Kto idzie w Tatry po śmierć – rozmowa z Bartłomiejem Kurasiem

LubimyCzytać LubimyCzytać
21.09.2020

Pierwszy masowy przypadek porażenia piorunem, morderstwa na szlaku, ratownicy TOPR oddający życie za turystów, grotołazi, którzy na zawsze utknęli w tatrzańskich jaskiniach. Jeśli myślicie, że mrożące krew w żyłach historie wydarzają się tylko na ośmiotysięcznikach, to jesteście w błędzie. „Niech to szlak. Kronika śmierci w górach” to książka-przestroga.

Kto idzie w Tatry po śmierć – rozmowa z Bartłomiejem Kurasiem

[Opis wydawcy] Pierwszy masowy przypadek porażenia piorunem w historii tatrzańskiej turystyki, morderstwa na szlaku, ofiary lawin, ratownicy TOPR oddający życie za turystów, grotołazi, którzy na zawsze utknęli w tatrzańskich jaskiniach. Jeśli myślicie, że mrożące krew w żyłach historie wydarzają się tylko na ośmiotysięcznikach to jesteście w błędzie. Tatry to góry, które dla wielu są pasją, a nawet miłością. Ale potrafią też być okrutne i zabójczo niebezpieczne.

Bartłomiej Kuraś opowiada historię Tatr przez pryzmat najgłośniejszych wypadków i tajemniczych zaginięć. Tatrzański Park Narodowy odwiedza rocznie ponad 3 mln turystów, a liczba wypadków z ich udziałem wciąż rośnie! Ze statystyk TOPR wynika, że w samym rejonie Orlej Perci, gdzie latem potrafią tworzyć się kolejki przed wejściem na szlak, dochodzi do 12 procent wszystkich śmiertelnych wypadków w Tatrach. To prawie dwa razy więcej niż na Giewoncie i blisko trzy razy więcej niż na Rysach.

Tatry to góry, które dla wielu są pasją, a nawet miłością. Ale potrafią też być okrutne i zabójczo niebezpieczne.

Mało kto poznał je przez ostatnie ćwierć wieku z tylu stron, co Bartłomiej Kuraś. W 1998 roku został korespondentem „Gazety Wyborczej” w Zakopanem i do dziś tam wraca, by pisać o swoich kochanych górach.

Razem z Pawłem Smoleńskim opublikowali o nich trzy książki – „Bedzieswisioł za cosik. Godki Podhalańskie”, „Kruca fuks” i „Krzyżyk Niespodziany. Czas Goralenvolk”, a teraz Kuraś w „Niech to szlak. Kronika śmierci w górach” opowiada historię Tatr przez pryzmat najgłośniejszych wypadków i tajemniczych zaginięć.

Tatrzański Park Narodowy odwiedza rocznie ponad 3 mln turystów, a liczba wypadków z ich udziałem wciąż rośnie. O bezpieczeństwo turystów w górach, z narażeniem własnego życia, od ponad wieku dbają ratownicy TOPR, którzy w książce Kurasia zajmują wyjątkowe miejsce. Trud ich pracy autor opisuje m.in. słowami Andrzeja Maciaty z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, „Ludzie, zlitujcie się, dajcie nam szansę was uratować!!! (...) śmigłowiec nie lata we mgle i w nocy; ratownicy nie są supermenami, którzy w momencie zawiadomienia teleportują się obok was”.

Dominik Szczepański*: Od blisko 25 lat piszesz dla „Gazety Wyborczej" o Tatrach, Podhalu, Zakopanem. Dlaczego ty?

Bartłomiej Kuraś: Do „Wyborczej” przyszedłem na praktyki jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kierunek – politologia, specjalizacja – dziennikarstwo. Był rok 1996. Zakopane akurat zaczynało się starać o organizację zimowych igrzysk olimpijskich w 2006 roku. Temat był nowy, nikt nie został jeszcze do niego przydzielony, zacząłem o nim pisać, okazało się, że kogoś to interesuje.

A potem było tak, że Helena Łuczywo, zastępczyni redaktora naczelnego, bardzo się przejęła faktem, że „Wyborcza” nie ma stałego korespondenta w Zakopanem. A ja się tam urodziłem. Zostałem korespondentem w 1999 roku i byłem nim przez pięć lat.

Później przeprowadziłem się do Krakowa, ale do dziś jestem jedną nogą w Tatrach i na Podhalu. I dalej o nich piszę.

„Tak pusto w Tatrach jak od połowy marca do początku maja 2020 roku nie było od kilkudziesięciu lat. Wiosną po zimowym śnie w spokoju wyszły z nor w rejonie Kasprowego Wierchu świstaki,a z gawr młode niedźwiadki. I nie zostały rozdeptane krokusy w Dolinie Chochołowskiej”.

To już ćwierć wieku. Nie znudziło ci się?

To niemożliwe, tyle się tam dzieje! Kiedyś każda licząca się redakcja miała tu stałego korespondenta. Sprawdziłem sobie ostatnio, ile napisałem artykułów o Kasprowym Wierchu – o samym szczycie, ale też o sprawie kolejki, jej modernizacji, rozbudowy, protestach, prywatyzacji – wyszło, że ponad 400!

Tutaj ciągle komuś przychodzi do głowy coś niezwykłego – np. żeby zorganizować sylwestra w okolicach gawr niedźwiedzich albo odpalić fajerwerki na Giewoncie. Mimo apelów władz parku, starających się chronić kruchą tatrzańską przyrodę.

Tatry mają też swoje legendarne historie. Jak ta, która spotkała w 1925 roku małżeństwo Kaszniców, ich 12-letniego syna i wspinacza Ryszarda Wasserbergera. Najdokładniej zbadał ją bodaj Maciej Kwaśniewski, redaktor naczelny „Taternika”. Ale minęło prawie sto lat i dalej nie wiemy z całą pewnością, dlaczego ci turyści umierali jedno po drugim w rejonie Żabiego Stawu Jaworowego. Ani dlaczego ten los nie spotkał jedynie Walerii Kasznicowej, czuwającej potem przez kilkadziesiąt godzin przy ciałach męża, syna i wspinacza. Przed rokiem, z inicjatywy Macieja Kwaśniewskiego, w Zakopanem odbyło się wyjątkowego spotkanie, podczas którego naczelny „Taternika" ze specjalistą medycyny sądowej, naczelnikiem wydziału dochodzeniowego, ekspertem od pogody i przedstawicielem Muzeum Tatrzańskiego zastanawiali się, co mogło przytrafić się Kasznicom i Wasserbergowi. Kilka teorii przytaczam za nimi w książce.

Tytuł: „Niech to szlak”. W podtytule czytam: „Kronika śmierci w górach”. Czy to trafne? Oprócz śmierci jest tu wiele o historii i przyrodzie.

Przyroda jest mi najbliższa, o niej lubię pisać najbardziej, daje mi to największą satysfakcję, ale nawet wtedy trafiają się wstrząsające tematy. Jak ten z 2007 roku, gdy turyści utopili i dobili kamieniami niedźwiadka, który miał ich rzekomo zaatakować. Z prokuratorskiego śledztwa wynikało, że po wszystkim byli dumni i nie rozumieli, że małe jeszcze zwierzę nie zrobiłoby im krzywdy.

Oczywiście, o wiele częściej w tej książce pojawia się temat śmierci turystów. Wydaje mi się on na tyle istotny, że chciałem zwrócić na niego uwagę, stąd uwypuklenie w podtytule.

Ruch w Tatrach jest ogromny. Co roku wiele nieprzygotowanych osób zjawia się nagle na wysokości 2000 m n.p.m., często mają problemy, niektórzy giną. Pomysł na książkę, która byłaby pewnego rodzaju przestrogą, rodził się stopniowo. Chciałem napisać coś, co uświadomiłoby ludziom, czym są Tatry. Idą w nie często prosto z Krupówek, które są czasami nazywane podtatrzańską dzielnicą Warszawy.

„Przez obserwatorium meteorologiczne na Kasprowym Wierchu przeszedł prawdziwy żywioł. Wiatr porwał dwie klatki meteorologiczne. Jako dyżurny obserwator przywiązałem się liną taternicką do kaloryfera i czołgałem się po tarasie, by wiatr nie poderwał mi nóg. W ten sposób dotarłem do ostatniej ocalałej klatki meteorologicznej. O zapisywaniu odczytu nie było mowy, więc starałem się go zapamiętywać. Okazało się, że zabrakło skali dla prędkości tych podmuchów. Moim zdaniem, gdyby nie zabrakło podziałki, odczytałbym wtedy nawet 100 metrów na sekundę, czyli blisko 300 kilometrów na godzinę”.

Turyści są coraz śmielsi?

Pamiętam, jak parę lat temu przed długim majowym weekendem zadzwoniłem do Adama Maraska, wówczas wicenaczelnika TOPR-u, przygotowując materiał o Orlej Perci. Powiedział mi: „Wiesz, chyba dobrze będzie o tym napisać, żeby ludzi przestrzec: z moich wyliczeń wynika, oczywiście, nikomu tego nie życzę, że wkrótce będzie setna ofiara Orlej Perci”.

I miał rację. Przejście Orlej Perci stało się pewnego rodzaju turystyczną ambicją, tyle że nie wszyscy wiedzą, na co się porywają, a na eksponowanej grani o błąd nietrudno.

Bartłomiej Kuraś

Która z tatrzańskich historii wstrząsnęła tobą najbardziej?

Wypadek licealistów z Tychów na Rysach. W 2003 roku lawina zabiła osiem osób. A ofiar mogło być więcej, bo dzień po lawinie, jeszcze podczas akcji poszukiwawczej, awarię miał helikopter TOPR-u. Jakimś cudem nikomu nic się nie stało.

Mieszkałem wtedy w Zakopanem – specyfika tego miasta jest taka, że mieszkańcy o wypadku dowiadują się, gdy usłyszą silniki śmigłowca. Nie wiedzą jeszcze, co dokładnie się stało, ale z dużą dozą pewności mogą przypuszczać, że ktoś potrzebuje pomocy. Dziennikarze kontrolnie dzwonią wtedy do TOPR-u.

Pamiętam, że wtedy szybko zorientowaliśmy się, że sprawa jest poważna. Opisywanie jej było trudne, bo poszukiwania trwały bardzo długo. Przez kilka dni właściwie nie spaliśmy, nie wyobrażam sobie nawet, jak musieli czuć się wtedy rodzice i ratownicy TOPR-u.

Część porwanych przez lawinę wpadła razem z nią do Czarnego Stawu pod Rysami. Ostatnie ciało wydobyto dopiero późną wiosną, a jeszcze przez wiele lat ciągnął się proces opiekuna oskarżonego w tej sprawie oraz pilota uszkodzonego śmigłowca.

157 osób zostało rannych podczas burzy nad Tatrami 22 sierpnia 2019, najwięcej w rejonie Giewontu. Cztery osoby nie przeżyły po polskiej stronie Tatr, jedna po słowackiej. Jak pamiętasz ten dzień?

Dwa dni wcześniej przyjechałem na Podhale, żeby umówić się z taternikiem i speleologiem Apoloniuszem Rajwą na wywiad o zaginionych w Jaskini Śnieżnej grotołazach, których historią żyła wtedy cała Polska.

Rozmowę spisywałem w miejscu, z którego rozciągała się panorama Tatr. Pamiętam, że pijąc kawę, zobaczyłem nadciągające czarne chmury i pomyślałem, że to nie zwiastuje niczego dobrego. Niedługo potem rozdzwoniły się telefony. Na początku nikt nie zdawał sobie sprawy ze skali tego, co się stało.

Kiedyś sam przeżyłem nawałnicę na Giewoncie, gdy w setną rocznicę postawienia krzyża ruszyliśmy z fotoreporterem Adamem Golcem zrobić o tym materiał. Nie doszło do dramatu, bo wielu z pielgrzymów pochodziło z okolic Tatr. Wiedzieli, jak czytać pogodę i czym grozi nawałnica w górach.

Takie zachowanie przypomina mi też historię zagubionej turystki, którą znaleziono, bo zwróciła na siebie uwagę wędrujących po górach kleryków, machając czymś czerwonym. Okazało się, że był to stanik, a ona pochodziła z Kanady, gdzie nauczono ją, żeby w takiej sytuacji w jakiś sposób „odciąć się" czymś jaskrawym na tle śniegu. Klerycy dali znać do centrali TOPR, a resztę załatwili ratownicy.

W ubiegłym roku Tatry odwiedziły prawie cztery miliony ludzi. Gdzie jest sufit?

W te wakacje turystów jest praktycznie tyle samo, co przed rokiem i to pomimo pandemii. Ale wiosna była pusta, zwierzęta w końcu odetchnęły, krokusy na Polanie Chochołowskiej mogły sobie spokojnie rosnąć. W dyrekcji parku to zauważono, być może wróci dyskusja o limitach, o tym, żeby Tatry mogły sobie czasem odpocząć.

Wróci? Taka dyskusja miała już miejsce?

Gdy mieszkałem w Zakopanem 20 lat temu, to Wojciech Gąsienica-Byrcyn, ówczesny dyrektor parku narodowego, mówił, że wypadałoby zacząć myśleć o ograniczeniu liczby wejść. Wiem, że odbywają się konferencje dyrekcji parków narodowych, gdzie porusza się tę kwestię. Ale nie wiem, gdzie jest ten sufit, którego dotknięcie coś zmieni. Parki na razie stawiają na edukację, uświadamianie, czym grozi nasze niewłaściwe zachowanie.

Ciekawa jest teza Adama Maraska – w TOPR-rze od 1972 roku – którą przywołujesz w książce. Marasek mówi, że coraz częściej wydaje mu się, iż wiele wypadków bierze się z powodu zadaniowego myślenia. Zwyczaje korporacyjne pojawią się w Tatrach – „skoro w pracy mam deadline, to i w górach go potrzebuję”. Szczyt zaplanowany, choćby tego dnia skuty lodem i śmiertelnie niebezpieczny, ma być zdobyty, bo urlopu w innym terminie może już nie być. Zgadzasz się z tą tezą?

Zgadzam się. W Tatrach pojawia się wielu dobrze wyposażonych turystów, którzy dostają wolne na dzień, półtora, jadą z drugiego końca Polski, na miejscu są późno wieczorem i o świcie lecą na Rysy, bo wiedzą, że tylko w ten dzień mogą je zdobyć. Następnego dnia muszą wracać do Warszawy, Poznania czy Gdańska na zebranie.

Nawet, jeśli są mocni kondycyjnie, to daleka droga przecież męczy. Często nie myślą też o pogodzie – w końcu, główkują, to są Tatry, a nie Himalaje, więc nawet jeśli pada, to jakoś to będzie.

Z takiego myślenia rodzą się wypadki.

„Rodzice nastolatków przyjechali w Tatry. Na ulicach rozkleili komunikaty i zdjęcia dzieci. O pomoc poprosili Krzysztofa Jackowskiego, jasnowidza z Człuchowa. Ten jako miejsce zaginięcia wskazał obszerny fragment Tatr. Zaalarmowani ratownicy TOPR sprawdzili schroniska, przez kilka dni przeczesywali góry, gdy padał gęsty śnieg. Nastolatkowie odnaleźli się 20 stycznia, ale nie w polskich górach, tylko w czeskiej Pradze. Wpadli w ręce policji po napadzie na ekspedientkę sklepu obuwniczego, którą sterroryzowali paralizatorem”.

Michał Jagiełło, autor „Wołania w górach", ratownik, a później dyrektor Biblioteki Narodowej, powiedział ci kiedyś: „Tatry warte są poznania także dlatego, że przyciągały i ciągle przyciągają nietuzinkowych ludzi". Wielu z nich opisujesz na kartach „Niech to szlak". Którzy są ci szczególnie bliscy?

Wielkie wrażenie zrobił na mnie Witold Paryski, autor „Wielkiej encyklopedii tatrzańskiej". Miał gigantyczną wiedzę, obserwował Tatry przez kilkadziesiąt lat. Pracował do śmierci, ciągle próbując odnaleźć prawdę na temat nazewnictwa tatrzańskiego. Pod koniec życia nie chodził już w góry, czytał o kolejkach turystów, które zaczynały się wtedy tworzyć pod popularnymi szczytami. Mówił, że w takie góry by już nie poszedł, ukochał bowiem Tatry pustawe. Takie, w których poznał swoją wielką miłość, Zofię. Towarzyszyła mu w górach – była pierwszą przewodniczą tatrzańską – i poszukiwaniach – jako botaniczka opisywała tatrzańską przyrodę.

Wybitną postacią był też wspomniany Michał Jagielło, naczelnik Grupy Tatrzańskiej GOPR-u, literat, podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Sztuki.

Opowiadał mi dużo o starych przewodnikach, którzy pamiętali początki ratownictwa w Tatrach i partyzantów ukrywających się kiedyś w górach.

Podhale ma coś w sobie, wiele osób przyjechało tu bardzo świadomie i zostało.

Jak ten juhas w twojej książce?

Doktorant filozofii, który postanowił skorzystać z unijnego programu mającego na celu ratowanie zawodu bacy. Chwilę zajęło mu przyzwyczajenie się do wstawania o godz. 4 rano, ale tak mu się to juhasowanie spodobało, że rzucił teoretyczne filozofowanie na rzecz tatrzańskiej hali. Nie wrócił na studia, został na Podhalu i prowadzi dom gościnny OSP w Kościelisku.

Wiele razy w tej książce  wprost i między wierszami  stawiasz pytanie: „czy ludzie chodzą w góry po śmierć”? Czy znalazłeś odpowiedź?

Większość na pewno nie chodzi po śmierć, choć ją spotyka. Najczęściej z prozaicznego powodu: braku odpowiedniego przygotowania. Np. braku kondycji. W Tatrach sporo ludzi umiera na zawał, ma problemy ze skokami ciśnienia.

Są też tacy, którzy chcą śmierci – w Tatry przyjeżdżają samobójcy. W książce przytaczam spis Apoloniusza Rajwy, który zbiera informacje na temat tych, którzy w trakcie podmuchów halnego postanawiają ze sobą skończyć. Są ściany w Tatrach nazywane przez miejscowych ścianami samobójców. Rzadko kiedy zachodzi stuprocentowa pewność, czy ktoś chciał spaść w przepaść, ale często wiele na to wskazuje.

Ta książka jest po to, by ludzie nie szli po śmierć. Jeśli choć jeden z czytelników zawróci ze szlaku, widząc czarne chmury na Tatrami, będzie to dla mnie największa nagroda.

*Dominik Szczepański – dziennikarz, pisarz, autor, m.in. biografii Tomka Mackiewicza, „Czapkins”, Olka Doby, „Na oceanie nie ma ciszy”, współautor bestsellerowej biografii Adama Bieleckiego „Spod zamarzniętych powiek”.

Fragment książki

„Później mówili prokuratorowi, że Michał pierwszy zauważył zwierzę. Krzyknął do pozostałych, czy widzieli kiedyś niedźwiedzia. Bo jeśli nie, to mają okazję. Nie uciekali, bo – jak twierdzili – zwierzę przypuściło na nich atak i nie było już czasu na odwrót.

Relacja Michała: – Zauważyliśmy, że na szlaku znajduje się niedźwiedź ważący według mnie około stu kilogramów. Za nami szła para nieznajomych osób. Było nas wtedy łącznie sześcioro. Trzy kobiety i trzech mężczyzn. Stałem pierwszy na drodze tego misia. Kiedy podszedł do mnie, zaczął warczeć i stawać na dwóch łapach.

Relacja Jolanty: – Postanowiliśmy rzucić mu jedzenie, sądząc,że zje i odejdzie od nas.

Relacja Beaty: – Misiek rzucił się na Michała. On jakoś się schylił, a misiek przeleciał przez niego. Michał powiedział, że musimy go przytopić, bo nie damy rady się od niego uwolnić.

Relacja Daniela: – Byłem pierwszy raz w górach. Nie wiedziałem nawet, jak nazywa się szlak, którym szliśmy. Nie pamiętam, czy ja,czy moja żona zaczęła rzucać bułki, które mieliśmy ze sobą. Chwyciliśmy miśka, zsunęliśmy się do potoku. We trójkę, bez Beaty, zaczęliśmy trzymać łeb niedźwiedzia pod wodą. Jak niedźwiedź przestał się ruszać, to go puściliśmy. Michał wtedy wziął kamień i chyba trzyrazy uderzył tego niedźwiedzia w głowę.

(…)

Z prokuratorskiego śledztwa wynika, że zaraz po utopieniu zwierzęcia turyści byli dumni, że dali radę dzikiemu drapieżnikowi.

W notatce służbowej zakopiański policjant napisał: „W rozmowie telefonicznej opowiadali o zajściu i oczekiwali honorarium za wywiad i zdjęcia, jakie posiadają. Ponadto jeden z rozmówców powiedział, że jest lepszy od Pudzianowskiego, ponieważ sam załatwił niedźwiedzia”.

--------

Artykuł sponsorowany


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
LubimyCzytać 21.09.2020 09:37
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post