-
Artykuły100 najbardziej wpływowych osób świata. Wśród nich pisarka i pisarz, a także jeden PolakKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyPięknej miłości drugiego człowieka ma zaszczyt dostąpić niewielu – wywiad z autorką „Króla Pik”BarbaraDorosz1
-
ArtykułyWydawnictwo Emocje – nowa marka na polskim rynku książkiLubimyCzytać2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Szczęście ma smak szarlotki“ Weroniki PsiukLubimyCzytać2
Biblioteczka
Znany architekt, wyskakuje (a może zostaje wypchnięty?) z okna. Zamkniętego.
Policjant Bruno Kosowski i jego nieoficjalna asystentka mają przed sobą trudne śledztwo. Muszą rozwikłać nie tylko sprawę śmierci, ale też rozplątać sieć relacji, tajemnic i uczuć, która oplata wszystkich wokoło.
Czemu architekt zginął akurat w czasie przyjęcia? Kim jest dziewczyna w białej sukience? O czym śpiewa kos zamknięty w klatce?
***
Polski debiut. Jak sugeruje opis książki – kryminał, choć z elementami obyczajówki. Po zakończonej lekturze odnoszę jednak wrażenie, że jest to bardziej powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym.
Nie lubię pisać negatywnych opinii na temat debiutów, jednak w przypadku „Kosa” sporo rzeczy mi się nie spodobało. Przede wszystkim – główny bohater. Ależ to była męcząca postać. Dawno już nie spotkałam tak rozmemłanego faceta, który sam nie wie, czego chce od życia, a przy tym jest wybitnym pantoflarzem.
Drugim zastrzeżeniem jest wciągnięcie (ot tak) studentki w prowadzone śledztwo. Mam świadomość tego, że jest to fikcja literacka, ale nie przesadzajmy. Dziewczyna która była na miejscu zbrodni, ot tak po prostu uczestniczy w zeznaniach świadków, przegląda dokumentacje z miejsca zbrodni, a nasz wspaniały Bruno wyśpiewuje jej wszystkie informacje jak na spowiedzi. No absurd.
Rozdziały poprowadzone są z perspektywy chyba wszystkich postaci, jakie występują w tej historii. Nie pojmuję, dlaczego autorka na początku robi wielką tajemnicę z tego, kto dany rozdział opowiada. Na pierwszej stronie określa go tylko „mężczyzna” bądź „kobieta” by na następnej stronie zdradzić kim ta osoba jest. Tylko po co?
Historia zawiera w moich odczuciu wiele zbędnych opisów. Wskazówki dotyczące śledztwa powinny być ujawniane systematycznie, tak aby zaangażować czytelnika w rozwiązanie zagadki. A tu było trochę na opak. Mam wrażenie, że część tych wskazówek była celowo niewspomniana, by na zakończeniu efekt był bardziej „Wow”.
Przyznam, że dopiero końcówka jakoś bardziej mnie zaciekawiła, choć w pewnym stopniu rozszyfrowałam tą zagadkę. Warto również wspomnieć o ładnym wydaniu powieści.
Podsumowując, jak na debiut było OK. Ale tylko OK.
Moja ocena: 5/10
Znany architekt, wyskakuje (a może zostaje wypchnięty?) z okna. Zamkniętego.
Policjant Bruno Kosowski i jego nieoficjalna asystentka mają przed sobą trudne śledztwo. Muszą rozwikłać nie tylko sprawę śmierci, ale też rozplątać sieć relacji, tajemnic i uczuć, która oplata wszystkich wokoło.
Czemu architekt zginął akurat w czasie przyjęcia? Kim jest dziewczyna w białej...
Jed West jest kapitanem mistrzowskiej drużyny NHL, a zarazem najseksowniejszym zawodnikiem na lodzie. Tak przynajmniej widzi go Breezy Angel, bibliotekarka, która od lat z wypiekami na twarzy śledzi jego karierę. Nie spodziewa się przy tym, że kiedykolwiek spotka swój obiekt westchnień oraz najśmielszych fantazji erotycznych.
Los płata jej jednak figla, gdy Jed niespodziewanie zjawia się w bibliotece jako gość specjalny warsztatów czytelniczych. Wystarczyła chwila, by oboje zapłonęli pożądaniem tak gorącym, że mogłoby stopić lodowisko.
Choć jej uczucia są szczere, Breezy wstydzi się przyznać, jak bardzo Jed ją fascynuje. Postanawia nie zdradzać się z tym przed nim, ale okazuje się, że nie tylko ona ma tajemnice.
***
Choć pomysł na tę historię był dobry, to jednak wyszła ona dość słabiutko. Przede wszystkim nie spodziewałam się, że ta powieść będzie aż tak krótka. A wiadomo jak to często bywa z takimi historiami – bywają niedopracowane, a autor bądź autorka nie wykorzystują jej potencjału. I mam wrażenie, że tak było w przypadku „Mister Hockey” .
Na samym początku małe ostrzeżenie dla wielbicieli wątku hokeja w romansach. Jeśli macie chęć sięgnięcia po „Mister Hockey” właśnie przez wzgląd na ten wątek, to możecie się rozczarować. Prawda jest taka, że gdyby autorka nie wspomniała, że Jed jest kapitanem drużyny hokejowej, to równie dobrze mógłby być piłkarzem, hydraulikiem czy sprzedawcą w markecie.
Z racji tego, że książka jest tak krótka, to akcja rozkręca się dość szybko. To z kolei przyczyniło się do zabicia jakiejkolwiek chemii między bohaterami. Relacja między nimi rozwija się szybko i nie wiadomo na czym tak naprawdę jest oparta.
Spory potencjał miał według mnie wątek brata Jeda. Został jednak potraktowany po macoszemu i stał się nijaki. Wepchany na siłę wątek, który był, a jakby go nie było.
Autorka pisze w porządku, choć zawarty w powieści humor, nie był w moim stylu. Książkę czyta się szybko przez wzgląd na niewielką liczbę stron i dość dużą czcionkę, ale przy tym kompletnie nie angażuje czytelnika. Historia z grupy „przeczytać - zapomnieć”.
Moja ocena: 5/10
Jed West jest kapitanem mistrzowskiej drużyny NHL, a zarazem najseksowniejszym zawodnikiem na lodzie. Tak przynajmniej widzi go Breezy Angel, bibliotekarka, która od lat z wypiekami na twarzy śledzi jego karierę. Nie spodziewa się przy tym, że kiedykolwiek spotka swój obiekt westchnień oraz najśmielszych fantazji erotycznych.
Los płata jej jednak figla, gdy Jed...
Wiosną dni stają się cieplejsze i świat pięknieje! Detektywi – panna Marple, Herkules Poirot czy Tommy i Tuppence – z lubością oddaliby się wypoczynkowi na łonie natury. Ale w wiosennej aurze rozkwita także zło, występki się plenią, a złoczyńcy zbierają pierwsze owoce swojej pracy. Uważaj na świeże zioła, bo ktoś mógł pomieszać niewinną szałwię z niebezpieczną naparstnicą, i miej się na baczności, gdy w grę wchodzi szantaż lub zemsta. Detektywi nie będą próżnować… Usiądź wygodnie w ogródku lub na tarasie skąpanym w słońcu i zanurz się w lekturze. Tylko nie wnikaj, dlaczego sąsiad tak zawzięcie przekopuje grządki…
***
Opowiadania to nie do końca moja bajka. Zdecydowanie bardziej wolę „pełnowartościowe” powieści. Jest jednak pewien wyjątek od tej reguły i jest nim Agatha Christie. Jej historie to mój „comfort read” i najczęściej gdy dopada mnie zastój czytelniczy, sięgam właśnie po jej powieści.
Jakiś czas temu miałam okazję poznać inny zbiór opowiadań – „Morderstwo w zaułku”. To chyba było moje pierwsze spotkanie z opowiadaniami Christie i przyznaję, byłam trochę sceptycznie nastawiona, jednak jak się okazało, przepadłam również i w tej formie!
O ile w „Morderstwie w zaułku” bohaterem każdego opowiadania był uwielbiany przeze mnie Hercules Poirot, tak w przypadku zbioru „Zło rozkwita wiosną” bohaterowie są różni, nie tylko najpopularniejsza dwójka, czyli Poirot i panna Murple.
Zbiór ten zawiera dwanaście różnych opowiadań, które różnią się nie tylko bohaterami. Mamy w nich do czynienia z morderstwami, kradzieżami, czy zaginięciami. Dzięki temu, zawarte w książce historie są niezwykle barwne, jak budząca się wiosną przyroda.
„Zło rozkwita wiosną” nie zachwyciło mnie tak jak „Morderstwo w zaułku”, ale jest to tylko i wyłącznie wynik moich osobistych preferencji. Ja po prostu kocham małego Belga i uważam, że historie w których występuje, mają jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny klimat.
Moja ocena: 7/10
Wiosną dni stają się cieplejsze i świat pięknieje! Detektywi – panna Marple, Herkules Poirot czy Tommy i Tuppence – z lubością oddaliby się wypoczynkowi na łonie natury. Ale w wiosennej aurze rozkwita także zło, występki się plenią, a złoczyńcy zbierają pierwsze owoce swojej pracy. Uważaj na świeże zioła, bo ktoś mógł pomieszać niewinną szałwię z niebezpieczną naparstnicą,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ama Torres jest pełną energii konsultantką ślubną, która… nie wierzy w instytucję małżeństwa. Ale śluby? O, to zupełnie coś innego!
Elliot Bloom to ponury florysta, który nienawidzi swojej profesji… dopóki na jego progu nie pojawia się pewna entuzjastyczna konsultantka ślubna.
Dawno, dawno temu, za dnia współpracowali przy organizacji imprez, a w nocy Ama śledziła misterne kwiatowe tatuaże na jego ciele. Potem złamała Elliotowi serce – i już nigdy więcej się do niego nie odezwała.
Teraz pracują wspólnie przy organizacji ceremonii ślubnej, która może być przełomowym punktem w ich karierach. Wciąż jednak wisi nad nimi wspomnienie wydarzeń z przeszłości. Sprawy nie ułatwiają dwie panny młode, które dostrzegają, że między Amą i Elliotem wyraźnie iskrzy. Nie znając ich skomplikowanej relacji, są zdeterminowane, by ich ze sobą zeswatać. Ale gdy ślub zaczyna żyć własnym życiem, napięcie między Ama a Elliotem tylko rośnie.
***
Początek tej historii zapowiadał się obiecująco, jednak suma summarum moje odczucia po zakończonej lekturze są dość mieszane… Historia sama w sobie jest ciekawa, jednak dla mnie zepsuli ją jej bohaterowie i relacja jaka ich połączyła.
Czytałam już tego typu naprawdę wiele książek, jednak w tym przypadku ta „płaska” relacja między Amy a Elliotem zwyczajnie mnie drażniła. Zabrakło mi namiastki chemii między nimi. Autorka strasznie odciąga moment, w którym czytelnik dowiaduje się co tak naprawdę wydarzyło się te kilka lat wcześniej między bohaterami i skąd wynika ta napięta atmosfera między nimi. Biorąc pod uwagę, jak Amy przeżywa ich spotkanie po latach, spodziewałam się nie wiadomo czego, a w ostateczności na usta aż się cisnęło powiedzenie „nawarzyłaś sobie piwa, to teraz je wypij”.
Słabo wykreowani bohaterowie to chyba największy mankament tej historii. Elliot to postać bez wyrazu, mimo iż miała spory potencjał. Do samego końca nie wiadomo dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej wobec ludzi. Co sprawiło, że nagle tak pokochał kwiaty (pomijając krótkie stwierdzenie: „tata uważał, że kwiaty są lepsze od ludzi i chyba miał rację”).
Wątek organizacji wesela był ciekawy, choć momentami zbyt szczegółowy. Fajnie było „obserwować” ten proces, mając w pamięci swój własny ślub sprzed siedmiu miesięcy.
Nie porwała mnie ta historia i nie do końca zgadzam się z tymi dość wysokimi ocenami. Jednak każdemu podoba się coś innego, dlatego też „Forget me not” z pewnością znajdzie swoich zwolenników.
Moja ocena: 5/10
Ama Torres jest pełną energii konsultantką ślubną, która… nie wierzy w instytucję małżeństwa. Ale śluby? O, to zupełnie coś innego!
Elliot Bloom to ponury florysta, który nienawidzi swojej profesji… dopóki na jego progu nie pojawia się pewna entuzjastyczna konsultantka ślubna.
Dawno, dawno temu, za dnia współpracowali przy organizacji imprez, a w nocy Ama śledziła...
Jest rok 1910. Davenportowie są jedną z nielicznych czarnych arystokratycznych rodzin w Ameryce. Ich majątek to zasługa ciężkiej pracy i przedsiębiorczości Williama Davenporta, zbiegłego niewolnika, który założył firmę naprawiającą powozy.
Najstarsza z rodzeństwa, Olivia, jest gotowa spełnić swój obowiązek wobec rodziny i wyjść przykładnie za mąż. Problem pojawia się, kiedy poznaje pewnego charyzmatycznego bojownika o prawa obywatelskie. Młodsza siostra Olivii, Helen, jest bardziej zainteresowana samochodami niż romantyczną stroną życia. Pokojówka Amy-Rose, która planuje otwarcie własnego salonu fryzjerskiego, marzy skrycie o poślubieniu przystojnego Johna Davenporta. Rzecz w tym, że najlepsza przyjaciółka Olivii, Ruby, również ma go na oku…
***
Nie będę udawać, że wydanie „Davenportów” nie wpłynęło na moją chęć poznania tej historii, bo byłoby to wierutne kłamstwo. Przepiękna okładka i te zachwycające oko kolorowe brzegi, skradły zapewnie nie tylko moje serce. Nie spodziewałam się jednak, że ta historia aż tak mi się spodoba!
Historia została opowiedziana aż z czterech perspektyw. Początkowo miałam obawy, że to trochę za dużo, jednak każda z tych bohaterek została świetnie wykreowana, a poznawanie ich losów było czystą przyjemnością. Kobiety te pochodzą z różnych kręgów, mają inne charaktery i pasje. Choć w moim odczuciu, na pierwszy plan została wypchnięta Olivia, to jednak najbardziej polubiłam Helen i Amy-Rose.
Kolejną rzeczą, która skradła moje serducho to bardzo subtelnie poprowadzone wątki romantyczne. Była to świetna odskocznia od klasycznych romansów, jakie miałam okazję w ostatnim czasie przeczytać.
Jak się okazało w notatce od autorki, historia zawarta w powieści inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Tło historyczne zawarte na kartkach tej powieści było bardzo wciągające. Można łatwo dostrzec, że autorka zagłębiła się w tej tematyce.
„Davenportowie” to nie tylko historia o rasizmie i prawach kobiet. To przede wszystkim historia o czterech wyjątkowych i zdeterminowanych kobietach, które walczą o swoje marzenia, miłość i lepsze życie. Z niecierpliwością będę wypatrywać kolejnego tomu.
Moja ocena: 9/10
Jest rok 1910. Davenportowie są jedną z nielicznych czarnych arystokratycznych rodzin w Ameryce. Ich majątek to zasługa ciężkiej pracy i przedsiębiorczości Williama Davenporta, zbiegłego niewolnika, który założył firmę naprawiającą powozy.
Najstarsza z rodzeństwa, Olivia, jest gotowa spełnić swój obowiązek wobec rodziny i wyjść przykładnie za mąż. Problem pojawia się,...
Aurora Lawson jest wzorową studentką prawa, ale dorabia na sekstelefonie. Wbrew wszelkim stereotypom dziewczyna lubi tę pracę i widzi w niej coś więcej niż płytkie konwersacje z napalonymi facetami. Jej „klienci” to również mężczyźni, którzy po prostu potrzebują rozmowy i bliskości. Jest silna, zdeterminowana i wie, czego chce od życia.
Hektor Cross to szanowany prawnik i wykładowca na nowojorskim uniwersytecie. Jego nienaganna reputacja to zbroja, pod którą skrywa swoje prawdziwe oblicze. Cross ma opinię zimnego i bardzo surowego profesora oraz genialnego adwokata, który nigdy nie przegrywa. Nigdy też nikomu nie pobłaża i nie odpuszcza.
***
Powieści K.N. Haner to dla mnie zawsze ogromna zagadka. Chyba nie znam drugiego takiego autora, czy autorki, których książki wywoływałyby tak różne odczucia. Bo są takie, które bardzo mi się podobały np. „Wycena”, ale i takie, które kompletnie do mnie nie trafiły, jak np. „Drwal” czy „Ring girl”. Gdzie w takim razie uplasowała się najnowsza powieść autorki – „Call girl”? Myślę, że gdzieś po środku.
Bardzo lubię świat prawniczy w romansach. Spotkania na sali sądowej, jakieś przesłuchania itp. Zagadka kryminalna, jaką mieli do rozwiązania główni bohaterowie była ciekawa i nadała całej fabule dodatkowego koloru. A gdy do tego dołączy się jeszcze motyw zakazanego uczucia między wykładowcą i studentką, których dzieli różnica wieku, wydawać by się mogło, że przepis na świetny romans mamy gotowy, prawda? Jak się okazuje nie do końca.
Czegoś mi w tym zabrakło. Być może za dużo się działo naraz. Być może relacja między Aurorą i Hektorem rozwijała się zbyt szybko. A może problem tkwił w tym, że cała historia była bardzo przewidywalna. To tego typu książka, którą przeczyta się z umiarkowanym zainteresowaniem i jest idealna na „odmóżdżenie”. Ale jak dla mnie to trochę za mało.
„Call girl” to króciutka historia na jeden wieczór. Duża czcionka i niewielka ilość tekstu na stronie sprawia, że przez tą powieść dosłownie się przepływa. Przeczytałam ją bez jakiegoś większego zaangażowania i wydaje mi się, że szybko o niej zapomnę.
Moja ocena: 6/10
Aurora Lawson jest wzorową studentką prawa, ale dorabia na sekstelefonie. Wbrew wszelkim stereotypom dziewczyna lubi tę pracę i widzi w niej coś więcej niż płytkie konwersacje z napalonymi facetami. Jej „klienci” to również mężczyźni, którzy po prostu potrzebują rozmowy i bliskości. Jest silna, zdeterminowana i wie, czego chce od życia.
Hektor Cross to szanowany prawnik i...
W Collis, mieście, którego największym skarbem jest ogromne sanktuarium poświęcone Słońcu, dochodzi do serii makabrycznych morderstw. Pilnująca bezpieczeństwa rozbudowy świątyni siedemnastoletnia Catrin staje się świadkiem jednego z nich, jednocześnie odkrywając w sobie niesamowity dar, który może pomóc w zdemaskowaniu zabójcy. Jednak nadane jej przez księżyc umiejętności stoją w sprzeczności z wierzeniami mieszkańców miasta, przez co dziewczyna jest zmuszona trzymać je w tajemnicy.
Do poprowadzenia śledztwa zostaje wybrany Simon, młodzieniec z tajemniczą przeszłością, który przerażająco dobrze potrafi zrozumieć zachowania mordercy. Między Simonem a Catrin rodzi się uczucie, które zostanie wystawione na próbę przez tajemnice, które oboje skrywają.
***
Ależ to było dobre! Połączenie fantastyki z kryminałem? Dla mnie bomba! I choć moje początki z tą historią były dość oporne, przez wzgląd na liczne opisy dotyczące kwestii budowlanych i architektonicznych, które nie leżą w obszarze moich zainteresowań, to pod względem całości, ta powieść była świetna!
Zaskakujące zwroty akcji i wyraziste postacie, to z pewnością największe atuty tej historii. Bardzo spodobał mi się również poruszony przez autorkę wątek chorób psychicznych, w tym głównie ich odbiór przez społeczeństwo, czy też najbliższych.
Choć jak sam opis wskazuje, między Cat i Simonem rodzi się uczucie, to jednak wątek romantyczny nie jest wpychany na pierwszy plan. Najważniejszą kwestią jest odkrycie okrutnego mordercy. Swoją drogą, biorąc pod uwagę brutalne i dość drastyczne sceny zbrodni, jakie zostały zawarte w tej powieści, jestem trochę zaskoczona, że wydawnictwo nie oznaczyło kategorii wiekowej na okładce.
Zakończenie – petarda. Czytając ostatnie rozdziały doszłam do takiego punktu, gdzie podejrzewałam już chyba wszystkich.
Jestem ogromnie ciekawa II tomu i mam nadzieję, że autorka rzuci nieco więcej światła na świat wyznawców Księżyca i na samego Simona. Mimo, iż początkowo miałam mieszane uczucia wobec tej książki, tak teraz z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić.
Moja ocena: 8/10
W Collis, mieście, którego największym skarbem jest ogromne sanktuarium poświęcone Słońcu, dochodzi do serii makabrycznych morderstw. Pilnująca bezpieczeństwa rozbudowy świątyni siedemnastoletnia Catrin staje się świadkiem jednego z nich, jednocześnie odkrywając w sobie niesamowity dar, który może pomóc w zdemaskowaniu zabójcy. Jednak nadane jej przez księżyc umiejętności...
więcej mniej Pokaż mimo to
Rodzice Tommy’ego Llewellyna budzą się w środku nocy. Z ich domu zniknęły wszystkie rzeczy związane z malutkim synem. Co jednak dziwniejsze, oboje nie wiedzą nawet, że chłopczyk śpiący obok w salonie to ich dziecko. A to wszystko dlatego, że takie jest przeznaczenie Tommy’ego: nikt nie pamięta go dłużej niż 365 dni. Co roku, tego samego dnia, ludzie z jego otoczenia zapominają o tym, że kiedykolwiek istniał. W każde urodziny chłopak budzi się rano z czystą kartą, co nazywa Resetem. Musi od nowa szukać przyjaciół, walczyć o siebie, przypominać się światu. Pewnego dnia to, co kiedyś niemożliwe, ma szansę się spełnić. Tommy Llewellyn się zakochuje. Aby przerwać błędne koło i zdobyć miłość, wyrusza na misję, by oszukać okrutny los i wreszcie zostać zapamiętanym. Wkrótce będzie musiał się zastanowić, co jest ważniejsze – rzeczy, które zostawiamy za sobą, czy ludzie, których poznajemy na nowo.
***
Każdy z nas obchodzi urodziny na swój sposób. Otrzymuje mniej lub bardziej trafione prezenty. Tommy dostaje od losu prezent, który staje się jego przekleństwem – białą kartkę. Co roku, zaczyna swoje życie od nowa. Nie posiada żadnej rzeczy, która dzień wcześniej stanowiła jego własność. Staje się zupełnie obcy w oczach swoich przyjaciół i rodziny…
Tommy to wyjątkowa postać, pełna determinacji w walce o to, by być w końcu przez kogoś zapamiętanym. Jego historia niezwykle angażuje czytelnika. Nie można być obojętnym na jego nierówną walkę z Restem. Nie sposób nie trzymać za niego kciuków i kibicować mu w jego działaniach.
Zapętlenie czasowe w powieściach często bywa nudne. Choć każdy rok zaczyna się i kończy w podobny sposób, to zdecydowanie brak w tym jakiejkolwiek nudy. Byłam ogromnie ciekawa jak autor zakończy historię Tommy’ego i muszę przyznać, że jest ona idealnym uwieńczeniem tej powieści.
Bardzo lubię realizm magiczny w książkach i jestem zdania, że w tej powieści został on świetnie wykorzystany. „Każdy rok Tommy’ego Llewellyna” to bardzo udany debiut z mocnym przytupem. Choć w książce każdy zapomina Tommy’ego, to jestem przekonana, że z pewnością zapadnie w pamięci nie jednemu czytelnikowi. Tak jak mi.
Moja ocena: 9/10
Rodzice Tommy’ego Llewellyna budzą się w środku nocy. Z ich domu zniknęły wszystkie rzeczy związane z malutkim synem. Co jednak dziwniejsze, oboje nie wiedzą nawet, że chłopczyk śpiący obok w salonie to ich dziecko. A to wszystko dlatego, że takie jest przeznaczenie Tommy’ego: nikt nie pamięta go dłużej niż 365 dni. Co roku, tego samego dnia, ludzie z jego otoczenia...
więcej mniej Pokaż mimo to
Trey Anderson jest przystojny i popularny. W Corden College należy do śmietanki towarzyskiej, a popołudnia spędza w… Krainie Czarów, niezależnej rodzinnej księgarni założonej przez jego pradziadka.
Ariel Spencer to artystyczna, kreatywna dusza. Ma czerwone włosy i niechlujny, wiecznie pobrudzony farbą strój. Marzy o dostaniu się do Artists’ Studio. A jej głowę zaprząta nie zbliżające się Boże Narodzenie, a wygórowane wpisowe, które przekracza skromne możliwości finansowe jej mamy.
Ariel musi znaleźć pracę, a Trey – choć nie lubi dziewczyny – zauważa, że ma smykałkę do sprzedaży książek. W Krainie Czarów nie jest ostatnio wesoło i kolorowo, bo obroty nie starczają na spłatę kredytu. Ariel i Trey lądują więc razem za księgarską ladą. Czy uda im się zwalczyć wzajemną niechęć i uchronić Krainę Czarów przed zamknięciem? Czasu mają niedużo, bo ostateczny termin mija już w wigilię…
***
Ależ to była mega komfortowa książka! Taka, przy której kompletnie nie czujesz ulatującego czasu, a na twojej twarzy cały czas gości uśmiech. Nie przeszkadzało mi nawet to, ze czasami była do bólu przewidywalna. „Miłość w Krainie Czarów” to książka, która przypomniała mi, dlaczego uwielbiam powieści młodzieżowe.
Autorka łączy w swojej powieści wiele motywów. Wbrew pozorom nie jest to tylko młodzieżowy romans, ze Świętami Bożego Narodzenia w tle. To przede wszystkim cudowna historia o zjednoczeniu się społeczności czarnoskórej, w celu ratowania rodzimego biznesu. A tym przypadku – księgarni! Czy mogłoby być lepiej?
Największym minusem tej książki jest postać Blair – dziewczyny Treya. Jakoś nie potrafiłam zdzierżyć tej rozwydrzonej i rozpuszczonej nastolatki, która uważała się za Panią Świata. Jako mały minus zaliczam też niebywały sukces w kwestii rozpromowania księgarni .Kompletnie jednak nie odbierało mi to przyjemności z czytania.
Niech najlepszą oceną tej powieści będzie fakt, iż liczy ona sobie prawie 400 stron, a połknęłam ją w ciągu jednego dnia. A taka sytuacja zdarza się naprawdę rzadko. Z miłą chęcią przeczytam ją ponownie za kilka lat, w okolicach Świąt Bożego Narodzenia.
Moja ocena: 8/10
Trey Anderson jest przystojny i popularny. W Corden College należy do śmietanki towarzyskiej, a popołudnia spędza w… Krainie Czarów, niezależnej rodzinnej księgarni założonej przez jego pradziadka.
Ariel Spencer to artystyczna, kreatywna dusza. Ma czerwone włosy i niechlujny, wiecznie pobrudzony farbą strój. Marzy o dostaniu się do Artists’ Studio. A jej głowę zaprząta nie...
Patolog sądowy Jeremi Organek oraz jego przyjaciółka, historyczka Linda Miller, ku rozpaczy tego pierwszego i wściekłości tej drugiej muszą skrócić pobyt na zlocie fanów zabytkowych pojazdów na zamku Topacz, kiedy poza nieoczekiwanym legatem wchodzą w posiadanie zwłok. Okazuje się, że niezidentyfikowany denat skrywa więcej tajemnic niż tylko imię i nazwisko i jak po sznurku prowadzi Jeremiego i Lindę oraz komisarza Bączka do Pałacu Książęcego we Wleniu, który sto lat wcześniej zasłynął w całej Europie jako miejsce potwornej zbrodni – „krwawych walentynek”.
***
Choć zdecydowanie najczęściej sięgam po romanse oraz powieści obyczajowe i młodzieżowe, to uwielbiam komedie kryminalne. Miałam już okazję poznać historie Alka Rogozińskiego i Marty Kisiel, których historie zapewniły mi nie lada rozrywkę. Historii Małgorzaty Starosty jeszcze nie znam, choć jej dorobek literacki jest już całkiem spory, a jej powieści cieszą się sporym uznaniem.
Nie czytałam pierwszej części przygód Organka i panny Miller, jednak w niczym to nie przeszkadzało. Spokojnie można sięgnąć po „Komu zginął trup?” bez znajomości I tomu. Dwójka głównych bohaterów jest dość… specyficzna. I o ile patolog od razu przypadł mi do gustu, tak z Lindą miałam mały problem. W moim odczuciu jest to postać przerysowana. Jej humor i zachowanie do mnie nie trafiały. Coś, co zapewne miało mnie rozbawić, jakoś mnie nie ruszyło. Ale to tylko i wyłącznie kwestia gustu.
Warto również wspomnieć o postaciach drugoplanowych, którzy nadają dodatkowego koloru tej komedii. W mojej pamięci z pewnością na długo pozostanie Prometeusz Płomyczek i nie ukrywam, że liczę, że w kolejnych tomach będzie go więcej.
Historia ta jest dość dynamiczna, a sama zagadka kryminalna jest dość zagmatwana. Bardzo spodobało mi się to, że autorka tworząc tę powieść inspirowała się prawdziwymi wydarzeniami z przeszłości.
„Komu zginął trup?” to całkiem przyjemna komedia kryminalna. Choć nie do końca wpisała się ona w mój gust, to spędziłam z nią przyjemnie czas. Z chęcią sięgnę po inne historie autorki i oczywiście będę wypatrywać kolejnego tomu przygód Organka i Lindy.
Moja ocena: 6/10
Patolog sądowy Jeremi Organek oraz jego przyjaciółka, historyczka Linda Miller, ku rozpaczy tego pierwszego i wściekłości tej drugiej muszą skrócić pobyt na zlocie fanów zabytkowych pojazdów na zamku Topacz, kiedy poza nieoczekiwanym legatem wchodzą w posiadanie zwłok. Okazuje się, że niezidentyfikowany denat skrywa więcej tajemnic niż tylko imię i nazwisko i jak po sznurku...
więcej mniej Pokaż mimo to
Marissa nigdy przenigdy:
• nie zawiodła swoich rodziców
• nie buntowała się
• nie dostała gorszej oceny od piątki
• nie wiedziała, co chce robić w życiu
• nie paliła
• nie poznała większego małpiszona od Maksa
• nie wsiadła do auta nieznajomego
• nie wtykała nosa w nie swoje sprawy
• nie była na podwójnej randce
• nie czuła motyli w brzuchu.
A co jeśli w życiu Marissy pojawi się ktoś, kto wykreśli z jej słownika zdania z „nigdy przenigdy"?
No może poza punktem szóstym...
Grzeczna dziewczynka, która nigdy przenigdy… i zadziorny chłopak, zdeterminowany, by wywrócić jej poukładany świat do góry nogami!
Czy Marissa pozwoli sobie na chwilę zapomnienia? A może na tym właśnie polega dorosłość?
***
Gdyby książkę opisać jak potrawę kulinarną, to „Nigdy przenigdy…” byłoby daniem kompletnie bez smaku. I choć bardzo lubię literaturę młodzieżową i nie mam wobec niej jakiś większych oczekiwań, tak w tym przypadku trochę się rozczarowałam.
Historia została napisana tak, jak gdyby opowiadała ją dwunastolatka. Choć główni bohaterowie kończą już liceum i aplikują na studia, to momentami miałam wrażenie, że mam do czynienia z dzieciakami z podstawówki.
Marissa jest bohaterką niezwykle irytującą. Zgrywa perfekcjonistkę i wydaje się jej, że pozjadała wszystkie rozumy. A tak naprawdę jest rozpieszczoną nastolatką, która pomimo tak wielu możliwości jakie dają jej nadziani rodzice, sama nie wie, co ze sobą zrobić. Maks również był bardzo dziecinny. Zazwyczaj w tego typu sytuacjach, gdy bohaterowie nie potrafili mnie do siebie przekonać, to chociaż fabuła, bądź humor, zawarty w książce jakoś ratowały daną historię.
Bardzo lubię słowne przepychanki między bohaterami, ale w tym przypadku najczęściej miałam ochotę przewrócić oczami, niż parsknąć śmiechem. Fabuła sama w sobie też nie była porywająca. Przez pierwszą połowę książki dzieje się stosunkowo niewiele.
Nie męczyłam się podczas jej czytania. Wręcz przeciwnie – czytało się ją błyskawicznie. I równie szybko o niej zapomnę. W moim odczuciu spodoba się zdecydowanie młodszym czytelnikom (15+).
Moja ocena: 5/10
Marissa nigdy przenigdy:
• nie zawiodła swoich rodziców
• nie buntowała się
• nie dostała gorszej oceny od piątki
• nie wiedziała, co chce robić w życiu
• nie paliła
• nie poznała większego małpiszona od Maksa
• nie wsiadła do auta nieznajomego
• nie wtykała nosa w nie swoje sprawy
• nie była na podwójnej randce
• nie czuła motyli w brzuchu.
A co jeśli w życiu Marissy...
Dziewczyna, która bała się umrzeć. I chłopak, który pragnął śmierci.
Haelyn prowadzi spokojne życie. Kiedy inni spędzają wolny czas w głośnym klubie, ona woli zaszyć się w pokoju z książką w ręce. Wciąż dręczona przez bolesne wspomnienia, nie potrafi odnaleźć się w szarej rzeczywistości. Aż do dnia, w którym zupełnie przypadkiem – a może dzięki przeznaczeniu? – na jej drodze staje on.
Rion nie boi się niczego. Zwłaszcza śmierci. Z tą ostatnią ma zresztą dość bliski kontakt. Uwięziony w jednej chwili, która zmieniła wszystko, nie jest w stanie żyć jak dawniej. A wtedy los stawia go przed dziewczyną z wytatuowaną na nadgarstku jaskółką. Czy to spotkanie przyniesie mu nadzieję, czy zgubę?
***
Historia Riona i Haelyn do dość ciężki kaliber. Są momenty, gdy czytelnik może poczuć się wręcz przytłoczony tym ogromnym smutkiem i żalem. Dlatego jeśli tematyka depresji czy myśli samobójczych jest dla Was trudna, to być może to nie jest Wasz czas na spotkanie z tą historią.
Przyznam szczerze, że nigdy nie byłam zwolenniczką „slow burn romance”, ale w przypadku historii Riona i Haelyn kompletnie przepadłam. Relacja jaka się między nimi zrodziła została poprowadzona w idealnym tempie. Świetne jest to, że możemy poznać tę historię zarówno z perspektywy Riona jak i Haelyn. Mimo to, z niektórych opisów osobiście bym zrezygnowała. Czasem opowiedzenie danej sytuacji przez drugą stronę nie wnosiło niczego nowego do fabuły, a tylko niepotrzebnie ją wydłużało.
Choć gdzieś tam z tyłu głowy domyślałam się w jakim kierunku podąża ta historia, to jednak nie spodziewałam się, że ta końcówka aż tak zmiażdży mnie emocjonalnie. Scena nad rzeką pokazała prawdziwe oblicze depresji. Pokazała, że czasem miłość i wsparcie ze strony bliskich nie są wystarczające w walce z tą ciężką chorobą. Warto w tym miejscu również zaznaczyć, że Aleksandra Muraszka nie romantyzuje całej historii. Bezwarunkowa miłość nie była tu lekiem na każde zło. I za to należy się duży plus.
Nie była to historia idealna. Pomimo naprawdę dobrego warsztatu autorki, według mnie historia momentami jest niepotrzebnie przeciągana. Ale przy tym ma ogromny potencjał. Dlatego z niecierpliwością będę wyczekiwała drugiego tomu.
Moja ocena: 8/10
Dziewczyna, która bała się umrzeć. I chłopak, który pragnął śmierci.
Haelyn prowadzi spokojne życie. Kiedy inni spędzają wolny czas w głośnym klubie, ona woli zaszyć się w pokoju z książką w ręce. Wciąż dręczona przez bolesne wspomnienia, nie potrafi odnaleźć się w szarej rzeczywistości. Aż do dnia, w którym zupełnie przypadkiem – a może dzięki przeznaczeniu? – na jej...
Berlin 1933. Po sukcesie debiutanckiej powieści Althea James otrzymuje zaproszenie do Niemiec, aby wziąć udział w programie wymiany kulturowej. Berlin ją olśniewa! Dziewczyna widzi tłumy wiwatujące na cześć Hitlera i jest oczarowana magią miasta. Wszystko się zmieni, gdy pozna kogoś, kto pokaże jej prawdziwe oblicze tego kraju i zacznie kwestionować to, co Althea wie o sobie i swoich bliskich.
Paryż 1936. Hannah ucieka przed nazistami. Trafia do miasta, które tylko z pozoru wydaje się bezpiecznym schronieniem. Ze złamanym sercem rzuca się w wir pracy w Bibliotece Spalonych Książek. Wśród regałów pełnych zakazanych tomów odnajdzie miłość i siłę do walki.
***
Trzy miasta – Berlin, Paryż i Nowy Jork.
A w nich trzy kobiety – ambitne, lojalne i pełne odwagi w walce o lepsze jutro.
„Strażniczka spalonych marzeń” to powieść historyczna, ukazująca ogrom zniszczeń, jakie pozostawiła po sobie II wojna światowa, zwłaszcza w kwestii literatury. W powieści wspomniane zostało istotne wydarzenie z tamtego okresu, a mianowicie proces palenia książek, które rzekomo były niezgodne z niemiecką propagandą. W ciągu jednej nocy spalono wówczas ponad tysiąc książek.
Autorka posiada piękne pióro, dzięki któremu historia ta pełna jest wartościowych myśli, nad którymi warto się zastanowić. Aby dostrzec pełne piękno tej powieści potrzeba odrobiny skupienia, dzięki któremu czytelnik jest w stanie wyłapać z niej jak najwięcej.
Dałam się porwać tej powieści. Byłam ogromnie ciekawa losów tej wyjątkowej trójce kobiet, a sposób w jaki autorka połączyła ich drogi był świetnie przemyślany. Nie da się ukryć, że to bardzo wartościowa pozycja i ogromnie cieszy mnie to, że rok 2023 kończę z tak dobrą książką.
Na koniec chciałabym się podzielić cytatem, który wyjątkowo zwrócił moją uwagę: „Książki są sposobem, by pozostawić po sobie ślad w świecie, czyż nie? Mówią o tym, że tu byliśmy, że kochaliśmy i przeżywaliśmy żałobę, że się śmialiśmy i popełnialiśmy błędy, że ISTNIELIŚMY. Można je spalić na drugim końcu świata, ale nie da się wymazać z głowy raz przeczytanych słów, nie da się wykreślić opowiedzianych historii. One przetrwały w tej bibliotece, i co ważniejsze, zostały uwiecznione na zawsze w tych, którzy je przeczytali”.
Moja ocena: 9/10
Berlin 1933. Po sukcesie debiutanckiej powieści Althea James otrzymuje zaproszenie do Niemiec, aby wziąć udział w programie wymiany kulturowej. Berlin ją olśniewa! Dziewczyna widzi tłumy wiwatujące na cześć Hitlera i jest oczarowana magią miasta. Wszystko się zmieni, gdy pozna kogoś, kto pokaże jej prawdziwe oblicze tego kraju i zacznie kwestionować to, co Althea wie o...
więcej mniej Pokaż mimo to
Londyn, rok 1942, trwa II wojna światowa. Niemieckie bombardowania nieustannie dają się we znaki mieszkańcom stolicy. We wschodniej dzielnicy miasta, Bethnal Green, mieszka osiemnastoletnia Nellie Morris. Mimo trudów wojny cieszy się kochającą rodziną, gronem oddanych przyjaciół oraz pracą asystentki burmistrzyni. Pewnego dnia poznaje przystojnego Raya, amerykańskiego pilota stacjonującego w pobliżu. Pomimo początkowej niechęci dziewczyny okazuje się, że miłość może rozkwitnąć nawet w najmroczniejszych czasach. Gdy Nellie nieśmiało zaczyna snuć plany o szczęśliwej przyszłości, wojna brutalnie niszczy jej marzenia. Podczas jednego z nalotów dochodzi do tragedii, a świat dziewczyny rozpada się na kawałki. I nie są temu winne wyłącznie niemieckie bomby...
***
„19 stopni” to niezwykle wartościowa powieść dla młodzieży, ukazująca okrucieństwo wojny. Historia ta pozbawiona jest „suchych” faktów historycznych, które w pewnym stopniu mogłyby znudzić młodszych czytelników. Ta powieść to przede wszystkim emocje.
Strach przed utratą najbliższych.
Nadzieja na lepsze jutro.
Radość z drobnych rzeczy.
Wdzięczność za przeżycie kolejnego dnia.
Pośród wszechobecnego zła, naznaczonego niesprawiedliwą śmiercią tak wielu osób, jest też czas na miłość. Uczucie, które w tamtych czasach było wyjątkowo silne, przez trwającą tak długo wojnę. Wśród zbombardowanych i opuszczonych ulic, skrzyżowały się ścieżki Nellie i Raya. Dzięki miłości, która ich połączyła, szara codzienność naznaczona widmem trwającej wojny nie była aż tak straszna.
Wątek romantyczny nadaje tej historii światła, który w pewnym stopniu rozwiewa tragizm tamtych czasów. Nie sprawia to jednak, że historia ta staje się zbyt wyidealizowana i barwna. W książce nie brakuje momentów, które chwytają za serce i wycisną nie jedną łzę.
Takich młodzieżówek teraz potrzeba. Brakuje wartościowych historii, dzięki którym młodsza część społeczeństwa doceni, w jakich czasach żyjemy, nie zapominając przy tym o brutalnych wydarzeniach, które miały miejsce jeszcze nie tak dawno temu…
Moja ocena: 8/10
Londyn, rok 1942, trwa II wojna światowa. Niemieckie bombardowania nieustannie dają się we znaki mieszkańcom stolicy. We wschodniej dzielnicy miasta, Bethnal Green, mieszka osiemnastoletnia Nellie Morris. Mimo trudów wojny cieszy się kochającą rodziną, gronem oddanych przyjaciół oraz pracą asystentki burmistrzyni. Pewnego dnia poznaje przystojnego Raya, amerykańskiego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kylie Wilson, to milionerka i dziedziczka znanej na całym świecie sieci hoteli. Dziewczyna ma głowę pełną pomysłów i świetnych, nowoczesnych rozwiązań dla odświeżenia biznesu, który małymi krokami przejmuje po ojcu.
Wszystko wydawało się być idealne w jej życiu, do momentu aż dziewczyna nie odkryła kłamstw swojego narzeczonego. Zdrada, hazard i uzależnienia chłopaka sprawiły, że w jej życiu pojawił się tajemniczy, groźny i władczy mężczyzna, z którym będą ją łączyć sprawy biznesowe, ale i uczucia, które z czasem będą rozkwitać.
***
Nie jestem jakąś wielką wielbicielką romansów mafijnych. Sięgam po nie dość sporadycznie, z racji tego, że większość z nich jest do siebie bardzo podobna. A ile razy można czytać jedno i to samo? Po „To tylko układ” sięgnęłam ze względu na fakt, że lubię poznawać historie debiutujących autorów a także z uwagi na okładkę, która wyjątkowo mi się spodobała.
Miałam już okazję poznać kilka książek, które swoje początki miały na wattpadzie i nawet gdyby na okładce nie było wzmianki o tym, że jest to historia z wattpada to i tak bym się tego domyśliła. Chodzi tutaj o zakończenia rozdziałów. Kiedy czytam ostatnie zdanie, które brzmi przykładowo „Do zobaczenia wieczorem, powiedział. Wtedy jednak nie wiedziałam, że będzie to najgorszy wieczór mojego życia” to tracę zainteresowanie dalszą częścią historii. Elementów zaskoczenia nie ma żadnych, bo już zostałam ostrzeżona, że za chwilę coś się wydarzy. Mam świadomość tego, że publikowanie historii na tej platformie rządzi się swoimi prawami. Rozdział trzeba zakończyć tak, żeby zachęcić czytelnika, by wyczekiwał kolejnego rozdziału. Jestem jednak zdania, że jeśli już wydaje się tego typu historie w papierze, to te końcówki rozdziałów powinno się pozmieniać.
Przyznaję otwarcie – czytając romanse mafijne potrafię być niepoprawną romantyczką. Zazwyczaj niewiele trzeba, bym polubiła „niegrzecznego chłopca”. Jednak w przypadku Oliviera miałam dość mieszane odczucia. Miałam nieodparte wrażenie, że on cały czas wrzeszczy. Na wszystkich. O wszystko. I wszędzie. No ileż można?
Czy książka „To tylko układ” wyróżnia się czymś na tle innych romansów mafijnych? W mojej opinii nie. Nie czytało mi się jednak tego źle. Myślę, że jako takie lekkie poczytadło sprawdzi się bardzo dobrze. Mnóstwo w niej namiętności i akcji, czyli tych czynników, których tak naprawdę poszukujemy sięgając po tego typu historie.
Moja ocena: 6/10
Kylie Wilson, to milionerka i dziedziczka znanej na całym świecie sieci hoteli. Dziewczyna ma głowę pełną pomysłów i świetnych, nowoczesnych rozwiązań dla odświeżenia biznesu, który małymi krokami przejmuje po ojcu.
Wszystko wydawało się być idealne w jej życiu, do momentu aż dziewczyna nie odkryła kłamstw swojego narzeczonego. Zdrada, hazard i uzależnienia chłopaka...
Przyszłość wszystkich leży w rękach Ruby, a nawet najmniejsze potknięcie może doprowadzić do fatalnej w skutkach katastrofy…
Ruby nie może oglądać się za siebie. Ona i inne dzieci, które przeżyły rządowy atak na Los Angeles, jadą na północ, by się przegrupować. Jest z nimi więzień: Clancy Gray, syn prezydenta i jedna z nielicznych osób, które mają takie zdolności jak ona. Tylko Ruby ma nad nim jakąkolwiek władzę, a jedno potknięcie może doprowadzić do katastrofy…
Tymczasem tysięcy takich jak oni wciąż cierpią w „obozach rehabilitacyjnych“. Ruby musi ich uwolnić...
***
Po trzynastu miesiącach od przeczytania pierwszej części, niedawno wznowionej trylogii „Mroczne umysły” w końcu poznałam zakończenie tej świetnej trylogii. Pewne kwestie nadal budzą mój zachwyt, ale są też pewne drobne mankamenty, które w pewnym stopniu mnie uwierały podczas czytania.
Nadal uważam, że największym atutem tej historii są jej bohaterowie. A zwłaszcza postać Ruby. Przez te trzy tomy, ta dziewczyna przechodzi niesamowitą przemianę. Z przerażonej i nieco chaotycznej w działaniu dziewczynki, zamienia się w odważną, inteligentną i oddaną innym nastolatką, która jest gotowa oddać życie za swoich przyjaciół. Czy jest idealna? Jasne, że nie. Czasem podejmuje decyzje pochopnie, mając na swojej uwadze dobro innych, a pomijając własne. Ale to czyni ją bardziej realną, rzeczywistą, PRAWDZIWĄ.
Pozostali bohaterowie również w znacznym stopniu dojrzewają. Ogromną przemianę przechodzi również Zu, która skradła moje serce już w pierwszej części. Nawet Pulpet zmężniał i namiesza w głowie pewnej dziewczynie. A Liam? Jego relacja z Ruby bardzo mi się podobała, a wątek romantyczny został rewelacyjnie poprowadzony.
Autorka ma tendencję do rozbudowania pewnych opisów, niepotrzebnie przy tym przedłużając daną akcję. Choć ta część (podobnie jak dwie poprzednie) bardzo mi się spodobała, to jednak jej początki były dość trudne. Niestety, bywało tak (i to kilka razy), że odczuwałam pewne znużenie fabułą, przez co sięgałam po inne powieści. Inne książki potrafiłam pochłonąć za jednym „posiedzeniem”, a przez to tomiszcze jakoś nie mogłam się przedrzeć.
Na całe szczęście, z każdym kolejnym rozdziałem zrobiło się coraz ciekawej i w końcu połknęłam tego bakcyla. Otrzymałam ciekawie skonstruowaną, dobrze przemyślaną i poprowadzoną akcję, która była idealnym uwieńczeniem tej trylogii. Autorka udziela w tej części wielu odpowiedzi na pytanie, które z pewnością nie tylko mnie zrodziły się w głowie.
Nie da się ukryć, że trylogia Alexandry Bracken to kawał dobrej, dystopijnej powieści. Zdecydowanie jest to „must have” dla każdego wielbiciela tego gatunku.
Moja ocena: 8/10
Przyszłość wszystkich leży w rękach Ruby, a nawet najmniejsze potknięcie może doprowadzić do fatalnej w skutkach katastrofy…
Ruby nie może oglądać się za siebie. Ona i inne dzieci, które przeżyły rządowy atak na Los Angeles, jadą na północ, by się przegrupować. Jest z nimi więzień: Clancy Gray, syn prezydenta i jedna z nielicznych osób, które mają takie zdolności jak ona....
Minęły dwa miesiące, od kiedy szesnastoletnia Lily znalazła swoją starszą siostrę w kałuży krwi po próbie samobójczej. Po tym traumatycznym doświadczeniu Lily stara się wypierać uczucia, które ją przerastają. Ignorowanie ich staje się trudniejsze, gdy siostra wraca z leczenia w ośrodku psychiatrycznym.
W tym samym czasie w szkole pojawia się nowy uczeń - Micah, który zna siostrę Lily z ośrodka. Micah i Lily wspólnie przygotowują pewien wyjątkowy projekt poetycki. Za jego sprawą dziewczyna dostrzega, że tak usilnie tłumione do tej pory emocje i słowa desperacko domagają się jej uwagi i uwolnienia.
Pytanie tylko, jak zareaguje Micah, gdy pozna prawdziwą Lily…
***
Po takich historiach ciężko zebrać myśli w spójną całość. Napisać recenzję, która w pełni odda to, co się czuło zarówno w trakcie, jak i po lekturze. „To, czego nie mówię” to piękna, choć bardzo trudna historia. Niezwykle emocjonalna opowieść, od której ciężko się oderwać. To powieść, która potrafi zaangażować emocjonalnie czytelnika już od pierwszych rozdziałów.
To z pewnością nie jest łatwa historia, bowiem porusza problemy chorób psychicznych i emocjonalnych, braku samoakceptacji czy samobójstw. Choć powieść ta skierowana jest głównie do młodzieży, to jednak jestem przekonana, że starsi czytelnicy również docenią tą niezwykłą powieść.
Ogromnym atutem tej historii jest poruszany w niej wątek sztuki. Zarówno Lily jaki Micah to uzdolnieni, młodzi artyści. Choć swą sztukę wyrażają w inny sposób, to swoimi pracami potrafią pobudzić swych odbiorców do opowiedzenia swojej własnej historii. W książce zawarte są wiersze głównej bohaterki, które dodają jeszcze większej głębi tej historii.
Zupełnie nie spodziewałam się tego, że ta książka wywrze na mnie aż tak duże wrażenie. Nie mogę powiedzieć, że w jakimś stopniu utożsamiłam się z Lily, bo to byłaby nieprawda, choć mamy parę cech wspólnych. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo przeżyłam tę historię. Łączyłam się emocjonalnie z Lily w tych lepszych, jak i gorszych momentach.
Takich historii teraz potrzeba.
Takich powieści powinno być więcej.
O takich książkach powinno być głośno.
Moja ocena: 10/10
Minęły dwa miesiące, od kiedy szesnastoletnia Lily znalazła swoją starszą siostrę w kałuży krwi po próbie samobójczej. Po tym traumatycznym doświadczeniu Lily stara się wypierać uczucia, które ją przerastają. Ignorowanie ich staje się trudniejsze, gdy siostra wraca z leczenia w ośrodku psychiatrycznym.
W tym samym czasie w szkole pojawia się nowy uczeń - Micah, który zna...
Herkules Poirot jest bohaterem wszystkich czterech opowiadań tomu. Morderstwo w zaułku – mało wiarygodne samobójstwo, a może jednak morderstwo? Niewiarygodna kradzież – kto chciał skompromitować lorda, kradnąc dokumenty państwowe? Lustro nieboszczyka – kto zabił ekscentrycznego arystokratę? Trójkąt na Rodos – czemu służą wieloramienne trójkąty wielomałżeńskie?
Wnioski są dwa. Pierwszy: nie ma faktów oczywistych. Drugi: każdy fakt może zyskać nową interpretację. A drwina z „małych szarych komórek” Herkulesa Poirot nikomu nie ujdzie na sucho.
***
Pierwszy raz miałam do czynienia z opowiadaniami Agathy Christie, a nie „pełnowartościowymi” powieściami kryminalnymi. Nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać, ale oczywiście królowa kryminału jak zawsze pokazała wysoki poziom.
Największym zaskoczeniem było dla mnie ostatnie opowiadanie. Przy czym nie mam na myśli samej zagadki, ale sam fakt, iż na zaledwie dwudziestu stronach, autorce udało się stworzyć spójną, wciągającą i dopracowaną historię kryminalną. Christie pokazuje, że wcale nie potrzeba wielu stron, aby napisać kryminalną intrygę z morderstwem na pierwszym planie.
„Morderstwo w zaułku” to zbiór czterech, zupełnie różnych opowiadań, mających jeden element wspólny – Herculesa Poirot, który po raz kolejny zachwyca swą elegancją, otwartym umysłem i dociekliwością.
To idealna propozycja na chłodne wieczory – wciągające historie z niewiarygodnymi zakończeniami, które jak zawsze budzą mój podziw wobec pomysłowości Christie.
Moja ocena: 8/10
Herkules Poirot jest bohaterem wszystkich czterech opowiadań tomu. Morderstwo w zaułku – mało wiarygodne samobójstwo, a może jednak morderstwo? Niewiarygodna kradzież – kto chciał skompromitować lorda, kradnąc dokumenty państwowe? Lustro nieboszczyka – kto zabił ekscentrycznego arystokratę? Trójkąt na Rodos – czemu służą wieloramienne trójkąty wielomałżeńskie?
Wnioski są...
Davey wybrał numer Hannah przez pomyłkę. Chce porozmawiać w sprawie pracy. Hannah życzy mu powodzenia i prosi, by dał znać, jak poszło. Nie spodziewa się jednak, że naprawdę się do niej odezwie. On mieszka w Stanach, ona w Londynie.
Po pewnym czasie Hannah otrzymuje sms-a, że Davey dostał tę pracę i że przenosi się do Londynu. Wkrótce wymiana sms-ów zamienia się w rozmowy telefoniczne, te w wideorozmowy. Przyjaźń na odległość szybko przeradza się w coś więcej.
Kiedy jednak Hannah przyjeżdża na lotnisko, jego tam nie ma…
***
Czy można napisać romans, w którym bohaterowie zakochują się w sobie, choć nigdy nie widzieli się na żywo? Czy można wzbudzić silne uczucia u osoby, która jest oddalona od nas o kilka tysięcy kilometrów? Elle Cook pokazała, że zdecydowanie można.
Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tą historią. Pomysł na fabułę jest oryginalny. Byłam ciekawa, jak autorka poprowadzi relację między głównymi bohaterami. Czy uda jej się mnie przekonać do uczucia, jakie połączyło Davey’a i Hannah. Wypełniła swoje zadanie na szóstkę, kompletnie kupując mnie tą historią.
„Mężczyzna, którego nigdy nie spotkałam” to jeden z tych romansów, przy których można się pośmiać i wzruszyć. To tego typu powieść, której bohaterowie od razu Cię do siebie przekonują. Cała historia ma w sobie pewne „drugie dno”, dzięki któremu historia Hannah i Davey’a to nie tylko zwykły romans. Chcąc oszczędzić Wam spojlerów, nie mogę dodać nic więcej. Jednak uwierzcie mi na słowo – za tą okładką skrywa się naprawdę emocjonalna i wartościowa historia.
Odniosłam wrażenie, że ostatnie rozdziały rozgrywają się z dość sporym przyspieszeniem. Autorka przeskakuje dość szybko między wydarzeniami z życia bohaterów. Trochę szkoda, bo wydaje mi się, że zakończenie historii Davey’a i Hannah zasługiwała na troszkę więcej.
Myślę, że „Mężczyzna, którego nigdy nie spotkałam” da nie jednemu czytelnikowi sporo do myślenia. Skłoni go do refleksji i przemyśleń, związanych ze sprawami, których być może na co dzień nie dostrzegamy.
Z pewnością jest to historia godna Waszej uwagi. Jestem przekonana, że się na niej nie zawiedziecie.
Moja ocena: 8/10
Davey wybrał numer Hannah przez pomyłkę. Chce porozmawiać w sprawie pracy. Hannah życzy mu powodzenia i prosi, by dał znać, jak poszło. Nie spodziewa się jednak, że naprawdę się do niej odezwie. On mieszka w Stanach, ona w Londynie.
Po pewnym czasie Hannah otrzymuje sms-a, że Davey dostał tę pracę i że przenosi się do Londynu. Wkrótce wymiana sms-ów zamienia się w rozmowy...
Życie siedemnastoletniej Zoey King staje na głowie, gdy przewiduje śmierć szkolnego kolegi. Okazuje się, że zamiast daru uzdrawiania, jaki powinna odziedziczyć po słynnej matce, ma predyspozycje do magii śmierci, jest banshee, szyszymorą. Wstrząśnięta tym odkryciem musi przenieść się na inny wydział Everfall Academy.
Przydzielony jej mentor, Dylan Dae Park, jest Żniwiarzem, który jednym dotknięciem potrafi wyrwać z człowieka duszę. Ma pomóc Zoey w oswojeniu się z nowoodkrytymi zdolnościami. Jednak śmierć kolegi nie daje jej spokoju. Gdy postanawia przyjrzeć się dokładniej tej sprawie, stopniowo odkrywa, że sporo osób z akademii ma coś do ukrycia i pilnie strzeże swoich mrocznych tajemnic. A przede wszystkim Dylan, na widok którego jej serce zaczyna bić szybciej...
***
Twórczość Mony Kasten nie jest mi obca. W minionym roku miałam okazję poznać dylogię „Scarlett Luck”, którą bardzo dobrze wspominam. Tym razem jednak autorka wychodzi poza schemat. Odrzuca to, do czego nas przyzwyczaiła. Jako autorka poczytnych romansów debiutuje na rynku wydawniczym ze swoją pierwszą fantastyką.
Jeśli chodzi o samą konstrukcję powieści, jest ona naprawdę ciekawa i momentami ciężko się od niej oderwać. Utrzymana jest ona w klimacie „Dark academy”, co bardzo mi się spodobało. Odnoszę jednak wrażenie, że wątek kryminalny, związany ze śmiercią ucznia wszedł całkowicie na pierwszy plan, tak jakby autorka zapomniała, że miała być to fantastyka.
Wykreowani przez Monę Kasten bohaterowie są zupełnie różni, dzięki czemu każdy wnosi coś innego do historii. Początkowo nie byłam przekonana do Zoey, która w moim odczuciu była rozkapryszoną córeczką nadzianej i znanej na całym świecie mamusi. Na całe szczęście przechodzi ona przemianę, dzięki czemu na końcu da się już lubić.
Początek był dla mnie trochę ciężki do ogarnięcia. Mnóstwo nowej terminologii opisującej świat przedstawiony, a przy tym jednocześnie dużo niewiadomych. Zabrakło mi takiego głębszego wprowadzenia do tego świata. Domy w których mieszkają uczniowie i posiadane przez nich moce opisane zostały dość pobieżnie. Nie wiadomo też, kim tak naprawdę jest wróg. Bo jakiś jest. Wiadomo to już od pierwszych rozdziałów.
Wydanie tej powieści to istny majstersztyk. Minimalistyczna grafika na okładce, twarda oprawa i te piękne, barwione brzegi – nic, tylko się zachwycać.
Mona Kasten tą powieścią pokazuje, że nie straszne jej wyzwania. Choć parę kwestii jest do dopracowania, to jednak uważam, że trylogia ta ma spory potencjał. Pomimo tych kilku mankamentów, czytało się to naprawdę dobrze i jestem ogromnie ciekawa kolejnej części.
Moja ocena: 8/10
Życie siedemnastoletniej Zoey King staje na głowie, gdy przewiduje śmierć szkolnego kolegi. Okazuje się, że zamiast daru uzdrawiania, jaki powinna odziedziczyć po słynnej matce, ma predyspozycje do magii śmierci, jest banshee, szyszymorą. Wstrząśnięta tym odkryciem musi przenieść się na inny wydział Everfall Academy.
więcej Pokaż mimo toPrzydzielony jej mentor, Dylan Dae Park, jest...