-
ArtykułyIdziemy do lasu! Przegląd książek dla dzikich rodzinDaria Panek-Płókarz8
-
ArtykułyAzyl i więzienie dla duszy – wywiad z Tomaszem Sablikiem, autorem książki „Mój dom”Marcin Waincetel2
-
ArtykułyZa każdą wielką fortuną kryje się jeszcze większa zbrodnia. Pierre Lemaitre, „Wielki świat”BarbaraDorosz5
-
ArtykułyStworzyć rzeczywistość. „Półbrat” Larsa Saaybe ChristensenaBartek Czartoryski16
Biblioteczka
Słabiutko, oj słabiutko. Gdybym miał tę książkę w papierowej wersji, z pewnością nie wytrwałbym do końca, audiobook jeszcze jakoś przetrawiłem (choć nie było lekko). Debiut nie debiut, ale miałem wrażenie, że książka jest pisana przez jakiegoś gimnazjalistę. W uszy wwiercało mi się co chwila wciąż jedno słowo: ''Otwarł''. Autor tak namiętnie szasta tą formą, że równie dobrze mógłby zrobić z tego tytuł powieści. A to ''otwarł drzwi'', a to ''otwarł oczy'' czy ''otwarł okno''. Rozumiem, że to poprawna forma czasownika, ale kto tego obecnie używa? Cóż, teraz już wiemy.
Co do fabuły to nie będę się wypowiadał. Wiele powieści z tego gatunku ma rozwleczona w nieskończoność akcję, i ta książka nie jest wyjątkiem ani w jedną, ani w drugą stronę. Rażą natomiast postacie, dialogi, sposób myślenia / działania głównego bohatera, czy absurdalność paru sytuacji. Na przykład (uwaga spoiler): nasz błyskotliwy bohater odkrywa brak powietrza w jednym z kół swojego samochodu. Co w tej sytuacji robi? Szuka pompki do opon. Serio? Ktoś w obecnych czasach używa czegoś takiego? Najlepsze, że taką pompkę znajduje. Gdzie? A w pensjonacie, w którym mieszka. W dodatku dziewczę z recepcji od razu uświadamia sobie, że tak, oczywiście mamy takie urządzenie na stanie, już panu przynoszę z sąsiedniego pokoju. Litości.
Na temat tego dzieła można by się jeszcze rozpisywać o tym ''jak nie pisać''. Pytanie tylko czy warto.
Sam żadnej książki nie napisałem, nie mnie więc oceniać, ale jako czytelnik (słuchacz) bardzo się zawiodłem. Tym bardziej, że opis i okładka zapowiadały dobrą lekturę. Widać marketingowcy wykonali dużo lepszą robotę niż autor.
Słabiutko, oj słabiutko. Gdybym miał tę książkę w papierowej wersji, z pewnością nie wytrwałbym do końca, audiobook jeszcze jakoś przetrawiłem (choć nie było lekko). Debiut nie debiut, ale miałem wrażenie, że książka jest pisana przez jakiegoś gimnazjalistę. W uszy wwiercało mi się co chwila wciąż jedno słowo: ''Otwarł''. Autor tak namiętnie szasta tą formą, że równie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lubię książki Mastertona od kiedy w odległych latach 90-tych pojawiło się na naszym rynku pierwsze wydanie Manitou. Przyznam jednak, że nie czytuję go regularnie. Ucieszyłem się widząc, że stworzył kilkutomowy cykl kryminałów osadzonych w Irlandii, bo to zwiastowało długie godziny dobrej rozrywki. Ale po pierwszej części mam mieszane uczucia.
Najpierw plusy:
- Czyta się szybko a sama historia choć nie powala na kolana jest interesująca,
- Klimat zielonej wyspy. Nigdy co prawda tam nie byłem, ale autor w przekonujący sposób odmalował życie w Cork i okolicach,
- To nie tylko kryminał ale też to z czego znamy Mastertona, czyli literatura grozy.
- Wplecenie w fabułę epizodu z historii zatonięcia Lusitanii. Niby nic, ale taki drobny smaczek dla koneserów przyciaga uwagę (podobny manewr Masterton zastosował w Aniołach chaosu)
No dobra, teraz się poczepiam (uwaga, mogą być spoilery):
- Jak na kryminał mało jest tam typowej detyktywistycznej roboty, dochodzenia po śladach do prawdy i stopniowego odkrywania tajemnic. Tutaj mamy drugoplanową postać naukowca, który co któryś rozdział oznajmia, że zdobył skądś nowe, kluczowe dla sprawy informacje i to na nich opiera się całe śledztwo.
- (Spoiler) Facet porywa młode kobiety, zapraszając je do samochodu a następnie wywozi w odludne miejsce. Z dalszej części książki dowiadujemy się, że nie były to pierwsze lepsze dziewczyny ale musiały spełniać określone warunki, np. kolor włosów, wykonywana profesja czy cecha charakteru. Pierwsza opisana ofiara to autostopowiczka, druga spóźniona na autobus dziewczyna. Nasz morderca musiałby mieć chyba z tuzin klonów lub niewiarygodnego farta, żeby trafić akurat na dwie idelanie pasujące do planu dziewczyny i podjechać do nich w odpowiednim momencie i odpowiednim miejscu (a pamiętajmy jeszcze, że wcześniej musiał jeszcze ukraść samochód),
- (kolejny spoiler) W końcówce dowiadujemy się, że nasz mordujący z zimną krwią morderca tak naprawdę jest tylko pionkiem przymuszonym do tych okrutnych czynów przez kogoś innego. Tak naprawdę jest zwykłym farmerem i naprawdę spoko ziomkiem. A jednak to on mordował te dziewczyny i to w sposób sugerujący, że musiał przygotowywać się do tych czynów od dawna, w dodatku posiadając wiedzę na temat tajemnych magicznych obrzędów.
- (jeszcze jeden spoiler) Sama końcówka i walka z finałowym bosem to jakaś komedia. Mamy związaną główną bohaterkę, której grozi śmierć z rąk wspomnianego bosa. W ostatniej chwili (jakżeby inaczej) nadciąga odsiecz w postaci jednego z policjantów, który zamiast unieszkodliwić przeciwnika oswabadza naszą panią komisarz. Ta z kolei nie jest wcale lepsza bo najpierw zajmuje się martwym na pozór ziomkiem farmerem a potem dyskusją z naszym bosem, który w międzyczasie kontynuuje przyzywanie sił nieczystych. Nikt nie zrobił nawet kroku, żeby ów proceder ukrócić.
No dobra, wylałem swoje żale i spostrzeżenia. Krótko mówiąc, trochę się zawiodłem na Mastertonie. Mam nadzieję, że kolejne części są dużo lepsze ale póki co muszę sobie zrobić przerwę od tych rewelacji. Jakby co to zostaliście ostrzeżeni.
Lubię książki Mastertona od kiedy w odległych latach 90-tych pojawiło się na naszym rynku pierwsze wydanie Manitou. Przyznam jednak, że nie czytuję go regularnie. Ucieszyłem się widząc, że stworzył kilkutomowy cykl kryminałów osadzonych w Irlandii, bo to zwiastowało długie godziny dobrej rozrywki. Ale po pierwszej części mam mieszane uczucia.
Najpierw plusy:
- Czyta się...
Klimatem przypomina ''Stację Arktyczną Zebra'' czy ''Wyspę Niedźwiedzią'' (obie autorstwa Alistaira MacLeana). Nic zresztą dziwnego gdy akcja rozgrywa się w Arktyce, a bohaterowie muszą mierzyć się z zagadkowym zgonem i piętrzącymi się tajemnicami. O ile jednak książki MacLeana zabierają nas w całe dziesięciolecia wstecz, w zupełnie inną rzeczywistość polityczną, tak ''Stacja Zodiak'' to powieść na wskroś współczesna. Autor dość sprawnie żongluje tematami, zwodząc i dezinformując czytelnika na temat istoty tajemnicy, przed którą stoją bohaterowie powieści. Dzięki temu czyta się znakomicie i z zapartym tchem śledzi losy bohaterów. Minusem są tutaj pewne luki fabularne oraz zakończenie, które ma się wrażenie pisane było na kolanie lub w obliczu braku kolejnych czystych kartek do zapisania. Mimo wszystko jednak to kawał dobrego sensacyjnego czytadła.
Klimatem przypomina ''Stację Arktyczną Zebra'' czy ''Wyspę Niedźwiedzią'' (obie autorstwa Alistaira MacLeana). Nic zresztą dziwnego gdy akcja rozgrywa się w Arktyce, a bohaterowie muszą mierzyć się z zagadkowym zgonem i piętrzącymi się tajemnicami. O ile jednak książki MacLeana zabierają nas w całe dziesięciolecia wstecz, w zupełnie inną rzeczywistość polityczną, tak...
więcej mniej Pokaż mimo toKocham góry, inaczej pewnie nie sięnąłbym po tę pozycję. Zadowalam się jednak wyłącznie szlakami pieszymi. Kiedyś próbowałem wspinaczki linowej, ale nie załapałem bakcyla. Żywię natomiast ogromny szacunek do ludzi, którzy tym żyją. Walter Bonetti to włoski alpinista i himalaista, osiągający spektakularne sukcesy w latach 50-tych XX wieku. Ta książka to jego wspomnienia i zbiór relacji z najbardziej pamiętnych wypraw górskich. 14 rozdziałów i 14 opowieści. Zaledwie parę z nich to sielankowe historie o bezproblemowym zdobyciu jakiegoś szczytu czy pokonaniu trudnej ściany. Większość to wstrząsajace thrillery opisujace heroiczną walkę z siłami natury, własnymi słabościami i pokonywaniem przeciwności losu. Bonetti wielokrotnie cudem wychodził z poważnych tarapatów, jakie zgotowały mu góry. Czytałem z zapartym tchem jego opowieści, o walce o życie, zmaganiu z zimnem, głodem i zmęczeniem. Każda kolejna historia jest bardziej dramatyczna od poprzedniej i aż dziw bierze, że dotąd nikt nie nakręcił choć jednego filmu opisującego zmagania Bonettiego z górami. W głowie tliła mi się prze zcały czas myśl, że autor wytyczał nowe drogi wspinaczkowe w latach, gdy sprzęt i odzież górska były znacznie uboższe technologicznie niż dzisiaj. Tym bardziej docenić należy jego hart ducha i determinację. Niekiedy odnosiłem wrażenie, że w jego słowniku nie istnieje pojęcie ‘’niemożliwe’’. Natomiast opisy gór i to jak szybko może się w nich zmienić pogoda, zaskakując nawet tych najbardziej doświadczonych i obeznanych z górami, powinna wszystkim nam uświadomić, że do gór należy podchodzić z najwyższym respektem.
Kocham góry, inaczej pewnie nie sięnąłbym po tę pozycję. Zadowalam się jednak wyłącznie szlakami pieszymi. Kiedyś próbowałem wspinaczki linowej, ale nie załapałem bakcyla. Żywię natomiast ogromny szacunek do ludzi, którzy tym żyją. Walter Bonetti to włoski alpinista i himalaista, osiągający spektakularne sukcesy w latach 50-tych XX wieku. Ta książka to jego wspomnienia i...
więcej mniej Pokaż mimo to
John Stockton, legenda NBA, najlepszy podający w historii, gwiazda Utah Jazz, jeden z najbardziej rozpoznawalnych graczy lat 90-tych. Wraz z Karlem Malone tworzył trzon drużyny z Salt Lake City. Ci dwaj panowie byli najsłynniejszym duetem swoich czasów. Pierwszy słynął z ponadprzeciętnej umiejętności rozgrywania piłki i odnajdywania kolegów na wolnych pozycjach, drugi odznaczał się posturą zapaśnika i łatwością w zdobywaniu punktów. Obaj byli uważani za gości nie do zdarcia.
Dziś, całe lata od zakończenia kariery obu panów, do moich rąk trafiła autobiografia tego pierwszego, Johna Stocktona. Stock nigdy nie był moim idolem. Szczerze mówiąc, nie przepadałem za nim i za całą drużyną z Utah. Grali bardzo przewidywalną koszykówkę, prostą, mało efektowną, wręcz nudną. Ale za to skuteczną. W latach 90-tych co roku meldowali się w playoffach, dwa razy dochodząc do samych finałów. Podobnie jak cała drużyna, John Stockton nie odznaczał się przebojowością cechującą takich graczy jak Michael Jordan, Shawn Kemp czy Shaquille O’Neal. Był skromnym, żeby nie rzec nudnym rzemieślnikiem, wychodzącym co wieczór na parkiet i robiącym swoje.
Mój podziw dla Stocktona narodził się dużo później, gdy już odwiesił swoje koszykarskie buty na kołku, kończąc karierę. W internecie wciąż można obejrzeć dawne mecze duetu Stockton-Malone i spółki. To jak ten niewysoki białas o przeciętnych warunkach fizycznych dotrzymuje kroku bardziej atletycznym i zwinniejszym przeciwnikom robi wrażenie. Momentami aż trudno uwierzyć, że taki niepozorny gość był w swoim czasie jednym z najbardziej skutecznych graczy na swojej pozycji. Za to należy mu się wielki szacunek.
Sięgnąłem po jego książkę, by dowiedzieć się o nim czegoś więcej. By poznać co ukształtowało Johna Stocktona na jednego z największych twardzieli NBA lat 90-tych. Chciałem znów poczuć klimat tamtych lat i wniknąć w szeregi graczy wychodzących na parkiet, doświadczyć rywalizacji najlepszych drużyn i przy okazji poznać jakieś ciekawe anegdotki ze świata, którym kiedyś się fascynowałem.
Nie do końca otrzymałem to, czego się spodziewałem. Stockton jako pisarz okazał się tak samo wyrazisty jak jego gra w NBA. Z każdej kolejnej strony wiało nudą. Z oczekiwanych fajerwerków koszykarskich i rywalizacji na parkietach dostałem zaledwie kilka stron. Klika stron dotyczących wyeliminowania Houston Rockets w finale konferencji w 1997 i późniejszych finałów z Chicago Bulls w tym samym i kolejnym roku. W dodatku w większości opisy tych wydarzeń przedstawione były przez pryzmat wewnętrznych odczuć autora, niewiele pozostawiając miejsca samym faktom.
Natomiast jeden z kolejnych rozdziałów, kiedy Stock opisuje swoje rozterki związane z decyzją zakończenia kariery ciągnie się w nieskończoność.
Nie jest to więc kolejna lektura opisująca najlepszą koszykarską ligę świata od kulis. Stockton poszedł inną drogą. I zawiedzeni będą ci, którzy tak jak ja liczyli na coś innego. Skoro więc nie ma ciekawostek z koszykarskiego świata, to co w takim razie zawierają wspomnienia najlepszego podającego w historii NBA? Głównie relacje z osobami, które wywarły największy wpływ w życiu Stocktona. Począwszy od rodziców, pierwszych trenerów, kolegów z drużyny, i na swojej drugiej połówce skończywszy. Oprócz tego dostajemy całą masę wewnętrznych rozterek autora, jak choćby wspomniane dywagacje na temat zakończenia koszykarskiej kariery czy rozwlekły opis przygotowań do wystąpienia podczas uroczystości dołączenia do Galerii Sław. To wszystko sprawia, że poznajemy dość dobrze jakim człowiekiem jest John Stockton i co go ukształtowało, ale niestety nie jest to lektura , którą czyta się z zapałem.
Szczerze, naprawdę wynudziłem się podczas czytania tej autobiografii. Moje oczekiwania może były zbyt wygórowane. Nie uważam, że książka jest zła, nie zmieniłem swojej opinii na temat Stocktona po tej lekturze. Były nawet momenty, które uświadomiły mi jak wartościowym jest on człowiekiem. Jednak myślę, że historia Stocka mogłaby zostać dużo ciekawiej przedstawiona, gdyby zabrał się za nią ktoś inny, pisarz lub dziennikarz sportowy z doświadczeniem pisarskim.
Polecam najzagorzalszym kibicom i fanom Johna Stocktona. Dla pozostałych, ta książka może być dość ciężka do przetrawienia.
John Stockton, legenda NBA, najlepszy podający w historii, gwiazda Utah Jazz, jeden z najbardziej rozpoznawalnych graczy lat 90-tych. Wraz z Karlem Malone tworzył trzon drużyny z Salt Lake City. Ci dwaj panowie byli najsłynniejszym duetem swoich czasów. Pierwszy słynął z ponadprzeciętnej umiejętności rozgrywania piłki i odnajdywania kolegów na wolnych pozycjach, drugi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jestem świeżo po wizycie w norweskim muzeum 'Fram', więc po tę książkę musiałem sięgnąć. Solidnie napisana, wciągająca i chyba rzetelnie oddająca osobowość polarnika, jednego z pionierów arktycznych wypraw. Aż nie chce się wierzyć, że jeden człowiek był w stanie dotrzeć w tyle niedostępnych wówczas (nawet dziś wyprawa na biegun do najłatwiejszych nie należy) miejsc. Był pierwszym człowiekiem, który pokonał sławne Przejście Północno-Zachodnie. Pokonał również Przejście Północno-Wschodnie. Dotarł na Biegun Południowy a potem też i na Północny (o ile liczyć przelot sterowcem). Wszystkie te osiągnięcia nie przyszły mu ławo. Musiał walczyć nie tylko z surowymi i wręcz wrogimi siłami natury w najbardziej niedostępnych miejscach na Ziemi. Równie trudną walkę staczał za każdym razem zbierając niezbędne na podróż fundusze. To historia nie tylko kolejnych odkryciach, to przede wszystkim opowieść o niezwykłym człowieku i jego sile charakteru, o tym jak dążył do wyznaczonego celu, o planowaniu każdej ekspedycji. Trzeba wziąć pod uwagę, że wyczyny Amundsena miały miejsce 100 lat temu, w czasach kiedy nie było Gore-Texu, syntetycznych ubrań i profesjonalnego sprzętu jak choćby sanie do psich zaprzęgów czy wiązania narciarskich butów. Polarnicy nawet śpiwory musieli uszyć sobie sami. Amundsen nie korzystał w swoich wyprawach z radia, w razie kłopotów (a te oczywiście się zdarzały) nie był w stanie wezwać ekipy ratunkowej. Był zdany wyłącznie na siebie, swoich ludzi i własne umiejętności. W dzisiejszych czasach to wszystko byłoby nie do pomyślenia. W świecie internetu i telefonów komórkowych, człowiek taki jak Amundsen może wydawać się szaleńcem, nawet jak na standardy swoich czasów często ryzykował życie, żeby osiągnąć wyznaczone cele.
Książka napisana przystępnym językiem i dobrze się ją czyta. Jednak polskie wydanie nie ustrzegło się od błędów. Już opis na tylnej okładce wspomina o Przejściu ''Południowo''-Zachodnim i ''Południowo''-Wschodnim. Wewnątrz, podobne poplątanie kierunków również się zdarzają, na szczęście niezbyt często. Raz nawet zamieniono miejscami bieguny. Trochę szkoda, bo tak rażące błędy nie powinny się znaleźć w tej pozycji, a mnie osobiście okropnie irytowały. Pomijając powyższe, kawał dobrej literatury, ciekawa historia człowieka nieszablonowego, niezłomnego, odważnego, potrafiącego połączyć nowe technologie ze zwyczajami plemion spoza kręgu zachodniej cywilizacji. Polecam.
Jestem świeżo po wizycie w norweskim muzeum 'Fram', więc po tę książkę musiałem sięgnąć. Solidnie napisana, wciągająca i chyba rzetelnie oddająca osobowość polarnika, jednego z pionierów arktycznych wypraw. Aż nie chce się wierzyć, że jeden człowiek był w stanie dotrzeć w tyle niedostępnych wówczas (nawet dziś wyprawa na biegun do najłatwiejszych nie należy) miejsc. Był...
więcej Pokaż mimo to