ktoś dał nam możliwość porozmawiania ze zmarłym?


Julia Walsh przygotowuje się właśnie do ślubu. Jej matka nie żyje, a z ojcem od wielu lat nie utrzymuje niemal żadnego kontaktu. Cztery dni przed terminem planowanej uroczystości kobieta dowiaduje się, że ojciec zmarł, a ceremonia pogrzebowa ma się odbyć w dniu, kiedy miała wyjść za mąż. Ślub zostaje przełożony, a nazajutrz po pogrzebie Julia otrzymuje tajemniczą przesyłkę. Kiedy już udaje się jej otworzyć ogromną skrzynię znajduje w niej... ojca. Szybko okazuje się, że jest to ultranowoczesny robot, wyposażony w pamięć Anthony'ego Walsha oraz część jego neuronów (cokolwiek to znaczy). Julia zyskuje niesamowitą szansę - może wreszcie porozmawiać z ojcem, oczyścić się z zadawnionych żalów i, być może, zrozumieć motywy jego postępowania. Julia dowiaduje się również, że Thomas, jej ukochany sprzed lat nie zginął w Afganistanie. Czy można jednak wszystko naprawić w ciągu siedmiu dni?

"Wszystko, czego nie zdążyliśmy powiedzieć" to powieść obyczajowa, której autorem jest Marc Levy, jeden z najpopularniejszych obecnie pisarzy francuskich. Cechą charakterystyczną jego książek jest element magii i tajemnicy, której doświadczają bohaterowie i która w znaczący sposób kieruje ich życiem.
Julia zyskuje możliwość poznania ojca ze strony z jakiej go zupełnie nie znała - wędruje wraz z nim w przeszłość, w czasy kiedy był biednym zdemobilizowanym żołnierzem, poznaje historię spotkania swoich rodziców, oraz okres zanim ojciec zaczął odnosić sukcesy w interesach, a mama była jeszcze zdrowa. Julia i Anthony starają się jak najlepiej wykorzystać czas, który podarował im los i zaawansowana technologia. Szczególnie Julia musi sobie jasno odpowiedzieć na pytanie co w jej życiu jest najważniejsze.

Nie przepadam za takimi powieściami, bo właściwie od początku wiadomo jak się skończą i na kilometr zalatują romansem, ale tę akurat mogę z całą odpowiedzialnością polecić - sympatyczna lektura na długi wieczór po ciężkim dniu...

Niejednokrotnie się zdarza, że dopiero kiedy ktoś odejdzie na zawsze dociera do nas, że nie zdążyliśmy powiedzieć mu czegoś bardzo ważnego. Niestety, wtedy jest już za późno... A co by było gdyby ktoś dał nam możliwość porozmawiania ze zmarłym?


Julia Walsh przygotowuje się właśnie do ślubu. Jej matka nie żyje, a z ojcem od wielu lat nie utrzymuje niemal żadnego kontaktu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Long Piddleton to niewielkie miasteczko w środkowej Anglii gdzie wszyscy się znają, a każdy obcy może zburzyć święty spokój miejscowej społeczności. Tak też dzieje się w pewien grudniowy wieczór - w pubie "Pod Huncwotem" zostaje popełnione morderstwo. Ofiarą jest człowiek, który właśnie przybył do miasta, a w lokalu znajduje się kilka osób z miejscowego towarzystwa - czyżby mordercą był ktoś z nich? Mieszkańcy jeszcze nie ochłonęli po tej zbrodni, kiedy w innym pubie ginie kolejny nieznajomy... Dwa trupy to już seria, więc miejscowa policja otrzymuje wsparcie w postaci londyńskich funkcjonariuszy.
Nadinspektor Richard Jury próbuje znaleźć coś co łączyłoby obydwie ofiary, sądzi bowiem, że panowie znaleźli się w mieście z jakiegoś konkretnego powodu. Śledztwo idzie po przysłowiowej grudzie, właściwie nikt nie ma pewnego alibi na czas popełnienia zbrodni, a jakby tego było mało w kolejnym pubie ginie jeszcze jeden nieznajomy...

Książka, jak na kryminał przystało, trzyma w napięciu, kiedy już czytelnikowi wydaje sie, że rozwiązał zagadkę i wie "kto zabił" autorka serwuje nam zwrot akcji, który burzy nasze hipotezy - można powiedzieć, że naśladuje tu Martha Grimes sposób prowadzenia akcji przez Agathę Christie. Ale akurat Agathę warto naśladować;)
Autorka stworzyła całą plejadę ciekawych postaci - nie tylko pierwszoplanowych, ale również w tle. Bohaterowie są bardzo prawdziwi, mają swoje słabostki, tajemnice, wady i zalety, tak więc czytelnik może sobie wyrobić do nich osobisty stosunek.
Tak przy okazji - cykle powieściowe, nawet takie gdzie każda książka stanowi osobną całość warto jednak czytać po kolei. Chociażby dlatego, że w kolejnych tomach mogą się pojawić postacie, które główny bohater poznał już wcześniej. Tak jest i w tym przypadku - w Long Piddleton mieszka Melrose Plant, były arystokrata, profesor literatury, z którym Jury się zaprzyjaźnia i później niejednokrotnie prosi o pomoc przy prowadzonych śledztwach.

Ciekawa książka - polecam.

Long Piddleton to niewielkie miasteczko w środkowej Anglii gdzie wszyscy się znają, a każdy obcy może zburzyć święty spokój miejscowej społeczności. Tak też dzieje się w pewien grudniowy wieczór - w pubie "Pod Huncwotem" zostaje popełnione morderstwo. Ofiarą jest człowiek, który właśnie przybył do miasta, a w lokalu znajduje się kilka osób z miejscowego towarzystwa - czyżby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Olga Rudnicka należy już na stałe do grona moich ulubionych autorek - głównie ze względu na dwa tomy przygód siostrzyczek Sucharskich, ale i pozostałe książki czytało mi się całkiem przyjemnie. I tak od ubiegłego roku na mojej półce czekała na swoją kolej jedna z poprzednich powieści jej autorstwa, mianowicie "Lilith".

Lidia i Piotr Sianeccy przeprowadzają się do starego dworku położonego w pobliżu niewielkiego miasteczka. Dom stanowi spadek po dalekim krewnym Piotra, trzeba go wyremontować, ale Piotrowi bardzo zależy aby w nim zamieszkać. Lidka ma co do tego miejsca jakieś niejasne wątpliwości, ale składa je na konto swojego stanu, bowiem spodziewa się dziecka.
Początki bytowania na nowym miejscu zdają się potwierdzać obawy kobiety - ma koszmary, nie może nawiązać poprawnych stosunków z gospodynią, męczy ją remont i snujący się po domu robotnicy. Nie znajduje zrozumienia u męża - Piotr bagatelizuje wszystkie jej obawy. Pewnym pocieszeniem jest dla Lidii znajomość z Edytą Mielnik, właścicielką sklepiku z magicznymi gadżetami - w Lipniowie miały miejsce procesy czarownic i teraz miasto promuje się poprzez różnego rodzaju akcje z magią i czarami w tle. Magiczna turystyka przynosi całkiem niezłe zyski, więc kiedy w okolicy zaczynają ginąć młode dziewczęta wszystkim, nawet policji, zależy na tym aby sprawę jak najszybciej wyciszyć...

"Lilith" to książka zupełnie odmienna od pozostałych, które wyszły spod ręki Olgi Rudnickiej - brak tu poczucia humoru typowego dla tej autorki, nie ma zwariowanych bohaterek ani serii zabawnych zbiegów okoliczności. Książka ma bardzo mroczny klimat, wzmocniony jeszcze opisami makabrycznych zdarzeń z XIX-wiecznej historii miasteczka. Atmosfera tajemnicy i grozy zagęszcza się wokół Lidki, kobieta niemal odchodzi od zmysłów, a Edyta, pomimo całej sympatii, nie bardzo może jej pomóc...
Powieść czyta się całkiem przyjemnie, chociaż bez fajerwerków - zdecydowanie nie jest to najlepsza książka pani Olgi. Sporo w niej informacji na temat kultu wicca - religii neopogańskiej, związanej z porami roku i mającej bogato rozwinięty ceremoniał, jednak moim zdaniem doczepiono ten wątek trochę na siłę.
Fabuła dosyć przewidywalna, aczkolwiek "te książki" (w sensie tematyki) tak mają.
Można przeczytać...

Olga Rudnicka należy już na stałe do grona moich ulubionych autorek - głównie ze względu na dwa tomy przygód siostrzyczek Sucharskich, ale i pozostałe książki czytało mi się całkiem przyjemnie. I tak od ubiegłego roku na mojej półce czekała na swoją kolej jedna z poprzednich powieści jej autorstwa, mianowicie "Lilith".

Lidia i Piotr Sianeccy przeprowadzają się do starego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeżeli ktoś uważał w szkole na lekcjach historii bez większego problemu odpowie na pytanie: co zdarzyło się 6 sierpnia 1945 roku? Prawidłowa odpowiedź - Stany Zjednoczone zrzuciły bombę atomową na Hiroszimę. Trzy dni później ten sam los spotkał Nagasaki, a konsekwencją tych ataków była kapitulacja Japonii i koniec wojny na Dalekim Wschodzie.

Bardziej zainteresowani tą tematyką z pewnością znają nazwiska Paula Tibbetsa czy Fredericka Bocka, a określenia "Projekt Manhattan", "Little Boy" czy "Fat Man" są dla nich jak najbardziej zrozumiałe. Ale jestem pewna, że nawet najwnikliwszemu znawcy historii powstania bomby atomowej niewiele powiedzą nazwiska Celia Szapka, Colleen Rowan czy Jane Greer. Tymczasem bez nich, a także bez tysięcy innych młodych Amerykanek stworzenie bomby, a przez to zakończenie II wojny, odsunęłoby się w czasie o wiele miesięcy.

Denise Kiernan to amerykańska pisarka i dziennikarka, która przez siedem lat zbierała materiały na temat wysiłku tysięcy ludzi zatrudnionych w Oak Ridge - mieście zbudowanym w 1942 roku na terenie stanu Tennessee, w którym prowadzono badania nad izotopami uranu oraz produkowano materiały rozszczepialne, a które oficjalnie nie istniało... Autorka dotarła do żyjących jeszcze dawnych pracownic kompleksu i na podstawie ich wspomnień oraz licznych materiałów archiwalnych starała się w miarę wiernie odtworzyć ich życie za płotem, który odgradzał Oak Ridge od reszty świata.

Dziewczyny atomowe pochodziły właściwie ze wszystkich stron kraju, były białe i kolorowe, niektóre miały ukończoną tylko szkołę średnią, inne były absolwentkami wyższych uczelni, reprezentowały najróżniejsze środowiska, wyznania religijne i styl życia. Niektóre zjawiły się w mieście ponieważ ich rodzice znaleźli tu zatrudnienie, inne zwabione dobrymi zarobkami, marzące o wyrwaniu się z domu i samodzielności przeszły przez kolejne stopnie rekrutacji i zostały przyjęte do pracy przy... No właśnie, tak naprawdę żadna z nich nie miała pojęcia na temat tego jaki jest profil ich zakładu pracy, co i z czego produkuje: wszystko objęte było klauzulą tajności i biada temu, kto próbował rozgryźć tajemnice Oak Ridge - znikał z dnia na dzień i niebezpiecznie było pytać o to co się z nim stało. Każda z osób pracujących przy projekcie znała tylko swój zakres obowiązków i nawet mężowie nie mogli o swojej pracy rozmawiać z żonami. Tylko kilka osób z najwyższego kierownictwa miało pełnię wiedzy czego dotyczy ten tajny projekt. Trzeba przyznać, że zdecydowana większość pracowników zadowalała się stwierdzeniem, że uczestniczą w stworzeniu czegoś co pomoże zakończyć wreszcie wojnę. Niemal każdy miał kogoś na froncie - brata, syna, narzeczonego czy przyjaciela i chciał aby wrócił on jak najszybciej do domu.

Oak Ridge zbudowano od podstaw - kompleks badawczo przemysłowy i otaczające go dzielnice mieszkalne wznoszono w niewiarygodnym wręcz tempie. Szybko nie zawsze znaczy wygodnie - nie starczyło czasu na zrobienie porządnych dróg i chodników, ulice tonęły w błocie, a i mieszkania pozostawiały wiele do życzenia - małe, bez łazienek, zbudowane z prefabrykatów domki przysługiwały tylko rodzinom, osoby samotne mieszkały w bursach. Ale nawet ciężkie warunki życia, mało satysfakcjonująca (choć dobrze płatna) praca, kilometrowe kolejki po każdą właściwie rzecz nie zabiły młodzieńczego entuzjazmu - miasto tętniło życiem, organizowano tańce, zawody sportowe, tworzono rozmaite organizacje społeczne, młodzi ludzie biegali po pracy na randki, zawierali małżeństwa, rodziły im się dzieci. Starano się żyć w miarę normalnie w tym wojennym szaleństwie...

Różnie można oceniać użycie bomb atomowych w Hiroszimie i Nagasaki - zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, powstały ogromne straty materialne, a skutki wybuchu odczuwane były jeszcze przez wiele lat później. Prawdą jest jednak, że gdyby Stany Zjednoczone nie zastosowały tego drastycznego środka wojna na Pacyfiku mogła trwać jeszcze przez wiele miesięcy i zginęłyby tysiące żołnierzy po obydwu stronach. Pamiętać też należy, że nie tylko Amerykanie pracowali nad bombą atomową i to w dużej mierze przypadek zadecydował, że właśnie oni jako pierwsi zakończyli ten swoisty wyścig.
Czy dziewczyny atomowe (jak również atomowi chłopcy) pracowały by lepiej i wydajniej, gdyby wiedziały czemu służy ich wysiłek? Nie sądzę. Wydaje mi się, że ich motywacja była wystarczająco silna i większa jawność projektu nic by tu nie zmieniła.

Dla bohaterek książki udział w "Projekcie Manhattan" stał się punktem przełomowym w życiu. Większość z nich znalazło w Oak Ridge mężów, założyło rodziny, urodziło dzieci i zostało w mieście, które pomimo zakończenia wojny w dalszym ciągu całkiem nieźle prosperowało. Część osób, głównie rodziny, które gdzieś tam w świecie zostawiły swoich bliskich zdecydowało się na powrót w rodzinne strony. Wszyscy jednak na zawsze stali się częścią najnowszej historii.

Czas płynie, tamte dziewczyny są dzisiaj już staruszkami i za kilka lat nie będzie już żadnych świadków tego co działo się w mieście w czasie wojny. Dobrze więc, że znalazł się ktoś, kto podjął trud zbadania i opisania życia tej wielotysięcznej rzeszy, która pomogła zmienić bieg historii.

Jeżeli ktoś uważał w szkole na lekcjach historii bez większego problemu odpowie na pytanie: co zdarzyło się 6 sierpnia 1945 roku? Prawidłowa odpowiedź - Stany Zjednoczone zrzuciły bombę atomową na Hiroszimę. Trzy dni później ten sam los spotkał Nagasaki, a konsekwencją tych ataków była kapitulacja Japonii i koniec wojny na Dalekim Wschodzie.

Bardziej zainteresowani tą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prywatna Szkoła dla Chłopców im. św. Oswalda to placówka z tradycjami. Co roku w jej murach pobiera naukę około tysiąca chłopców w wieku 12 - 18 lat. Kompleks składa się z kilku budynków, boisk do uprawiania różnych sportów oraz terenów zielonych. Kadra profesorska jest bardzo zróżnicowana pod względem wieku, a od kilku lat do pracy przyjmowane są również kobiety.

Właśnie rozpoczyna się kolejny jesienny semestr, który ma przynieść szkole ogromne zmiany. Po pierwsze do grona profesorskiego przybywa pięć nowych osób - czterech mężczyzn i kobieta; po drugie - szkoła ma pewne kłopoty finansowe i albo trzeba będzie sprzedać część terenu, albo podnieść czesne; po trzecie zmieniono przydział części sal i uczący łaciny Roy Straitley musi oddać swój gabinet germanistom; po czwarte, i to właśnie budzi największy niepokój pracowników, pod koniec semestru będzie przeprowadzona wizytacja kuratoryjna.

Bardzo szybko okazuje się jednak, że te wszystkie problemy muszą ustąpić miejsca poważniejszej sprawie - w szkole pojawiła się osoba, która zrobi wszystko aby zniszczyć Świętego Oswalda. Kilka drobnych incydentów zostaje zlekceważonych, ale ktoś, kto używa pseudonimu "Kret" dopiero się rozgrzewa i tylko szuka okazji, aby uderzyć.
Wiele wskazuje na to, że działalność Kreta związana jest z tragedią, która miała miejsce w szkole przed piętnastu laty.

Joanne Harris to brytyjska pisarka, najbardziej chyba znana jako autorka bestsellerowej "Czekolady". Moje osobiste spotkania z jej twórczością zamykały się jak dotąd w trzech tytułach - wspomniana już "Czekolada", jej kontynuacja pt. "Rubinowe czółenka" oraz "Jeżynowe wino". Dwie pierwsze podobały mi się bardzo, natomiast trzecia nieszczególnie... Wszystkie te książki przepełnione były magią, miłością do kuchni i radością życia, więc biorąc do ręki "Dżentelmenów i graczy" spodziewałam się czegoś podobnego - powieści obyczajowej w której specjały wyczarowane rękami niezwykłej kucharki będą miały wpływ na losy bohaterów.

Tymczasem już po kilku stronach widać, że jest to powieść zupełnie niepodobna do tych wyżej wymienionych. Brak tu czarów, kulinaria ograniczają się do herbaty pitej w zaciszu pokoju nauczycielskiego, a o radości życia to już całkiem trzeba zapomnieć.
"Dżentelmeni i gracze" to powieść obyczajowa z wątkiem sensacyjno - kryminalnym. Narracja prowadzona jest dwutorowo - wydarzenia współczesne obserwujemy oczami Straitley'a, natomiast tajemniczy Kret snuje wspomnienia sprzed lat, kiedy miał pierwszy kontakt ze Świętym Oswaldem. Powoli, krok po kroku poznajemy losy dziecka szkolnego portiera, którego największym i zupełnie nieosiągalnym marzeniem była nauka w tej właśnie szkole; dziecka, które przekracza kolejne niewidzialne granice i wślizguje się w zamknięty szkolny światek; dziecka niezwykle samotnego i wyobcowanego, szukającego przyjaźni i akceptacji.
Chociaż akcję powieści napędza działalność Kreta, to jednak najważniejszą postacią pozostaje stary łacinnik. Pracuje w szkole już ponad 30 lat, ma swoje przyzwyczajenia i słabostki, ale jest lubiany i szanowany przez uczniów. To ktoś o kim mówi się "urodzony nauczyciel". Dla Straitley'a najważniejsi są jego chłopcy - pamięta wszystkich swoich uczniów, jego dom to właściwie galeria fotografii na których utrwalone zostały kolejne roczniki wychowanków, zdarza mu się czasem osłaniać autorów różnych szkolnych psikusów przed karzącą ręką dyrekcji. Jeśli chodzi o stosunki z pozostałymi nauczycielami to nie łączy go z nimi jakaś szczególna więź, kilka osób lubi, wobec większości zachowuje się poprawnie ale chłodno, z kilkoma (szczególnie z szefem germanistów) pozostaje w stałym konflikcie. Cechuje go jednak ogromna lojalność - kiedy atmosfera w szkole zaczyna gęstnieć nie daje się ponieść zbiorowej panice i nie odwraca się od kolegi, pomimo, że dowody jego winy wydają się być niepodważalne.

"Dżentelmeni i gracze" przypominali mi miejscami powieści Agathy Christie - specyficzna atmosfera starej szkoły, gdzie czas jakby się zatrzymał, budowanie napięcia, nieuchwytny przestępca to tylko niektóre cechy wspólne tej powieści z dziełami królowej kryminału, jednak od razu chcę zapewnić, że książka nie jest w żadnym wypadku naśladownictwem. Jeśli nawet Joanne Harris czerpała inspirację z powieści Agathy Christie to nie robiła tego nachalnie, a powieść jest ciekawa, oryginalna i warto poświęcić czas na jej lekturę.

Prywatna Szkoła dla Chłopców im. św. Oswalda to placówka z tradycjami. Co roku w jej murach pobiera naukę około tysiąca chłopców w wieku 12 - 18 lat. Kompleks składa się z kilku budynków, boisk do uprawiania różnych sportów oraz terenów zielonych. Kadra profesorska jest bardzo zróżnicowana pod względem wieku, a od kilku lat do pracy przyjmowane są również kobiety.

Właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wigilia - dzień, który niemal wszyscy staramy się spędzić z najbliższymi, choinka, wieczerza, kolędy... Chyba to jedyny dzień w roku, kiedy nikt nie chce być sam. Niestety los nie zawsze chce współdziałać z ludzkimi chęciami.

Dla Aśki Reszki miały to być pierwsze samotne święta - z rodziną się skłóciła, facet nie miała, przyjaciół też nie. Przypadek sprawił, że wynosząc śmieci natknęła się w śmietniku na bezdomną młodą kobietę i burego kota. Powodowana impulsem zaprosiła bezdomną na kolację. Tym bardziej, że twarz kobiety była znajoma... Aśka wmawiała sobie altruizm, ale prawda była taka, że zobaczyła w tym spotkaniu doskonały temat na artykuł - była dziennikarką pisującą do kolorowych pisemek.

Dla Kingi Król te święta miały być ostatnimi. Zapas tabletek i butelka alkoholu miały pomóc w opuszczeniu tego najlepszego ze światów, niestety na przeszkodzie stanął bury kot, który się skądś przybłąkał i jej nie odstępował. W przeciwieństwie do Aśki doskonale wiedziała skąd ta ostatnia zna jej twarz. Punktem stycznym dla obu kobiet był Krzysztof Król - mąż jednej, a kochanek drugiej z nich.

Przypadkowe spotkanie dało początek dosyć dziwnej znajomości - Aśka wyczuwała, że Kinga skrywa jakąś tajemnicę i jej dziennikarski nos mówił jej, że warto pochodzić koło tematu - oczami wyobraźni widziała nagrody i laury, które zdobędzie pisząc artykuł o bezdomnej, której pomogła wyjść na prostą.
Kinga zdawała sobie doskonale sprawę z motywacji swojej znajomej, ale jej też odpowiadała taka sytuacja - postanowiła wykorzystać zainteresowanie dziennikarki do swoich celów. Powoli, krok po kroku kobiety poznawały swoje losy, aż wreszcie Kinga postanowiła zrzucić z serca swoją największą tajemnicę...

Chyba po raz pierwszy zdarzyło mi się, że przeczytałam książkę i nie byłam w stanie napisać jakiejś spójnej opinii. Wszystko co sobie notowałam wydawało się banalne, łzawe i zupełnie nie oddające wagi problemu poruszanego w książce. Dałam sobie kilka tygodni, przeczytałam książkę jeszcze raz i dzisiaj próbuję coś na jej temat naskrobać.

Katarzyna Michalak stara się w swoich książkach dotykać ważnych problemów społecznych - każdy, kto przeczytał , "Wiśniowy dworek", "Sklepik z niespodzianką" czy "Nadzieję" wie o czym mówię.
Szczególnie ta ostatnia była dla czytelniczek czymś na kształt trzęsienia ziemi - zupełnie niepodobna do tego co serwowała nam autorka przez ostatnie kilka lat. Więc jeśli poruszyła Was "Nadzieja" to "Bezdomna" niesie jeszcze większy ładunek emocjonalny.
Po pierwsze sam temat bezdomności - szczególnie widoczny na ulicach dużych miast. Obiegowa opinia głosi, że bezdomność to kwestia wyboru, być może w części przypadków tak. Ale wiele osób znalazło się na ulicy nie z własnej woli a dzięki chorobie, kłopotom finansowym czy wreszcie z powodu problemów rodzinnych. Niby można próbować zarwać z bezdomnością, ale nie czarujmy się - bez wsparcia, bez pomocy osób trzecich jest to zwyczajnie niemożliwe...

Najważniejszym problemem, który porusza w swojej książce Katarzyna Michalak nie jest jednak bezdomność a tzw. psychoza poporodowa. Według statystyk na tę przypadłość zapada rocznie około 300 młodych matek, dla +/-15 kończy się to tragedią - śmiercią matki lub dziecka, w ekstremalnych przypadkach obydwojga.
Od jakiegoś czasu do świadomości społecznej dociera problem depresji poporodowej - świeżo upieczona mama nie potrafi się cieszyć maleństwem, jest zagubiona a najpiękniejszy okres w życiu jawi się jako czas smutku i zniechęcenia. Coraz więcej osób rozumie, że to nie są fanaberie, a zwyczajny szok organizmu po przebytej ciąży i porodzie - opieka najbliższych, ich wsparcie i odrobina środków farmakologicznych wystarczy aby wszystko wróciło do normy.
Niestety świadomość co do podstaw psychozy poporodowej już nie jest taka powszechna, a skutki tego schorzenia to w najlepszym razie długotrwałe leczenie psychiatryczne a w najgorszym... Co jest szczególnie szokujące, to to, że duża liczba cierpiących na tę dolegliwość ma kochającą rodzinę, rodziców, męża, przyjaciół, którzy bagatelizują rozpaczliwe sygnały wysyłane przez przerażoną i zagubioną kobietę. Jakże często w odpowiedzi na swoje lęki słyszy ona, żeby się uspokoiła, przespała, nie martwiła, bo wszystko będzie dobrze... Niestety, najczęściej nic nie jest dobrze...

Kinga, opowiadając swoją historię Aśce, ma nadzieję, że ta opowieść otworzy oczy czytelników artykułu na problem psychozy. I, że jeśli uda się uratować chociażby jedną kobietę przed tym co stało się jej udziałem, to te zwierzenia nie pójdą na marne...
Oby...

Wigilia - dzień, który niemal wszyscy staramy się spędzić z najbliższymi, choinka, wieczerza, kolędy... Chyba to jedyny dzień w roku, kiedy nikt nie chce być sam. Niestety los nie zawsze chce współdziałać z ludzkimi chęciami.

Dla Aśki Reszki miały to być pierwsze samotne święta - z rodziną się skłóciła, facet nie miała, przyjaciół też nie. Przypadek sprawił, że wynosząc...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sanditon Jane Austen, Marie Dobbs
Ocena 6,6
Sanditon Jane Austen, Marie ...

Na półkach:

Jane Austen to jedna z moich najukochańszych autorek, chociaż, przyznaję to ze wstydem, aż do końca lat 90-tych ubiegłego wieku zupełnie mi nieznana, nawet ze słyszenia...
Przełomowym momentem w naszej (znaczy mojej i Jane) znajomości stała się emisja serialu BBC "Duma i uprzedzenie" z Colinem Firthem i Jennifer Ehle w rolach głównych. W najkrótszym możliwym czasie stałam sie właścicielką niemal wszystkich dzieł panny Austen i są to do dnia dzisiejszego jedne z najczęściej czytanych (po raz kolejny) książek z moich domowych zbiorów.

Napisałam, że mam niemal wszystkie dzieła Jane Austen, jako, że nie posiadam na swojej półce ostatniej, niedokończonej przez pisarkę powieści pt. "Sanditon". Autorka zdążyła napisać kilka rozdziałów, nakreślić portrety najważniejszych bohaterów i złożona przez postępującą chorobę nie była w stanie kontynuować pracy pisarskiej. Wiele lat później znalazła sie jednak osoba, która postanowiła ukończyć dzieło i tak oto możemy poznać losy Charlotty Heywood, niezwykle praktycznej i zrównoważonej angielskiej panny.

Na skutek nieznajomości geografii oraz wypadku drogowego (wywrócony powóz) państwo Parkerowie trafiają do domu państwa Heywoodów. Chcąc się wywdzięczyć za okazaną pomoc zapraszają córkę swoich gościnnych gospodarzy na kilka tygodni do siebie, do Sanditon. Pan Parker jest niezwykle entuzjastycznie nastawiony do rodzinnej miejscowości, a ponieważ leży ona nad morzem chce zmienić ją w elegancki kurort. Namawia sąsiadów do poczynienia pewnych inwestycji a poprzez rozmaite prywatne kontakty zabiega o jak największą liczbę wakacyjnych gości. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem, goście co prawda przybywają, jednak nie w takiej liczbie aby pan Parker czuł się dogłębnie usatysfakcjonowany. Większość z przybyłych to ludzie młodzi, w samym Sanditon jest również kilkoro młodzieży nic więc dziwnego, że atmosfera robi się niezwykle sentymentalna i romansowa a towarzystwo zaczyna łączyć się w pary.
Charlotta przez dłuższy czas jest tylko obserwatorką, jednak i jej serce, całkowicie nierozsądnie, zabije dla pewnego młodzieńca...

Przy okazji takich książek, gdzie jest więcej niż jeden autor rodzi się pytanie o to czy powieść "trzyma poziom", czy widać w którym miejscu zmienia się autor. I tu, moim zdaniem, Marie Dobbs, która jest współautorką "Sanditon" całkiem nieźle dała sobie radę. Powieść napisana jest w duchu epoki, a konstrukcja postaci i ich perypetie nie odbiegają zbytnio od tego co znamy z innych powieści Jane Austen. Mieszkańcy i goście Sanditon to galeria różnorodnych typów - wścibskich i złośliwych, okrutnych i wyrachowanych, naiwnych i zwyczajnie głupich, chorych z urojenia i zarozumiałych ale też wiernych w przyjaźni, pomysłowych, serdecznych i rozsądnych - jak to w życiu bywa.
Powieść pokazuje też wiele szczegółów z życia codziennego w początkach XIX wieku, stosunek ludzi do wprowadzanych nowości - oświetlenie gazowe czy maszyny kąpielowe, budzące wiele kontrowersji.

"Sanditon" to uroczy obrazek z życia średniozamożnego ziemiaństwa, w sam raz na letnie popołudnie i wieczór - jest romantyczna miłość, jest spora dawka ironicznego poczucia humoru, są pogmatwane relacje między głównymi bohaterami - dla wielbicieli Jane Austen pozycja obowiązkowa, ale i dla innych może ta książka być świetną lekturą.

Jane Austen to jedna z moich najukochańszych autorek, chociaż, przyznaję to ze wstydem, aż do końca lat 90-tych ubiegłego wieku zupełnie mi nieznana, nawet ze słyszenia...
Przełomowym momentem w naszej (znaczy mojej i Jane) znajomości stała się emisja serialu BBC "Duma i uprzedzenie" z Colinem Firthem i Jennifer Ehle w rolach głównych. W najkrótszym możliwym czasie stałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jane Austen to jedna z moich ulubionych autorek - aż szkoda, że tylko te kilka książek zostawiła nam w swojej pisarskiej spuściźnie... Co jakiś czas wracam do "Dumy i uprzedzenia" i "Perswazji" bo to moim zdaniem jej najlepsze powieści, ale i reszta ma swoje miejsce na moich półkach.

Najmniejszą sympatią darzę natomiast pannę Woodhause, tytułową bohaterkę "Emmy" - przyznam się, że tę książkę przeczytałam gdzieś w odległych czasach, nie spodobała mi się i nie miałam ochoty na ponowne spotkanie. Jednak teraz, szukając na potrzeby blogowego wyzwania tytułu na literę "E" przypomniałam sobie o wzgardzonej niegdyś powieści. I dobrze się stało, bo bohaterka dalej mnie drażni, ale samą książkę odebrałam zupełnie inaczej niż przed laty.

Emma Woodhause to młoda dama obdarzona (przynajmniej we własnym mniemaniu) dużą inteligencją, intuicją i jeszcze kilkoma innymi przymiotami. Postanawia wykorzystać owe talenta w zbożnym celu i z werwą zabiera się za swatanie swoich znajomych. Pole do popisu ma dosyć obszerne, bo w okolicy mieszka kilkoro młodych ludzi, a i na brak dobrze urodzonych gości też nie może narzekać.
Bardzo szybko okazuje się, że dobre chęci to nie wszystko, inteligencja panny Emmy to towar przereklamowany a jej działania przynoszą więcej szkody niż pożytku. Na całe szczęście w otoczeniu pechowej swatki znajdują się osoby obdarzone rozumem i w porę biorą sprawy w swoje ręce, niwelując szkody spowodowane przez pannę Woodhause.

Tak jak pisałam wyżej, ponowna lektura nie zmieniła mojego nastawienia do głównej bohaterki, ale pozwoliła spojrzeć nieco inaczej na opisane w książce wydarzenia.
Akcja powieści, podobnie jak wszystkich innych książek Jane Austen, umieszczona jest w zamkniętym wiejskim środowisku. Bohaterowie to przedstawiciele mniej lub bardziej zamożnego ziemiaństwa. Woodhauseowie to rodzina o nieco wyższej pozycji, Emma otrzymała staranne wychowanie, orientuje się w obowiązujących jej sferę konwenansach, a z racji zajmowanej pozycji staje się swego rodzaju wyrocznią dla przyjaciół. Tak naprawdę to dość głupiutka, zazdrosna, wścibska i przemądrzała pannica, na szczęście nie pozbawiona urody i wdzięku. I chyba tylko to ratuje ją w oczach sąsiadów oraz czytelnika tej powieści.
Jako, że akcja obraca się wokół łączenia się w pary autorka maluje przed nami całą galerię typów i charakterów - karierowicza, egzaltowaną panienkę, bawidamka, starą pannę i, na całe szczęście, kilka rozsądnych osób. Austen po raz kolejny zachwyca trafnymi obserwacjami, ironicznym podejściem do przedstawicieli własnej klasy i pięknym, literackim językiem. (Przy okazji: jest więcej niż jedno tłumaczenie tej powieści, ale ja serdecznie polecam to, którego autorką jest Anna Przedpełska-Trzeciakowska.).

I na koniec taka uwaga - warto czasem dać drugą szansę książce, która nie do końca nam się spodobała. Może po prostu sięgnęliśmy po nią w nieodpowiednim czasie?

Jane Austen to jedna z moich ulubionych autorek - aż szkoda, że tylko te kilka książek zostawiła nam w swojej pisarskiej spuściźnie... Co jakiś czas wracam do "Dumy i uprzedzenia" i "Perswazji" bo to moim zdaniem jej najlepsze powieści, ale i reszta ma swoje miejsce na moich półkach.

Najmniejszą sympatią darzę natomiast pannę Woodhause, tytułową bohaterkę "Emmy" -...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Miecze i mroczna magia Joe Abercrombie, C.J. Cherryh, Glen Cook, James Enge, Steven Erikson, Greg Keys, Caitlín R. Kiernan, Tim Lebbon, Tanith Lee, Scott Lynch, Garth Nix, K.J. Parker, Michael Shea, Robert Silverberg, Bill Willingham, Gene Wolfe, praca zbiorowa
Ocena 5,9
Miecze i mrocz... Joe Abercrombie, C....

Na półkach:

Nie lubię opowiadań... Dlaczego? A dlatego, że:
- zanim człowiek zacznie czytać, zanim się przyzwyczai do bohaterów, zanim ich polubi (albo wręcz przeciwnie) to opowiadanie się kończy;
- ograniczenia z powodu cech gatunku sprawiają, że nie ma co marzyć o jakimś pogłębieniu psychologicznym opisywanych postaci;
- z akcją jest krucho, ile można zmieścić na tych kilku, czy nawet kilkunastu stronach;
- nawet najlepsi pisarze, którzy tworzą powieściowe hity nie zawsze odnajdują się w tej formie wypowiedzi i trochę przykro się robi, kiedy się tak "na drobne rozmieniają".
Chyba jedynym pisarzem, którego opowiadania czytam z prawdziwym zainteresowaniem jest Artur Conan Doyle. No ale on o Sherlocku pisze, a o nim to chyba nawet horror przeczytałabym z zachwytem.

Ale nie o Sherlocku miało być a o antologii opowiadań fantastycznych pt. "Miecze i mroczna magia". Antologia jest w moim posiadaniu już od dawna ale jej lektura trochę opornie szła - raz, że nie powieść to nie usychał człowiek z ciekawości co będzie dalej, dwa, że rozmaite "dobre dusze" mi kilka razy z półki podprowadziły, więc nawet jak chęć miałam doczytać to nie miałam jak - wreszcie jednak zawzięłam się w sobie i skończyłam. A po zakończeniu lektury uczucia mam mocno mieszane...

Jeśli spojrzeć na okładkę, to nawet taki laik, jeśli chodzi o fantastykę, jak ja może popaść w zachwyt, bo autorami utworów zamieszczonych w antologii są m.in. Glen Cook, Steven Erikson, Scott Lynch czy Robert Silverberg, czyli jakby nie było mistrzowie gatunku. Niestety jak się przekonałam znane nazwisko nie zawsze jest rękojmią sukcesu. Czytałam te opowiadania i jakoś tak nie do końca mi podchodziły. Właściwie spodobały mi się tylko dwa - "Tides Elba. Opowieść o Czarnej Kompanii" Glena Cooka oraz "Między regałami" Scotta Lyncha.
Szczególnie ten drugi utwór o sesji na magicznym uniwersytecie trafił do mojej wyobraźni - pokusiłabym się o stwierdzenie, że tak mogłaby wyglądać biblioteka na Niewidzialnym Uniwersytecie stworzonym przez Pratchetta, którego znam szczątkowo (ale mam nadzieję zmienić ten stan rzeczy) ale taka jest również opinia osoby znającej Świat Dysku na wylot;)

I jaki jest pożytek z tej lektury? A taki, że jak tylko wygospodaruję trochę wolnego czasu (ha!ha!ha!) to z Cookiem i Lynchem zawrę bliższą znajomość. Z innymi autorami z tej antologii? Nie mówię nie, ale nie będzie to sprawa priorytetowa.

Aha, i proszę aby fani fantastyki nie sugerowali się tą opinią - ja naprawdę nie znam się na fantastyce...

Nie lubię opowiadań... Dlaczego? A dlatego, że:
- zanim człowiek zacznie czytać, zanim się przyzwyczai do bohaterów, zanim ich polubi (albo wręcz przeciwnie) to opowiadanie się kończy;
- ograniczenia z powodu cech gatunku sprawiają, że nie ma co marzyć o jakimś pogłębieniu psychologicznym opisywanych postaci;
- z akcją jest krucho, ile można zmieścić na tych kilku, czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Filip to wręcz anioł w ciele 11-letniego chłopca. Ma zawsze odrobione lekcje, wzorowo się zachowuje, pomaga innym i nigdy nie kłamie - po prostu ideał. I jak to się często ideałom zdarza pada ofiarą Sorena, szkolnego dręczyciela. Uciekając przed prześladowcą wpada pod koła samochodu, traci przytomność i odzyskuje ją... u bram piekła. Pojawienie się Filipa w tym akurat miejscu budzi ogromną konsternację - okazuje się bowiem, że nastąpiła pomyłka. W wypadku miał zginąć goniący chłopca Soren. Problem jest o tyle poważny, że nowy lokator piekielnych otchłani ma do spełnienia niezwykle ważną misję - ma zostać nowym władcą piekieł, gdyż Lucyfer jest bardzo chory i jego dni są policzone.
A tu taka wpadka...
Niestety Śmierć nie chce interweniować po raz drugi i Lucyfer musi zadowolić się tym co już ma - rozpoczyna się diabelska edukacja Filipa. Jak się skończy? Czy uda się zmienić anioła w ludzkiej skórze w godnego następcę władcy potępionych? Jaką rolę w tej przemianie będzie miała piękna diabliczka Satina? I co właściwie dolega Lucyferowi? Po odpowiedź odsyłam do książki.

Muszę przyznać, że czytałam te książkę z uśmiechem na twarzy. Moim "nauczycielskim" zdaniem książka jest doskonałą lekturą dla młodego czytelnika - jest w niej przygoda, tajemnica, nieźle skonstruowani bohaterowie i trochę zaskakujące rozwiązanie akcji. Autor podszedł do swojej historii z lekkim przymrużeniem oka, powieść jest zabawna a piekło bardzo przypomina naszą ziemską rzeczywistość. Jest oczywiście przesłanie i morał, ale nie jest zbyt nachalny więc powinien spełnić swoje zadanie;)

Czy polecam starszym czytelnikom? Raczej tak - muszą tylko pamiętać, że jest to książka dla 10 - 12-latków i nie da się jej porównywać do lektur "dorosłych"...

Filip to wręcz anioł w ciele 11-letniego chłopca. Ma zawsze odrobione lekcje, wzorowo się zachowuje, pomaga innym i nigdy nie kłamie - po prostu ideał. I jak to się często ideałom zdarza pada ofiarą Sorena, szkolnego dręczyciela. Uciekając przed prześladowcą wpada pod koła samochodu, traci przytomność i odzyskuje ją... u bram piekła. Pojawienie się Filipa w tym akurat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Isabel Allende to chilijska pisarka, autorka licznych książek z nurtu tzw. realizmu magicznego, z których najbardziej chyba znany jest "Dom duchów", a to za sprawą filmowej adaptacji pod nieco zmienionym tytułem "Dom dusz". Przy okazji - moim zdaniem tytuł filmu jest bardziej adekwatny do treści niż tytuł książki;)
Ekranizację oglądałam już wiele lat temu, zachwyciły mnie kreacje Meryl Streep, Jeremy'ego Ironsa i Glenn Close - tej ostatniej nie darzę jakoś specjalną sympatią, ale w tym filmie była świetna. Obok nich wystąpiła stojąca u progu kariery Winona Ryder oraz, niezbyt jeszcze znany w Hollywood przybysz z Hiszpanii, Antonio Banderas.

"Dom duchów" to historia rodziny Trueba od czasu zakończenia I wojny światowej aż do lat 70-tych ubiegłego wieku.
Esteban Trueba i Clara del Valle to ludzie z dwóch różnych światów. On niezwykle ambitny, twardo stąpający po ziemi, podnosi z ruiny rodzinny majątek i zmienia go we wzorcowe gospodarstwo. Ma wybuchowy charakter i konserwatywne poglądy, w obronie których nie zawaha się poświęcić osób z najbliższego otoczenia. Ona to obdarzona magicznymi zdolnościami marzycielka, nieco oderwana od rzeczywistości, widzi przyszłość, rozmawia z duchami, ale kiedy zachodzi potrzeba potrafi radzić sobie z twardą rzeczywistością.
Wydawać by się mogło, że jakikolwiek związek tej dwójki nie ma żadnych szans, jednak pobierają się, mają trójkę dzieci i ich małżeństwo jest w miarę stabilne.
W życiu Estebana Trueby ogromną rolę odgrywa polityka - sukces ekonomiczny, który udało mu się odnieść, daje mu wysoką pozycję w państwie, czyni go jedną z najważniejszych postaci chilijskiej partii konserwatywnej i otwiera drogę do senatu. Kariera polityczna oddala go od żony i dzieci, które wybierając życiową drogę stają w opozycji do poglądów głoszonych przez ojca, co doprowadza do licznych spięć i konfliktów gmatwających i tak już niełatwe stosunki rodzinne.

Książka Allende równie dobrze mogłaby nosić tytuł "Dom kobiet", bo chociaż Esteban jest kreowany na głównego bohatera to jego los zależny jest od otaczających go kobiet - obłożnie chorej matki, nadopiekuńczej siostry, zgwałconej chłopki z jego majątku, zmarłej narzeczonej, bujającej w obłokach żony, buntowniczej córki czy ukochanej wnuczki. To one są siłą, która kieruje życiem Estebana.

Historia Trueby wpleciona jest w losy państwa, jego historię. Obok bohaterów fikcyjnych znajdzie w niej uważny czytelnik postacie istniejące w rzeczywistości - wielkiego poetę Pablo Nerudę, generała Augusto Pinocheta czy prezydenta Salvatore Allende (bliskiego krewnego pisarki). Esteban i jego bliscy zostaną wciągnięci w tryby historii i będą musieli wybrać po której stronie barykady stanąć.

Książka Isabel Allende to piękna, poetycka wizja świata. To historia o uczuciach, o ludzkich wyborach, o nadziei i wierności własnym przekonaniom. Na kartach powieści mieszają się radość i smutek, rozpacz i nadzieja, gniew i przebaczenie. To obraz Chile na przestrzeni niemal całego XX wieku, ale ta historia mogłaby się zdarzyć właściwie w każdym zakątku Ziemi. Bo tak naprawdę losy Ameryki, Europy czy Azji w ubiegłym wieku mają wiele punktów wspólnych...

Isabel Allende to chilijska pisarka, autorka licznych książek z nurtu tzw. realizmu magicznego, z których najbardziej chyba znany jest "Dom duchów", a to za sprawą filmowej adaptacji pod nieco zmienionym tytułem "Dom dusz". Przy okazji - moim zdaniem tytuł filmu jest bardziej adekwatny do treści niż tytuł książki;)
Ekranizację oglądałam już wiele lat temu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdarzyło się kilkakrotnie, że o jakiejś książce dowiedziałam się przy lekturze czegoś innego - tak było z "Małymi kobietkami" Louisy May Alcott, które czytała Agata Abbot, bohaterka "Tajemniczego opiekuna".
Książkę, która w założeniu miała być lekturą dla dorastających panienek przeczytałam po raz pierwszy kilka lat temu jako osoba całkowicie dorosła - wcześniej nie mogłam jej nigdzie zdobyć. Przeczytałam książkę i polubiłam jej bohaterki. Jakoś niedługo potem obejrzałam ekranizację z 1994 roku i, o ile to możliwe, moja sympatia dla panien March jeszcze się pogłębiła.

Jesteśmy w Ameryce Północnej w okresie wojny secesyjnej. W Orchard House mieszka rodzina Marchów. Pan March walczy na froncie, a jego żona zajmuje się domem i wychowaniem czterech córek. Matka ma bardzo nowoczesne jak na owe czasy poglądy na wychowanie dzieci oraz na rolę kobiety w społeczeństwie, daje córkom dużą swobodę, pomaga rozwijać własne talenty i zachęca do szukania własnego miejsca w świecie. Panny March to cztery indywidualności, które pomimo dzielących je różnic bardzo się kochają i świetnie rozumieją. Najstarsza Meg jest tradycjonalistką, jej największym marzeniem jest założyć szczęśliwą rodzinę, zostać spełnioną żoną i matką. Nieco młodsza Jo to rodzinna artystka - fascynuje ją teatr, ma talent literacki i w pisaniu widzi swoją przyszłość. Jest też najbardziej niezależna z sióstr March. Z kolei Beth jest bardzo nieśmiała a jej największym marzeniem jest niesienie pomocy innym, nawet kosztem własnego zdrowia. Najmłodsza siostra Amy to jeszcze dziecko, chociaż pozuje na damę, i jak to najczęściej z najmłodszymi w rodzinie bywa jest rozpieszczona i kapryśna.

Na kartach książki śledzimy codzienne życie sióstr March, ich radości i smutki, nadzieje i rozczarowania. I chociaż książka powstała niemal 150 lat temu w dalszym ciągu może być aktualną lekturą dla młodych dziewcząt - a i dla tych starszych też. Być może dla współczesnej czytelniczki będzie ta opowieść zbytnio moralizatorska, ale trzeba pamiętać, że w okresie kiedy powstała "powieści dla dorastających panien" musiały nieść ze sobą wartości wychowawcze - to samo można dostrzec w uwielbianej przez większość młodszych i starszych czytelniczek "Ani z Zielonego Wzgórza", która chociaż powstała sporo później, to jednak napisana jest w bardzo podobnej konwencji.
Autorce udało się stworzyć wiarygodnych bohaterów, a przez to, że każda z dziewcząt jest inna czytelniczki mają większą możliwość utożsamienia się z którąś z nich.
Prosty język, nieco staroświecki urok i ciekawe postacie stworzone przez autorkę sprawiają, że książka jest idealną lekturą na długie wieczory lub leniwe popołudnia...

Zdarzyło się kilkakrotnie, że o jakiejś książce dowiedziałam się przy lekturze czegoś innego - tak było z "Małymi kobietkami" Louisy May Alcott, które czytała Agata Abbot, bohaterka "Tajemniczego opiekuna".
Książkę, która w założeniu miała być lekturą dla dorastających panienek przeczytałam po raz pierwszy kilka lat temu jako osoba całkowicie dorosła - wcześniej nie mogłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od dawna jestem zwolenniczką teorii, że jeżeli jest powieść i jej ekranizacja to, w miarę możliwości, lepiej najpierw poznać książkę a dopiero potem film – bo wiadomo, że wersja kinowa (chociażby z racji ograniczeń czasowych) może być w stosunku do oryginału okrojona lub co gorsza (co się niestety często zdarza) z pierwowzorem łączy ją jedynie tytuł. Ale nie wszystko w życiu układa się według nawet najlepszych teorii i od czasu do czasu zdarza mi się poznawać jakieś dzieło w odwrotnej kolejności, czyli film przed książką. Tak było w przypadku „Pachnidła” Patricka Süskinda – film widziałam już kilka lat temu, natomiast książkę przeczytałam dopiero teraz, na potrzeby naszego bibliotecznego klubu dyskusyjnego. I od razu powiem, że moim zdaniem ekranizacja nie ustępuje wersji książkowej.
Ale do rzeczy.

„Pachnidło” to historia niezwykłego geniusza – Jan Baptysta Grenouille posiada bowiem węch doskonały. I jest to właściwie jedyny prezent od losu, bo poza tym od pierwszej chwili jego życia spotykają go same trudności. Urodzony pod straganem z rybami i rzucony przez matkę na stertę odpadów tylko zbiegowi okoliczności zawdzięcza, że przeżył. Oddany do przytułku, przechodzi z rąk do rąk, aż trafia do warsztatu garbarskiego. Wykonywał tam pracę ponad siły kilkuletniego dziecka, żył w warunkach urągających jakiejkolwiek żywej istocie, narażony na kontakt z trującymi oparami substancji stosowanych przy garbowaniu skór, wbrew wszystkim przeciwnościom udało mu się przeżyć, a nawet uzyskać pewne polepszenie własnej sytuacji.
Pewnego dnia jego arcyczuły nos wychwytuje nieznany mu cudowną woń, idzie za nią i trafia na podwórze, gdzie spotyka młodziutką dziewczynę – to jej aromat, zapach rozkwitającej kobiecości tak go zachwycił i stał się jego największą obsesją na resztę życia. Grenouille ma bowiem od tej pory jeden cel w życiu – stworzyć perfumy doskonałe, pachnidło, któremu nikt nie będzie się w stanie oprzeć. I tak krok po kroku, nie zważając na przeszkody, dokonując potwornych zbrodni dąży do urzeczywistnienia swoich pragnień.
Książka Süskinda to jedna z tych pozycji, które wciągają od pierwszej kartki, oplatają czytelnika swoimi mackami i nie puszczają dopóki nie przeczyta ostatniego zdania. Nie jestem w stanie ocenić czy „Pachnidło” to literackie arcydzieło czy tylko świetnie napisane czytadło. Wiem jedno – trzeba nie lada umiejętności, żeby napisać tak wciągający tekst, w którym nie ma prawie wcale dialogów, natomiast jest masa opisów – XVIII-wieczny Paryż, brudny i cuchnący, nieskazitelnie czyste ostępy i góry Owernii, aromatyczna Prowansja, perfumeryjne zagłębie Europy. Czytając łapałam się na tym, że zwracam baczniejszą uwagę na zapachy wokół siebie. Nie mam oczywiście nawet ułamka zdolności Jana Baptysty, jednak jeśli zacznie się bardziej świadomie używać zmysłu węchu efekty są widoczne, a raczej wyczuwalne, natychmiast.
Nie podejmuję się również ocenić postępowania bohatera powieści – bo z jednej strony to wręcz wcielenie zła, potwór w ludzkiej skórze, ale z drugiej strony było mi go zwyczajnie żal. Bo jego zachowanie nosi cechy zwyrodnienia i patologii, jednak trzeba pamiętać o tym, że nie miał właściwie żadnych wzorców do naśladowania, a jego dzieciństwo i wczesna młodość to nieustanna walka o życie. I nie wiadomo jakby się potoczyły jego losy gdyby przyszedł na świat w kochającej się rodzinie…

Od dawna jestem zwolenniczką teorii, że jeżeli jest powieść i jej ekranizacja to, w miarę możliwości, lepiej najpierw poznać książkę a dopiero potem film – bo wiadomo, że wersja kinowa (chociażby z racji ograniczeń czasowych) może być w stosunku do oryginału okrojona lub co gorsza (co się niestety często zdarza) z pierwowzorem łączy ją jedynie tytuł. Ale nie wszystko w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Olga Rudnicka to młoda pisarka o której pierwszy raz usłyszałam przy okazji ubiegłorocznego hitu pt. "Natalii 5" a książka "Martwe Jezioro" o której chcę kilka słów napisać to jej literacki debiut, który światło dzienne ujrzał w 2008 roku.


Beata Rostowska jest młodą niezależną kobietą, pracuje w firmie konsultingowej, ma najlepszą przyjaciółkę Ulę z którą wspólnie wynajmuje mieszkanie i która koniecznie chce ją wyswatać ze swoim bratem Jackiem. Tymczasem Beacie ani w głowie amory - przez przypadek odkryła, że człowiek, którego przez całe życie uważała za swojego ojca z całą pewnością nim nie jest. Ponieważ z rodziną nigdy nie była zbyt blisko, rodzice nawet w dzieciństwie się nią zbytnio nie przejmowali, a od dwóch lat zupełnie zerwali ze sobą kontakt Beata postanawia znaleźć swojego prawdziwego tatę lub nawet obydwoje rodziców, bo dopuszcza możliwość, że została adoptowana. Wynajęty detektyw odkrywa przed nią jednak jeszcze bardziej szokującą prawdę...

Tymczasem rodzina przypomina sobie o istnieniu Beaty i zaskoczona dziewczyna otrzymuje zaproszenie na ślub młodszej siostry Ani. Początkowo nie chce jechać, ale później dochodzi do wniosku, że wizyta w rodzinnym domu może stać się okazją do wyjaśnienia tajemnic z przeszłości.

Już na miejscu dociera do niej, że zaproszenie nie było bezinteresowne, a tajemnic i niedomówień przybywa...

"Martwe Jezioro" to dobra książka - no może bez fajerwerków, ale trzeba pamiętać, że to debiut powieściowy młodej dziewczyny - w chwili premiery autorka miała 20 lat. Niezły pomysł, przemyślana kompozycja, kilku ciekawie zarysowanych bohaterów to zdecydowanie atuty tej książki. Co prawda od razu wiadomo kto jest "dobry" a kto "zły", ale takie czarno-białe podziały trafiają się nawet najlepszym. Na plus historii trzeba też dodać niebanalne zakończenie - na takie wyjaśnienie rodzinnych tajemnic w życiu bym nie wpadła.
Autorka nie mnoży pobocznych wątków, pisze prostym językiem co sprawia, że książkę czyta się może nie z zachwytem, ale z przyjemnością.

Porównując "Martwe Jezioro" z "Nataliami" widać drogę jaką autorka przebyła w ciągu tych kilku zaledwie lat. I to cieszy oraz napawa optymizmem na przyszłość, że jeszcze nie jeden raz Olga Rudnicka zaskoczy nas swoją pomysłowością i poczuciem humoru.

A i na koniec dodam, że książka doczekała się kontynuacji pt. "Czy ten rudy kot to pies?"

Olga Rudnicka to młoda pisarka o której pierwszy raz usłyszałam przy okazji ubiegłorocznego hitu pt. "Natalii 5" a książka "Martwe Jezioro" o której chcę kilka słów napisać to jej literacki debiut, który światło dzienne ujrzał w 2008 roku.


Beata Rostowska jest młodą niezależną kobietą, pracuje w firmie konsultingowej, ma najlepszą przyjaciółkę Ulę z którą wspólnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Beatrice i Tess są ze sobą, nawet jak na siostry, nadzwyczajnie zżyte. Pomimo, że mieszkają o tysiące kilometrów od siebie (Tess w Londynie a Bea w Nowym Jorku) pozostają w codziennym kontakcie, dzwonią, mailują - wręcz rozumieją się bez słów. I oto pewnego dnia Tess znika. Zaniepokojona Beatrice przylatuje do Londynu aby pomóc w poszukiwaniach. Niestety, po kilku dniach policja znajduje zwłoki Tess a koroner stwierdza samobójstwo. Beatrice jest jedyną osobą, która nie wierzy w to, że siostra mogłaby się targnąć na swoje życie i rozpoczyna własne poszukiwania. Pomimo oporu najbliższych i piętrzących się trudności powoli odkrywa szokującą prawdę...

Książka jest naprawdę dobrze napisana, autorka stopniuje napięcie a atmosfera zagęszcza się niemal z każdą kartką. Rosamund Lupton stworzyła thriller psychologiczny, który wciąga od samego początku i nic nie jest jasne aż do ostatnich zdań.
Siłą rzeczy porównywałam "Siostrę" z przeczytanym jakiś czas temu "Potem". I co rzuca się od razu w oczy, to taki sam sposób prowadzenia narracji. Narrator, w tym przypadku Beatrice, nie zwraca się bezpośrednio do czytelnika ale opowiada swoją historię konkretnej osobie - tutaj jest to Tess. Wpływa to moim zdaniem na odbiór tekstu - staje się on przez to bardziej emocjonalny i wiarygodny.

Polecam książkę nie tylko wielbicielom thrillerów - sądzę, że jest to lektura praktycznie dla każdego. A ja z niecierpliwością czekam na kolejne powieści tej młodej brytyjskiej autorki.

Beatrice i Tess są ze sobą, nawet jak na siostry, nadzwyczajnie zżyte. Pomimo, że mieszkają o tysiące kilometrów od siebie (Tess w Londynie a Bea w Nowym Jorku) pozostają w codziennym kontakcie, dzwonią, mailują - wręcz rozumieją się bez słów. I oto pewnego dnia Tess znika. Zaniepokojona Beatrice przylatuje do Londynu aby pomóc w poszukiwaniach. Niestety, po kilku dniach...

więcej Pokaż mimo to