rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Legenda o popiołach i wrzasku Anna Bartłomiejczyk, Marta Gajewska
Ocena 4,9
Legenda o popi... Anna Bartłomiejczyk...

Na półkach:

Pewnie będziecie zdziwieni, ale pisząc o „Legendzie o popiołach i wrzasku”, książce fantasy, postanowiłem nie skorzystać ze ścieżki wydeptanej przez moich poprzedników, którzy już dawno zdążyli poczynić na jej temat prężne notki i w ramach zachęty i zalet już wspomnieli o tym, że są w niej magiczne zwierzęta i magia. Tym razem nie będę zawałopędny i w związku z tym nie wyjawię Wam jednej z najpilniej strzeżonych tajemnic wszechświata: w książkach erotycznych możecie liczyć na obecność scen erotycznych i w ogóle istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że w książkach uda Wam się potknąć o litery. Nie napiszę też, że „Lopiw” to mieszanina „Gry o tron” z czymś bardziej dalej niż bliżej mi nieznanym chociaż zapewnia o tym wydawca. Myślę, że jeżeli jesteście w stanie wyobrazić sobie bibliotekę z wszystkimi książkami świata, to najpewniej szybko zgodzicie się ze mną, że „Lopiw” może na „Grę o tron” co najwyżej zerkać, ale na bank nie są sąsiadkami z półki, ba!, nawet nie zajmują tego samego regału. Nie napiszę również, że „Lopiw” to książka nieodkładalna, nie jest. Na teraz, czyli na tom pierwszy, „Lopiw” to słusznej jakości, osadzona w nasączonym nadprzyrodzonym świecie przedstawionym i zbudowana na zasadzie kontrastu przygodówka. Jest w niej Południe o zabarwieniu wybitnie strzelanki i lambady i jest w niej też Północ z akcją i bohaterami raczej zimnymi, na wzór i podobieństwo sączącego się niespiesznie i przenikającego do szpiku chłodu. Wydaje mi się i mam nadzieję, że „Lopiw” to takie słowo wstępne autorek i przedsmak emisji spalin pełną parą możliwej w kolejnych tomach. Tak czuję, tego sobie życzę i bardzo na to liczę, na jeszcze więcej popiołów i jeszcze więcej wrzasku.

Muszę: Nie jestem mistrzem języka polskiego w mowie i w piśmie, ale śmiem uważać, że wydawnictwu należy się solidny klaps w pupsko, przyklejony plaster „spoczko, zdarza się nawet najlepszym” raczej nie ma właściwości uzdrawiających. W pierwszym wydaniu książki jest bez liku błędów, każdego kształtu i charakteru. Literówki- proszę czerpać garściami, marzycie o błędach interpunkcyjnych- zapraszam, błędy ortograficzne- są, a jak. Wyławiałem je nawet ja, więc aż strach pomyśleć, ile ich jest. I wbrew pozorom rwą lekturę (zwłaszcza interpunkcyjne). Proszę się ogarnąć, to nie jest raz pierwszy. Szkoda autorek, szkoda książki, szkoda czytelników.

Pewnie będziecie zdziwieni, ale pisząc o „Legendzie o popiołach i wrzasku”, książce fantasy, postanowiłem nie skorzystać ze ścieżki wydeptanej przez moich poprzedników, którzy już dawno zdążyli poczynić na jej temat prężne notki i w ramach zachęty i zalet już wspomnieli o tym, że są w niej magiczne zwierzęta i magia. Tym razem nie będę zawałopędny i w związku z tym nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby historia w „Papierowym Pałacu” miała mniejszy ciężar właściwy, to najpewniej polecałbym ją wszystkim lubiącym pływać. Dużo w niej pływania, dużo w niej wody. Woda i kontakt z nią nie mają tu jednak właściwości oczyszczających, nie przynoszą odświeżenia, nie zapowiadają nowego. W „Papierowym Pałacu” woda raczej zalewa płuca i ciągnie na dno, rozmacza się w niej wszystko, co nietrwałe. Nie mogę ukrywać, że „Papierowy Pałac” wpisuje się w mój ulubiony rodzaj opowieści. To historia, w której niewinność spotkania po latach z siostrą zostaje gwałtownie przerwana wypowiedzianym i bolesnym jak uderzenie w policzek zdaniem, a rzucone od niechcenia słowa matki potrafią mieć moc ciosu w splot słoneczny. To ten rodzaj opowieści, który tuż po odłożeniu książki każe sięgnąć po papierosa i poświęcić chociaż moment na przyjrzenie się sobie i osobom, z którymi spędzamy każdą wolną chwilę. Co o sobie wiemy, a co za wszelką cenę staramy się puścić w niepamięć? O czym za żadne skarby nie chcemy rozmawiać i jak dużo jesteśmy sobie w stanie dopowiedzieć? Ile mamy za uszami? Jest ciasno i mało tu miejsca na a light that never goes out.

Gdyby historia w „Papierowym Pałacu” miała mniejszy ciężar właściwy, to najpewniej polecałbym ją wszystkim lubiącym pływać. Dużo w niej pływania, dużo w niej wody. Woda i kontakt z nią nie mają tu jednak właściwości oczyszczających, nie przynoszą odświeżenia, nie zapowiadają nowego. W „Papierowym Pałacu” woda raczej zalewa płuca i ciągnie na dno, rozmacza się w niej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na początku chciałbym gorąco podziękować pani Ewie Stykowskiej, która skutecznie wybiła autorowi z głowy chęć pozostawienia „Windy” na obraz i podobieństwo krótkiego opowiadania. Było tak i nie było inaczej: wsiadłem, przepadłem i więcej grzechów nie pamiętam. "Winda" to historia zupełnie odmienna od przerabianego wcześniej na lekcji „Lęku”, ale niestety porównywalnie bardzo dobra. I tak, wyrażam zgodę na to, że Tomasz Sablik nie odkrył Ameryki i że w literaturze grozy trudno już postawić stopę na terra incognita, ale wykonanie i żonglerka wyeksploatowanymi na potęgę motywami trącą w „Windzie” mistrzostwem. Wspaniała przejażdżka. Pozostaje tylko ten stuk, ten stukot w głowie: „Co było w paczce?”.

Na początku chciałbym gorąco podziękować pani Ewie Stykowskiej, która skutecznie wybiła autorowi z głowy chęć pozostawienia „Windy” na obraz i podobieństwo krótkiego opowiadania. Było tak i nie było inaczej: wsiadłem, przepadłem i więcej grzechów nie pamiętam. "Winda" to historia zupełnie odmienna od przerabianego wcześniej na lekcji „Lęku”, ale niestety porównywalnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Outpost” jest dobra, naprawdę. Prawie nic ni szkodzi zakończenie z przytupem, z fajerwerkami i confetti, które niebezpiecznie zmierza w kierunku przekombinowania i trąci pójściem na łatwiznę. Na szczęście i na zdrowie ten spacer na skróty to zaledwie kilka ostatnich stron, więc prawie nie boli, nie szczypie i ciężkiej chmury nie ma. Wszystko, co przed nie pozwala oderwać się od i we wżerających się w oczy, nozdrza i gardło oparach emitowanych przez gęste jak smoła wody Wołgi. Wszystko, co przed w szaleństwie i pędzonej na chorym micie założycielskim rzeczywistości.

„Outpost” jest dobra, naprawdę. Prawie nic ni szkodzi zakończenie z przytupem, z fajerwerkami i confetti, które niebezpiecznie zmierza w kierunku przekombinowania i trąci pójściem na łatwiznę. Na szczęście i na zdrowie ten spacer na skróty to zaledwie kilka ostatnich stron, więc prawie nie boli, nie szczypie i ciężkiej chmury nie ma. Wszystko, co przed nie pozwala oderwać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zupełnie nie rozumiem (trochę jednak tak), dlaczego „Zostaw świat za sobą” nie wyskakuje z lodówki, nie uśmiecha się do nas na stacjach benzynowych i nie jest dodawana do zakupów w Żabce, a szalone influencerki i szaleni influencerzy nie odmieniają jej przez każdy przypadek. Jest to jedna z tych książek, które śmiało mogę polecić gorąco jak krew i jedna z tych bardzo tu i teraz. Jest to też książka o tematyce niewygodnej. Autorowi udało się coś osobliwego, skoczył na główkę do bardzo płytkiego i wyeksploatowanego basenu i nie skręcił karku. „Zostaw świat za sobą” to oczywiście powieść obyczajowa, ale Alam postanowił wykorzystać sporą część rekwizytów, które znamy tak dobrze z horroru i literatury postapo i bardzo nam nimi obyczajówkę umaić. W „Zostaw świat za sobą” wchodzimy z butami nie tylko do odciętego od świata domu położonego gdzieś w lesie, ale (i co raczej ważniejsze) do głów bohaterów. Tak mi się wydaje, to musi być prawda, że Rumaan Alam jest bardzo spostrzegawczym obserwatorem, a próby pływania w naszych myślach nie sprawiają mu większych trudności. To pewnie stąd najsilniejszy element powieści- łatwość w pokazywaniu różnicy między tym, co prezentujemy na zewnątrz, a tym, co tłucze się pod naszymi czaszkami (wszędobylskie poprawność, tolerancyjność i inkluzywność fasady tak często nie idą w parze z tym, co pod skórą i w myślach), punktów zapalnych, jątrzących się ran i zamiecionych pod dywan niegodziwości. Do tego spektakularna katastrofa o charterze najpewniej globalnym, o której właściwie do samego końca niewiele wiemy, a serwowane na jej temat wiadomości to nie uderzenia pięścią epickiego opisu w twarz, a pojawiające się zupełnie niechcący strzępki mrożących krew w żyłach informacji (kiedy Amanda serwuje śniadanie z powodu braku prądu na oddziałach pediatrycznych umierają w Nowym Jorku wszystkie wcześniaki) oraz węsząca złe i starająca odnaleźć się w nowej rzeczywistości przyroda, niemy świadek wydarzeń w zapomnianej leśnej posiadłości i na świecie. Bardzo wielowarstwowe cudo. Czytajcie!

Zupełnie nie rozumiem (trochę jednak tak), dlaczego „Zostaw świat za sobą” nie wyskakuje z lodówki, nie uśmiecha się do nas na stacjach benzynowych i nie jest dodawana do zakupów w Żabce, a szalone influencerki i szaleni influencerzy nie odmieniają jej przez każdy przypadek. Jest to jedna z tych książek, które śmiało mogę polecić gorąco jak krew i jedna z tych bardzo tu i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pompowane do głowy od dzieciaka mity greckie to dla mnie bez wątpienia jedne z najbardziej gore opowieści ever. Skąpane w cielesności i podkręconych do granic zmysłach, ociekające przemocą i złym uczynkiem giną gdzieś w mrokach epoki brązu- dziwnej przedhistorii, kiedy wysokiej klasy wojownik był jednocześnie rolnikiem, a żeglarz na miarę Odyseusza zajmował się ciesielką. Uranos wykastrowany przez syna sierpem, Tantal serwujący na uczcie ludzinę, Kronos pożerający własne dzieci, Apollo obdzierający Marsjasza ze skóry, ojcowska ręka uzbrojona w nóż wycelowana w serce Ifigenii, wytrawny zbrodniarz wojenny Achilles bezczeszczący przywiązane do rydwanu zwłoki Hektora na oczach rodziców pokonanego. Na to liczyłem i tego spodziewałem się sięgając po „Pieśń o Achillesie” Madeline Miller inspirowaną homerycką wersją przedstawianych wydarzeń (co sygnalizuje autorka), czyli bazą baz (to historie sprzed wynalezienia achillesowej pięty). W zamian dostałem bardzo eteryczną i delikutaśną jak muśnięcie warg historię znajomości Achillesa i Patroklosa, historię o stanie skupienia zdecydowanie gazowym i temperaturze zdecydowanie letniej pełną ust pełnych jak pękate trzmiele i momentów z nerwem dzielnie uzbrojonych przez autorkę w wyobraź to sobie sobie i dopowiedz to sobie sobie. To licha podmianka, przybudówka. Może to wszystko to wynik przyjętej perspektywy, punktu widzenia zależnego od punktu siedzenia prezentującego historię Patroklosa? Może, nie wiem. Wiem natomiast, że w „Pieśni o Achillesie” zabrakło mi braków w uzębieniu i brudu pod paznokciami, bitewnego pyłu i trzasku łamanych kości, krwi, potu, rzygowin i plwociny, a rozczarowania nie przykryło nawet to, że historia łapie za serduszko i sprawiła, że na końcu polały się łzy na.

Pompowane do głowy od dzieciaka mity greckie to dla mnie bez wątpienia jedne z najbardziej gore opowieści ever. Skąpane w cielesności i podkręconych do granic zmysłach, ociekające przemocą i złym uczynkiem giną gdzieś w mrokach epoki brązu- dziwnej przedhistorii, kiedy wysokiej klasy wojownik był jednocześnie rolnikiem, a żeglarz na miarę Odyseusza zajmował się ciesielką....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Gujcio” jest mięciutki jak kaczuszka, to wszystko prawda, ale bycie miłym w dotyku zapewnił „Gujciowi” sympatyczny miś Coccolino, który wcześniej wziął łyk soku nie z gumijagód i świeżości alpejskich łąk, a ze smutku. To był chyba przepis na tę książkę i udało się. Niegłupia, pozbawiona intelektualnych kraks i kłopotów i możliwa w przyklejeniu do rzeczywistości. To nie jest moja literatura i bardzo trudno mi o „Gujciu” pisać. Nie chcę też wpaść w repetycje na temat comfort reading, czytelniczej strefy komfortu i sprawnego oliwienia zwojów nerwowych po książkach o zabarwieniu bardziej wymagającym, które wkładam między bajdurzenia i które moimi wyznacznikami w doborze naturalnie osobistym książek do barłożenia nie są. „Gujcio” nie jest książką, która odkrywa Amerykę, sprawia, że trudno zmrużyć oczy przed snem lub wymusza nerwową konieczność sięgnięcia po kolejnego papierosa. To raczej książka wyposażona w chociaż na chwilę zapomnienie o wpisanym w polski standard meteo „chujwieco” za oknem i w wyprasowanie ponad miarę skóry twarzy drogą przegapienia zmycia w odpowiednim czasie nałożonej na twarz maseczki. Wciąga i sprawia, że przez moment jest miło z nutą gorzko (a to bardzo dużo!), bez czkawki i dojmującego wrażenia sponiewierania bez przyzwolenia naturalnych otworów ciała i mózgu po lekturze.

„Gujcio” jest mięciutki jak kaczuszka, to wszystko prawda, ale bycie miłym w dotyku zapewnił „Gujciowi” sympatyczny miś Coccolino, który wcześniej wziął łyk soku nie z gumijagód i świeżości alpejskich łąk, a ze smutku. To był chyba przepis na tę książkę i udało się. Niegłupia, pozbawiona intelektualnych kraks i kłopotów i możliwa w przyklejeniu do rzeczywistości. To nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Spacerując po mieście nie zauważam większości wartych zauważenia detali związanych z działalnością człowieka. To niezauważanie jest najpewniej wynikiem przebodźcowania nakręconego przesytem i stłoczeniem, jestem w nie bardzo dobry. Zupełnie odwrotnie mają się sprawy związane z dzikością w mieście- bardzo zwracam uwagę na mijane rośliny i żyjątka. Jeżeli macie chociaż cień podobnie do mnie, to „Wszystkie okna dla oknówek” Pawła Pstrokońskiego będą książką dla Was. Będą też dobrym pierwszym krokiem w „look up!” dla wszystkich, którzy chcą rozpocząć swoją przygodę z zatrzymaj się na chwilę, zadrzyj głowę i obserwuj (wystarczy tylko tyle i aż tyle!). We „Wszystkich oknach dla oknówek” jest czule i z biglem o ptasich koleżankach i kolegach żyjących w miastach, o dzikim życiu tuż za oknem i za rogiem i prawie na wyciągnięcie ręki dostępnym dla każdego dzień w dzień. Jest wreszcie wielka radość, pokłosie powtarzalności tych spotkań i obserwacji. I tylko żeby nie było, w tej codzienności zdarzają się też tak zwane momenty, cacka, są niedziele (szablodziób za klubem Spójnia na Żoliborzu czy krętogłów na Elsnerowie) i to też we „Wszystkich oknach dla oknówek” jest.

Spacerując po mieście nie zauważam większości wartych zauważenia detali związanych z działalnością człowieka. To niezauważanie jest najpewniej wynikiem przebodźcowania nakręconego przesytem i stłoczeniem, jestem w nie bardzo dobry. Zupełnie odwrotnie mają się sprawy związane z dzikością w mieście- bardzo zwracam uwagę na mijane rośliny i żyjątka. Jeżeli macie chociaż cień...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jedna z tych odkładanych ciągle na później przez wydaje mi się, że taka specjalnie dla mnie. Miejscami wesoła, miejscami smutna, zawsze do bólu i jak na spowiedzi o polskiej religijności naiwnej, gdzie magia i zabobon mieszają się z wykładnią Katechizmu Kościoła Katolickiego. Czy odkrywcza? Raczej nie, wszystko to znamy, te dzwony gdzieś już dzwoniły. Ciarkowska zapuściła żurawia pod podszewkę polskiego na dobre, na złe i na litość boską, ale czułemu podglądactwu autorki daleko od tchnącego dziewiczą świeżością pierwszego kroku w sprawdzaniu zawartości religijnych majtasów. „Dewocje” stoją słowem i ukryć się nie da, że język Ciarkowskiej porywa, siłą rażenia potrafi zapierać dech, a wrzuconym jakby od niechcenia porównaniem być delikatny jak uderzenie pięścią w twarz.

Jedna z tych odkładanych ciągle na później przez wydaje mi się, że taka specjalnie dla mnie. Miejscami wesoła, miejscami smutna, zawsze do bólu i jak na spowiedzi o polskiej religijności naiwnej, gdzie magia i zabobon mieszają się z wykładnią Katechizmu Kościoła Katolickiego. Czy odkrywcza? Raczej nie, wszystko to znamy, te dzwony gdzieś już dzwoniły. Ciarkowska zapuściła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Część śni po nocach o tym, że było inaczej. Że były przejażdżki konne i przechadzki w altanie z całuję panią w dłoń. Zgrzyt w wyobrażeniach wywołują i do myślenia dają te nieszczęsne wakacje spędzane w gospodarstwie dziadków na wsi. „Pańszczyzna” Kamila Janickiego jest w bardzo przystępny sposób o tym, że było dokładnie odwrotnie. Jest ponurą wycieczką przez epoki nie po widmowej wsi spokojnej i wsi wesołej, trudno tu o odpoczynek w cieniu lipy i o na zdrowie, a wsi, gdzie do perfekcji opanowano metodę wywierania wpływu kijem i marchewką pozbywszy się marchewki. Daje do myślenia i pozwala bardziej precyzyjnie skalibrować szkiełko i oko. Zachęca do remanentu w podręcznikach historii i literatury. Wrzuca do śmietnika pałętające się pod czaszką peany na zawsze i wszędzie pierwszą w Europie i drugą na świecie Konstytucję 3 Maja, która istniała tylko na papierze i z dumą obejmowała ramionami litery prawa całe 3 % obywateli. Rzuca nowe i bardziej przyklejone do współczesności światło na wywołujące w odbiorcach w szkolnych ławkach co najwyżej ziewnięcie klasyki z klasyków do znudzenia wałkowane na lekcjach języka polskiego. „Satyra na leniwych chłopów” to smutny i skondensowany podręcznik sabotażu, a „Żeńcy” Szymonowica to ponury i bardzo gore zapis rzeczywistości folwarcznych kobiet (Patrz, jako ją katuje: za głowę się jęła/ Nieboga, przez łeb ją ciął, krwią się oblinęła). Przygląda się wpisanym w nasz materiał genetyczny bombonierce dla sekretarki Bożenki i butelce alkoholu dla prezesa Marcina i nie składa ich na karb obowiązkowych w poprzednim systemie ćwiczeń z posłuszeństwa, a na naszą piękną, niewolniczą tradycję. Zachęca do zrobienia porządków w wyimaginowanych, rodzinnych drzewach genealogicznych, starcia pleśni i przewietrzenia, bo przecież w większości z nas błękitu we krwi aż jedna kropla.

Część śni po nocach o tym, że było inaczej. Że były przejażdżki konne i przechadzki w altanie z całuję panią w dłoń. Zgrzyt w wyobrażeniach wywołują i do myślenia dają te nieszczęsne wakacje spędzane w gospodarstwie dziadków na wsi. „Pańszczyzna” Kamila Janickiego jest w bardzo przystępny sposób o tym, że było dokładnie odwrotnie. Jest ponurą wycieczką przez epoki nie po...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Planeta Bałtyk Andrzej G. Kruszewicz, Joanna Pawlikowska
Ocena 7,0
Planeta Bałtyk Andrzej G. Kruszewi...

Na półkach: ,

Jako osoba czytająca każdą (tak, każdą!) tablicę informacyjną na temat żyjątek, które mogę spotkać na bałtyckiej plaży (które mogą zechcieć podryzać mnie lub mój plażowy ręcznik) i tym samym wprowadzająca współplażowiczów w osłupienie przechodzące w zniecierpliwienie i coś zdecydowanie większego o zabarwieniu negatywnym oraz jako klasyczna foczka epoki efektu cieplarnianego, która zamiast spokojnego leżakowania na lodowej krze woli zdecydowanie wygrzewać pupcię i wylegiwać się w nagrzanym słońcem piasku gorąco polecam!

Jako osoba czytająca każdą (tak, każdą!) tablicę informacyjną na temat żyjątek, które mogę spotkać na bałtyckiej plaży (które mogą zechcieć podryzać mnie lub mój plażowy ręcznik) i tym samym wprowadzająca współplażowiczów w osłupienie przechodzące w zniecierpliwienie i coś zdecydowanie większego o zabarwieniu negatywnym oraz jako klasyczna foczka epoki efektu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeżeli „Turbulencje” to zwiastun moich czytelniczych wycieczek w 2022, to przy takim progu wejścia w literki nie będzie inaczej niż grubo. Nie wiem, jak ładnie zachęcić do „Turbulencji”!? Może wystarczy napisać, że „Turbulencje” to parszywa i robaczywa wersja „W 80 dni dookoła świata”? „W 80 dni dookoła świata” na przyspieszeniu i w drżeniu, z przesiadkami pod dachami lotnisk i z historiami o długości, która zadowoli i nie odstręczy nawet czytelników tweetów. David Szalay nie jest Gapciem i stworzył powieść na miarę naszych czasów, na tu i teraz ciętych ripost i wyszczekania w internecie, nadprodukcji ładnych zdjęć, za którymi stoi nudne życie, brandzlowania się do selficzków i spuszczania się na zdjęcie wytresowanego na siłowni bicka, reżimu natychmiastowego spalenia ćwiczeniami zjedzonych kompulsywnie rogalików przy jednoczesnym rozcieńczeniu do konsystencji brei relacji międzyludzkich w wydaniu twarzą w twarz. To oczywiście tylko polizanie i tylko po wierzchu loda interpretacji tej książki (guys, to tylko około 130 stron tekstu!) i w najprostszej odsłonie, gdzie „Turbulencje” jawią się jako w punkt traktat o koszmarze upadku umiejętności komunikowania się i przeszywająca opowieść o samotności. To zdecydowanie jedna z tych książek, po których ma się problem z zaśnięciem. I jestem przekonany, że część z tych historii zostanie ze mną na długo, jeżeli nie na zawsze, w formie podobnej do stopklatek ze wstrząsającego reportażu wyświetlających się od czasu do czasu i w najmniej oczekiwanym momencie pod powiekami.

Jeżeli „Turbulencje” to zwiastun moich czytelniczych wycieczek w 2022, to przy takim progu wejścia w literki nie będzie inaczej niż grubo. Nie wiem, jak ładnie zachęcić do „Turbulencji”!? Może wystarczy napisać, że „Turbulencje” to parszywa i robaczywa wersja „W 80 dni dookoła świata”? „W 80 dni dookoła świata” na przyspieszeniu i w drżeniu, z przesiadkami pod dachami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niewiele wiem o twórczości pani Katarzyny Puzyńskiej i w odpowiedzi na gorący apel zamieszczony w „Od autorki” muszę z bólem serca odpowiedzieć: Tak, „Chąśba” to nasza pierwsza wspólna przygoda. Oczywiście kojarzę tę sagę o policjantach z Lipowa, ale ilość tomów serii biegnąca w kierunku liczby Jan Paweł 202 i ilość trupów na metr kwadratowy w tym bądź co bądź niewielkim miasteczku wzbudzają silnie pokłady moich wątpliwości i skutecznie odstręczają przemianę kojarzę w znam. W związku z tym, że z nieznanych mi dotąd, ale na bank podejrzanych, powodów jestem ostatnio bardzo my, Słowianki, wiemy, jak użyć mowy ciała, wiemy, jak poruszać tym, co mama w genach dała vibe widząc „Chąśbę” w księgarni pomyślałem: "a co mi tam, raz się żyje, zaszalej chociaż raz" i pochodne i dalej już poszło. Niestety, nie in the right direction. Nie takiej wycieczki się spodziewałem, na taką wycieczkę nie byłem przygotowany. Kiedy po dobrych książkach wpadasz w „Chąśbę” towarzyszy Ci silne poczucie nierzeczywistości. I wcale nie chodzi o to, że „Chąśba” to fantasy, nie możemy zrozumieć się źle, w ogóle o to nie chodzi. Chodzi o to, że „Chąśba” to słowiańskie fantasy nieznośne. Bohaterowie nie mają tkanek, są bez gęstości, są i już. Partie dialogowe również pozostawiają nie mniej do życzenia. Oczywiście nie jestem w stanie wypisać się na temat języka rusałek czy stolemów, ale śmiem twierdzić, że mogę przypuszczać, jak niekoturnowo rozmawiają ze sobą ludzie. Świat przedstawiony ma konsystencję silnie rozmoczonych dekoracji, a informacje na jego temat podawane są in your face, bitch! i z delikatnością podobną do czułości uderzenia pięścią w twarz. Towarzyszy temu obłędna ilość powtórzeń (po kres mych marnych dni zapamiętam, że Jarowit to bóg wiosny i wojny odziany w białą szatę, a pijaczyna Unirad utopił się i został utopcem). Kartkowanie książki w celu doczytywania zamieszczonych na końcu gawęd (przy niektórych idzie zasnąć pomimo ich niewielkiej objętości) wybijało mnie z lektury i doprowadzało do szału. Czy nie łatwiej byłoby wpleść je w tekst główny, a nie tworzyć quasi-hipertekstową przeszkadzajkę? Wszystko to daje wrażenie spacerkowania wśród scenografii, szamotania się z nią. Jest dużo z oglądania niskobudżetowego filmu fantasy, który nie miał być kinem kampowym, miał być na serio, ale środki pozwoliły na zupełnie odwrotnie i straszy się nas plastikowymi, dmuchanymi wąpierzami. Jest dużo z „Korony Królów” uzdatnionej w moc tekturowch, słowiańskich straszydeł. I’m not in love.

Niewiele wiem o twórczości pani Katarzyny Puzyńskiej i w odpowiedzi na gorący apel zamieszczony w „Od autorki” muszę z bólem serca odpowiedzieć: Tak, „Chąśba” to nasza pierwsza wspólna przygoda. Oczywiście kojarzę tę sagę o policjantach z Lipowa, ale ilość tomów serii biegnąca w kierunku liczby Jan Paweł 202 i ilość trupów na metr kwadratowy w tym bądź co bądź niewielkim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ten, kto się nie sprzeciwia, nie zostaje skrzywdzonym, kto nie szuka kłopotów, nie znajduje ich. A Fania Kajzman? Cóż, nikt nie kazał matce wychodzić z domu w drugiej godzinie po północy”. O jacie, przepadłem! O jacie, płakałem jak bóbr! Nie pamiętam już, kiedy tak bez reszty wsiąknąłem w książkę. „Córka rzeźnika” bardzo skutecznie odcięła mnie od rzeczywistości, bez mojej zgody pozwoliła sobie przewrócić do góry nogami moje weekendowe plany i sprawiła, że byłem dokładnie tam, w świecie straconym Polesia i Białorusi końca XIX wieku, i z nimi, którzy mają dość szamotaniny w skostniałym porządku i królujących medianach i za wszelką cenę próbują wyrwać się z wyrównujących wszystkie odstępstwa rejestrów i więcej, z samych siebie. Kapitalna powieść przygodowa, taka od a do z, którą można się zachłysnąć i niezapomniana Fania Kajzman, która rzeźnickim nożem równie sprawnie jak powietrze tnie ludzkie gardła. Mniam!

„Ten, kto się nie sprzeciwia, nie zostaje skrzywdzonym, kto nie szuka kłopotów, nie znajduje ich. A Fania Kajzman? Cóż, nikt nie kazał matce wychodzić z domu w drugiej godzinie po północy”. O jacie, przepadłem! O jacie, płakałem jak bóbr! Nie pamiętam już, kiedy tak bez reszty wsiąknąłem w książkę. „Córka rzeźnika” bardzo skutecznie odcięła mnie od rzeczywistości, bez mojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo myślałem, że „U nas każdy jest prorokiem” będzie reportażową, uzdatnioną i ze zdecydowanie większą przyczepnością do podłoża z tu i teraz wersją książek z rodzaju „Tatarzy Polscy” Piotra Borawskiego i Aleksandra Dubińskiego. Bieg bez przeszkód dla opornych przez kulturę, tradycję, historię, teraźniejszość i spodziewane jutro mniejszości tatarskiej w Polsce, stron trzysta. Myliłem się. Sądziłem też, że tym, co umożliwia zgrabne przemieszczanie się między biografiami bohaterów książki, ułatwia skoki na główkę z życiorysu w życiorys i jest klamrą łączącą poszczególne części książki jest pewnego rodzaju luka, niedopowiedzenie, element braku czy wręcz zmyślenie. Byłem w błędzie. I nic z tego. To kapitalna jest i bardzo warta rzecz, naprawdę. Rządzą w niej biblioteczna fiszka, drobina, okruch i odprysk, ziarno z korca, które stają się matrycami dla popełnienia opowieści o świecie i ludziach w bardziej panoramicznym ujęciu. Rządzą w niej szczegół i błahostka, które wzbudzają zainteresowanie, sprawiają, że chcemy się zatrzymać, zobaczyć dokładniej i szperać po więcej. A to przecież pierwszy krok w poznać się lepiej i w zacząć oswajać. „Ona jest wstrętną komunistką, ale zaniosę jej maść na odleżyny, bo najpierw jest człowiekiem, a potem komunistką” mówi Dżennet, jedna z bohaterek, i to zdanie mogłoby być mottem tego reportażu. Tak go zapamiętam. Jestem bardzo wow!

Bardzo myślałem, że „U nas każdy jest prorokiem” będzie reportażową, uzdatnioną i ze zdecydowanie większą przyczepnością do podłoża z tu i teraz wersją książek z rodzaju „Tatarzy Polscy” Piotra Borawskiego i Aleksandra Dubińskiego. Bieg bez przeszkód dla opornych przez kulturę, tradycję, historię, teraźniejszość i spodziewane jutro mniejszości tatarskiej w Polsce, stron...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Wisielcza Góra” może okazać się dobrym wyborem, jeżeli chcecie chociaż na chwilę ominąć to i zapomnieć o tym, co za oknami . Nawet, kiedy za wszelką cenę staracie się być malkontentami, zupełnie nie po drodze wam z „my, Słowianie, hej” i w czasie lektury towarzyszy wam to okropnie przeszywające wrażenie, że potwory i potworki ze słowiańskiej mitologii stają na drodze bohaterów trochę od czapy, po to, żeby na niej stanąć i pokazać się ku uciesze cudze chwalicie, a swego, łobuzy, nie znacie. „Wisielcza Góra” nie jest zła, ale nie jest też dobra. Nie ścina z nóg wykonaniem, nie powala kreacją świata fantastycznego, nie zaskakuje, ale pomimo wszystkich pomimo kilka godzin z tymi dzieciakami w Grobowicach spędziłem i jakoś szczególnie na potęgę nie żałuję. Pozostaje tylko jeden problem, ale raczej nie z tych spędzających sen z powiek. Tak naprawdę wszystko miało być inaczej i swoją przygodę z twórczością Pauliny Hendel planowałem rozpocząć cyklem „Żniwiarz” (pierwszy tom wala się gdzieś między książkami dzielnie zbierając kurz i wyrzuty sumienia), ale „Wisielczej Górze” udało się sprawić, że nie do końca jestem przekonany, czy chcę ponownie w tym strumyku brodzić. Może bardzo kiedyś, może.  

„Wisielcza Góra” może okazać się dobrym wyborem, jeżeli chcecie chociaż na chwilę ominąć to i zapomnieć o tym, co za oknami . Nawet, kiedy za wszelką cenę staracie się być malkontentami, zupełnie nie po drodze wam z „my, Słowianie, hej” i w czasie lektury towarzyszy wam to okropnie przeszywające wrażenie, że potwory i potworki ze słowiańskiej mitologii stają na drodze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdybym miał dwa razy dziesięć plus pięć lat mniej, to najpewniej kilka razy pękłbym ze śmiechu, a „Poradnik dla dżentelmena o występku i cnocie” uznałbym za szalenie zabawną i otwierającą powieść. Niestety, wszystko wskazuje na to, że jestem już dużym chłopcem. Nie podobało mi się to, ale nie w stronę „wrzucę do niszczarki”, nie podobało mi się bardziej w kierunku „meh”. Być może to dlatego, że nie zrobiły na mnie wrażenia często i gęsto zakrapiane alkoholem quasi-cięte riposty głównego bohatera. Być może to dlatego, że nie znalazłem w „Poradniku” obiecanego elementu wywrotowego, który rozsadził ramy powieści młodzieżowej i sprawił, że wyszły z niej flaki. Być może to dlatego, że chwalony risercz nie powalił mnie na kolana, a osadzenie w epoce i miejscach uważam za śladowe i raczej „Korona królów” like. Być może to dlatego, że występek i cnota są dla mnie pojęciami więcej niż płynnymi, często je ze sobą mieszam i potrafię się w nich zgubić. I wreszcie być może to dlatego, że uważam, że chłopcy kochali się w chłopcach już w paleolicie, a dziewczynki mają prawo zdobywać góry nawet w sukienkach. A może to wszystko stąd, że się nie znam.

Gdybym miał dwa razy dziesięć plus pięć lat mniej, to najpewniej kilka razy pękłbym ze śmiechu, a „Poradnik dla dżentelmena o występku i cnocie” uznałbym za szalenie zabawną i otwierającą powieść. Niestety, wszystko wskazuje na to, że jestem już dużym chłopcem. Nie podobało mi się to, ale nie w stronę „wrzucę do niszczarki”, nie podobało mi się bardziej w kierunku „meh”....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To jest ciężki czas dla wszystkich interesujących się czytaniem, kiedy non stop trafia się na dobre książki. Odpada zjawiskowe darcie łacha, odpadają cięte riposty w pogawędkach na temat z przyjaciółmi, odpadają wszystkie te cudowności i spektakularności związane z pokładami negacji. Niestety, „Nasze małżeństwo” Tayari Jones to kolejna dobra książka, którą ostatnio przeczytałem. Nie zdołał tego popsuć nawet on, Roy. Kogoś na wzór i podobieństwo Roya jesteście w stanie wyłowić z łatwością ze swojego najbliżej: głupio-mądry, czepialski, wie lepiej lub najlepiej, posiada monopol na „tak jest” i licencję na prawdy objawione. Gubię się w tym, ile razy miałem ochotę wyciągnąć go z książki za włosy i zdzielić po pysku. Non stop!? Co zauważamy my i co jest dla nas oczywistą oczywistością stara się za wszelką cenę przegapić lub usprawiedliwić Celestial, żona Roya. Wszystko do czasu. Historia tkana w „Naszym małżeństwie” nabiera przyspieszenia z chwilą, kiedy Celestial sama przed sobą przyzna w myślach: „Kobieta nie zawsze ma wybór, taki prawdziwy. Każda z nas kładła się do łóżka z powodów, które nie miały nic wspólnego z miłością”. Ten moment to w dorosłym życiu Celestial złapanie pierwszego haustu powietrza i pierwszy krzyk. Robi się zimno i możemy śmiało oblizać usta w oczekiwaniu na czającą się tuż za rogiem katastrofą. Żeby nie było! Proszę nie liczyć na uniwersalną opowieść trafiającą pod strzechy i sprawdzającą się pod każdą szerokością geograficzną - „Nasze małżeństwo” to powieść polecana przez Obamę (tak, tego Obamę) i silnie sklejona z robaczywym, amerykańskim tam i teraz, z której nie każdy wyciśnie coś dla siebie (tytuł oryginału to "An American Mariagge"). Sama Tayari Jones również zasłużyła na mały minusik, tyci, ale zawsze. Przecież na bank wie, że w ambitnym filmie koniec musi zostać zły!

To jest ciężki czas dla wszystkich interesujących się czytaniem, kiedy non stop trafia się na dobre książki. Odpada zjawiskowe darcie łacha, odpadają cięte riposty w pogawędkach na temat z przyjaciółmi, odpadają wszystkie te cudowności i spektakularności związane z pokładami negacji. Niestety, „Nasze małżeństwo” Tayari Jones to kolejna dobra książka, którą ostatnio...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Teraz już wiem, że wychwalane dotąd pod niebiosa zwiedzanie Warszawy ze Stanisławem Wokulskim czy z Tomaszem Judymem, to nic innego, jak tylko niewinny spacerek lub zorganizowana przez biuro podróży wycieczka all inclusive i dokładanie grosza do turystyki przemysłowej. Zaglądanie do warszawskich mieszkań i lustrowanie warszawskich podwórek w towarzystwie bohaterów „Kto chce jeść mięso, musi umieć zabić”, to dopiero wycieczka w samo jądro ciemności. Warszawie Stachniaka zdecydowanie bardziej po drodze do Warszawy z „Ulicy Miłej” Broniewskiego, gdzie rzeczywistość tnie po oczach rzeźnickim nożem, boli. To Warszawa wilgoci kwitnącej na pokojowych ścianach, łuszczącego się tynku, mykwy wypełniającej się fekaliami i pętlami jelit, jeszcze ciepłej krwi piszącej obrazy na pierwszym śniegu i wyczuwalnego w powietrzu smrodu spalonego ludzkiego mięsa. To Warszawa zgniła, fermentująca, brudna, podła, ponura i plugawa. Napisać, że „Kto chce jeść mięso, musi umieć zabić” to dobra powieść z zagadką, to nic nie napisać.

Teraz już wiem, że wychwalane dotąd pod niebiosa zwiedzanie Warszawy ze Stanisławem Wokulskim czy z Tomaszem Judymem, to nic innego, jak tylko niewinny spacerek lub zorganizowana przez biuro podróży wycieczka all inclusive i dokładanie grosza do turystyki przemysłowej. Zaglądanie do warszawskich mieszkań i lustrowanie warszawskich podwórek w towarzystwie bohaterów „Kto chce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W ogarniętym wojenną zawieruchą Bagdadzie nietrwałe zawieszenia broni pomiędzy walczącymi o wpływy stronnictwami płynnie przechodzą w równie nietrwałe otwarte konflikty. Ulice miasta lustruje Hadi, niuchacz, sprzedawca śmieci i staroci, bajarz i znany na dzielni konfabulant. Zbiera walające się strzępy rozerwanych wybuchami ciał i w domowym zaciszu za pomocą igły z nicią stara się zebrać je w mniej lub bardziej całość. Szybko okazuje się, że wykonana z ludzkiej padliny kukła zaczyna żyć własnym życiem i jako samowystarczalny Jak-mu-tam staje się idealnie precyzyjną maszynką do robienia zemsty. Zemsty za krzywdy do tej pory przemilczane, niewykrzyczane, te bez głosu, zemsty w imieniu ofiar (czy tylko ofiar!?) z których Jak-mu-tam pozszywano. Zemsty, paliwa doskonałego, nad którą prędzej czy później traci się kontrolę. Tyle tytułem wstępu i cukierka na zachętę, bo powieść Ahmeda Saadawiego to coś zdecydowanie więcej od skoku na główkę w wypełnioną smołą mitu prometejskiego beczkę, a jawne kochanie się z legendą Frankensteina to tylko zaczyn na pełnokrwistą i panoramiczną opowieść o Bagdadzie i o czymś bardzo większym i non stop przerażająco aktualnym w każdym zawsze i w każdym wszędzie. Przeżeniona? Nie. Wciągnąłem na raz, wszystkie literki jedną dziurką.

W ogarniętym wojenną zawieruchą Bagdadzie nietrwałe zawieszenia broni pomiędzy walczącymi o wpływy stronnictwami płynnie przechodzą w równie nietrwałe otwarte konflikty. Ulice miasta lustruje Hadi, niuchacz, sprzedawca śmieci i staroci, bajarz i znany na dzielni konfabulant. Zbiera walające się strzępy rozerwanych wybuchami ciał i w domowym zaciszu za pomocą igły z nicią...

więcej Pokaż mimo to