rozwińzwiń

Hopelandia

Okładka książki Hopelandia Ian McDonald
Okładka książki Hopelandia
Ian McDonald Wydawnictwo: Mag Seria: Uczta Wyobraźni fantasy, science fiction
576 str. 9 godz. 36 min.
Kategoria:
fantasy, science fiction
Seria:
Uczta Wyobraźni
Tytuł oryginału:
Hopeland
Wydawnictwo:
Mag
Data wydania:
2024-01-31
Data 1. wyd. pol.:
2024-01-31
Liczba stron:
576
Czas czytania
9 godz. 36 min.
Język:
polski
ISBN:
9788367793575
Tłumacz:
Wojciech Próchniewicz
Średnia ocen

6,0 6,0 / 10

Oceń książkę
i
Dodaj do biblioteczki

Porównaj ceny

i
Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami
W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni.
Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie:
• online
• przelewem
• kartą płatniczą
• Blikiem
• podczas odbioru
W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę.
Ładowanie Szukamy ofert...

Patronaty LC

Książki autora

Mogą Cię zainteresować

Oceny

Średnia ocen
6,0 / 10
12 ocen
Twoja ocena
0 / 10

OPINIE i DYSKUSJE

Sortuj:
avatar
422
135

Na półkach:

“Ten, kto budował czas, miał rozmach, skurwysyn.” - str. 189.

Paul Di Filippo w swojej recenzji dla magazynu Locus opisał Hopelandię jako połączenie “Małe, Duże” Johna Crowleya (saga rodzinna w klimatach realizmu magicznego) i “Terminal Shock” Neala Stephensona (climat fiction niedalekiej przyszłości). Jakby nie patrzeć jest to bardzo trafne porównanie, aczkolwiek nie jest ono moim zdaniem dla powieści McDonalda zbyt korzystne, bowiem z połączenia monotonnego, pozbawionego klasycznej linii fabularnej Crowley’a i schyłkowego, już nie tak ekscytującego w swoim rzemiośle Stephensona mogło powstać jedynie dzieło, które będzie niezwykle ciężko polubić, choć można je docenić.

Nie będę tu przytaczał rysów fabularnych, ponieważ ta książka charakteryzuje się pewnym rozmyciem, jeśli chodzi o opowiadaną historię. Żaden fragment lektury (a już z pewnością początek) nie oddaje tego, o czym ta powieść jest w całości. O ile bardzo lubię taką jak ja to nazywam fabułę rozproszoną (termin totalnie zmyślony, radzę nie brylować nim w towarzystwie),w której bohaterowie nie mają określonego z góry celu narracyjnego, a jedynie żyją w świecie przedstawionym, starając się w nim jakoś nawigować, tak tutaj miałem wrażenie wyjątkowego braku skupienia na jakimś konkretnym wątku.

Wychodzę z założenia, że początek każdej książki nadaje jej odpowiedni ton i ukazuje, o czym ona będzie, jakie tematy będą w niej poruszane. Początek tej książki jest takim jednym wielkim kłamstwem/żartem McDonalda - mamy tutaj iskromagów, elektromancerów, tajemnicze bractwa, rodzinę-naród, jakieś złe moce ukryte w kościołach powstrzymywane przez cewki Tesli, mamy Hopelandów, których cechuje niezwykłość wierzeń i rytuałów. W tamtej chwili pomyślałem, że to będzie najbardziej szalona, niestandardowa powieść McDonalda, w której będzie chciał pożenić te elementy magiczno-fantastyczne z nauką pod postacią wynalazku Tesli i da nam w pewnym sensie opowieść z nutą rozrywki, trochę surrealistyczną, efekciarską, przede wszystkim o rodzinie, jej osobliwościach oraz niezwykłych powiązaniach historycznych i tych w teraźniejszości. Wszystko na to wskazywało - te nazewnictwa wprost z literatury fantasy, te tajemnice, Emanacje, rozmaitości i że na tym McDonald zbudował swoje dzieło. Okazało się, że dostaliśmy najmocniej osadzoną w realizmie i teraźniejszości książkę o tematach, które wywołują pandemonium negatywnych reakcji w social mediach - dekarbonizacja transportu, zmiany klimatyczne, tożsamość płciowa oraz zaimki osobowe, uchodźcy, mity i wierzenia. Jeśli przynależysz do grupy osób, które w internecie na każdym kroku wypisują posty w rodzaju “poprawność polityczna” to trzymaj się od tej książki z daleka, bo tylko cię zdenerwuje.

Wracając do meritum - książce tej brakuje skupienia uwagi. Można powiedzieć, że najwyraźniej objawia się ten wątek klimatyczny, który i tak wybrzmiewa silniej dopiero w ostatniej 1/3 całości utworu. Sprawy zaimków osobowych, którymi tak żyje współczesna Ameryka, mnie nie przekonują. Nie chcę się wiele o tym wypowiadać, bo więcej to powie o mnie niż o samym dziele, jednak wtrące tu swoje trzy grosze. Uważam się za osobę tolerancyjną, a przynajmniej dużo bardziej od tego co obserwuję w internecie. Niech każdy kocha kogo chce, utożsamia się jak chce, ja naprawdę nie mam nic do tego i będę szanował każdego człowieka niezależnie od jego orientacji. Nie potrafię jednak pojąć, jak może komuś przyjść do głowy, że gdy bohater tworzy sobie osobną płeć - tylko dla niego, jednostkową, opisującą tylko jego osobę - to nie odbieramy słowu “płeć” jakiekolwiek znaczenie? Co to znaczy, że bohater identyfikuje się jako oń? Jak to niby jest, że jednego dnia czuje się jako “on”, a innego “oń”? Jak może czuć się jako “oń” skoro nie ma żadnego, społecznego, spójnego systemu odnośnie tego, czym bycie “onem” jest? Bohater ma kilka okazji, by wyjaśnić osobom które napotyka na swojej drodze, co rozumie pod tym pojęciem, jednak nigdy tego nie robi. Ponieważ chyba sam nie wie, mówiąc, że jest jakby dwiema osobami naraz. Jaki jest sens łączenia tego z płcią, skoro od osobnego nazewnictwa, które nas identyfikują mamy imiona i nazwiska? Czemu mieszać w to płeć (nawet kulturową) i dewaluować kompletnie jakiekolwiek znaczenie, jakie jej przypisujemy? Jeśli każdy wybierałby sobie płeć kulturową wedle uznania, co więcej zupełnie zmyślał nieistniejące twory, to czym to się różni od zwykłej schizofrenii i jak byśmy zdefiniowali wtedy płeć kulturową, przez zestaw jakich cech, skoro nie byłoby już żadnych wspólnych desygnatów? Kompletnie tego nie pojmuję, a mógłbym spróbować i uważam, że McDonald nie przedstawił mi argumentów za tym, aby traktować to jak coś więcej niż pewien objaw kryzysu tożsamości i (być może) choroby umysłowej, bo nie widzę w tym żadnej logiki, dlaczego powinniśmy pozwalać na takie dewaluowanie pojęcia płci. Nie ujrzałem też psychologii postaci, która w jakikolwiek sposób uwiarygodniła by dla mnie powody, dla których bohater nadaje swojej gender nowe miana (jednocześnie przecież przyjmując do wiadomości swoje bycie heteroseksualnym mężczyzną). Te miana nic nie znaczą jeśli nikt nie potrafi przypisać im żadnych konkretnych wartości/treści. Mogę wymyślić liczbę fraksel, ale póki jej nie zdefiniuję, nie będę miał z niej użytku - nie będę mógł jej użyć w równaniu, nie będę mógł jej przełożyć dla osób posługujących się systemem dziesiętnym, jest bezużyteczna. Bo definicją nie jest “fraksel to fraksel”. A tak właśnie bohater definiuje swoją nową gender “oń to po prostu oń”. Aspekty, które nie należą do “on”, należą do “oń”. Czyli do kogo? Rozumiecie, to nie ma najmniejszego sensu. McDonald nie wmówił mi, że to kwestia postępu czy zmian. Tu czegoś brakuje.

Szykowani byliśmy na sagę rodzinną, ale Hopelandia to nie jest również to. Hopelandom poświęcona jest pierwsza z czterech głównych części książki, w pozostałych mają oni marginalne znaczenia i skupiamy się na dwóch głównych bohaterach. I uważam, że czytelnik słusznie czuje niezaspokojoną ciekawość w związku z tym, jak niedaleko sięgały macki tego wątku. Mamy elektromancerów, iskromagów i retrospekcje z początków istnienia sekretnych stowarzyszeń, gdzie przewija się sam Nicola Tesla. Idąc dalej tym tropem mamy wielkie zło czające się w samej tkance architektury, istnieje kontr-zapora, istnieją jakieś wrogie emanacje starające się wyjść na świat. Istnieją ludzie, którzy potrafią okiełznać żywioł pioruna, a opisy poruszają wyobraźnie niesamowitym pięknem towarzyszącym wyładowaniem elektrycznym, które każdy pewnie pamięta z filmu “Prestiż” Christophera Nolana. Dokąd te cuda z pogranicza nauki i magii zmierzają?

Lądują w ślepym zaułku i pojawiają się ledwie jako didaskalia - co gorsza, nic ostatecznie z nich nie wynika, a chyba każdy czytając pierwsze rozdziały i uczestnicząc w wielkim pojedynku na szczytach londyńskich wież pomyśli: “chcę się dowiedzieć, jak dalej się to wszystko potoczy”. Nie potoczy się. Ponieważ McDonald ma nowe wątki do podjęcia, którymi teraz próbuje zaciekawić czytelnika.

Druga z czterech części tekstu dzieje się na Islandii i opowiada historię powstania wielkiego biznesu, który może zmienić przyszłość świata. Trzecia część (zdecydowanie moja ulubiona) koncentruje się na małej, fikcyjnej (?) wyspie wchodzącej w skład Polinezji, życiu tam oraz na społeczno-ekonomiczno-politycznych zawirowaniach będących efektem ulegania wpływom korupcji, obcych rządów i wielkich korporacji. Ostatnia część stanowi syntezę poprzednich i podejmuje wątek migracji klimatycznych. Widać tu przemyślaną konstrukcję, jednakże we wszystkim brakuje jakiejś takiej energii dramatycznej - ciężko przejąć się losami głównych bohaterów, gdyż nie czujemy, aby groziło im jakieś zagrożenie/przemiana wewnętrzna.

Jeden bohater wydaje się być pogodzony ze swoim losem, odnalazł on w pewnym sensie swoje miejsce w świecie i robi to co kocha (choć jego życie dalece odbiega od normalności, ma on poważne problemy z nadużywaniem alkoholem i pewne nieprzepracowane sprawy),bohaterka drugiego wątku natomiast nieustanne próbuje osiągnąć jakieś wyższe cele wybiegające w przyszłość. Wiemy z czystej bazy naukowej, że bohaterka nie dożyje, aby ujrzeć wymierne efekty swojej pracy - jest to fakt dość oczywisty, przez co specjalnie nie da nam do myślenia, natomiast jej całe życie kręci się wokół realizacji tych celów oraz pewnych wątpliwości natury osobistej, które to z kolei - ze względów fabularnych - wiemy, że również nie zostaną prędko (o ile w ogóle) rozwiązane. Sumując to do siebie mamy historię, która opowiada o sprawach ważnych, jednak czytelnik mam wrażenie będzie miał problem z tym, aby mu na nich zależało.

Miejscami tą książkę czyta się bardzo dobrze. Zabawne wydaje mi się to, że nie są to nawet fragmenty pisane zwykłą prozą - moimi ulubionymi momentami był krótki stenograf sprzed stu lat, innym były dokumenty śledcze pewnej katastrofy i afery politycznej. Sugeruje to zatem, że najwybitniejszą stroną McDonalda w tej książce nie jest nawet to, jak coś opisuje, ale co opisuje. Już prozą - sceny katastroficzne jak i cały początek, w którym wierzymy, że czeka nas historia na pograniczu magii i trosk współczesnego świata. Magii w niej nie ma, są jedynie efemeryczne przejawy czegoś więcej, jakiejś mocy obejmującej świat, opisywane z zupełnie innej perspektywy i nie mają one wpływu na wydarzenia - ot taka dekoracja. O ile uwielbiam McDonalda za dekoracje (np. w Lunie),o tyle zwykle mają one mocny wydźwięk fabularny, tutaj natomiast jest to tylko i wyłącznie sztuka dla sztuki. Podobały mi się aspekty historii, kultury i polityki wyspy Ava (oraz postacie tam występujące),podobały mi się pewne przemyślenia egzystencjalne na Islandii i ogólne atmosfera tamtejszych rozdziałów. McDonald bardzo obrazowo przedstawił siłę mediów społecznościowych jako narzędzia politycznego.

Podobał mi się również element symboliczny w postaci Muzyki, która przejawia aspekty wieczności. W książce pojawia się dużo nawiązań do tego, jak potrafimy sobie wyobrazić odległą przeszłość opisaną w tekstach historycznych, a niekiedy całkowicie umyka nam perspektywa odległej przyszłości - traktujemy ją, jakby miała nigdy nie zaistnieć, jakby była mrzonką, z której należy się obudzić. Nie ma w nas tego poczucie wieczności, lecz możemy znaleźć jej substytuty, jakim jest Muzyka - kompozycja mechanizmów składających się z bloczków, dzwoneczków i przekładni napędzanych strumieniem wody, która ma zakończyć swój cykl za 1000 lat. Przemawiało to do mojej wyobraźni, a nawet bardziej - do mojego ducha.

Nadal McDonald zachwyca mnie swoim bogactwem językowym, zainteresowaniem historią, kulturą, nauką, mitologiami, językami obcymi, folklorem, muzyką (tutaj szczególnie mocno wybrzmiewająca, podobnie jak w Lunie bossa novą). Lubię pewność, z jaką wyraża swoje przekonania, lubię opowieści pisane z potrzeby serca, nawet gdy nie ze wszystkimi elementami się zgadzam. Podobały mi się pewne wątki (jak już wspomniałem: wątek Polinezji jest moim zdaniem najmocniejszym elementem powieści). Nie odbieram autorowi wyobraźni, rozmachu, tego poczucia realizmu we wszystkich wizjach przyszłości, jakie maluje w swoich książkach. Tego, jak potrafi tworzyć ciekawe metafory, jak jego dialogi są zwykle pełne młodzieńczej energii i humoru, jak potrafi odmalować świat w wielobarwnej perspektywie różnorodności. Nie mogę jednak odżałować, że z taką łatwością odkładałem książkę na bok i bez większego entuzjazmu zagłębiałem się ponownie w tą historię (zaangażowanie pojawiało się po kilkudziesięciu stronach lektury, ale nigdy nie czułem takiej niepowstrzymanej chęci sięgnięcia po tą książkę następnego dnia). McDonald “oszukał” czytelników pierwszą 1/4 powieści, następnie przemieścił nas w świat nawet nie science fiction, a całkowitego realizmu gospodarczego i naukowego, poprzetykanego bardzo drobnymi, nieistotnymi gwiazdkami czegoś więcej.

Książka raczej nie spodoba się czytelnikom sięgającym po literaturę fantastyczną w celach rozrywki/eskapizmu. Sam nie jestem tego typu czytelnikiem, jednak McDonald przyzwyczaił mnie, że od jego historii wprost nie można się oderwać, są tak widowiskowe i wciągające. Hopelandia jest powieścią z potencjałem na bycie “Małym, Dużym” Crowleya w połączeniu z Stephensonem, jednak ostatecznie jest mniej wyrazista niż każdy z tych autorów. Nie wiadomo czego tu brakuje, ale krytyką numer jeden przyszłych czytelników będzie to, że nudzili się podczas lektury (a dwa, że woke). I czuję, że ich rozumiem - ja się nie nudziłem (przez większość czasu),jednak czytałem ją aż 12 dni, co jest dla mnie ślamazarnym tempem. Jeśli nigdy nie mieliście do czynienia z McDonaldem - wybierzcie inną powieść, jeśli tak jak ja przeczytaliście już wszystko wiedzcie, że ten Ian jest autorem dużo bardziej dojrzałym i mniej silącym się na widowiskowość. Zabrakło mi jednak tej fantastycznej iskry…

Polecam wyłącznie czytelnikom Uczty Wyobraźni - może jesteście odrobinę bardziej rygorystyczni w ocenie dzieł fantastycznych, jednak istnieje szansa, że docenicie książkę za pewne jej aspekty, a przynajmniej taką mam nadzieję, bo powieść z pewnością nie zasługuje, aby totalnie zrównać ją z ziemią.

“Ten, kto budował czas, miał rozmach, skurwysyn.” - str. 189.

Paul Di Filippo w swojej recenzji dla magazynu Locus opisał Hopelandię jako połączenie “Małe, Duże” Johna Crowleya (saga rodzinna w klimatach realizmu magicznego) i “Terminal Shock” Neala Stephensona (climat fiction niedalekiej przyszłości). Jakby nie patrzeć jest to bardzo trafne porównanie, aczkolwiek nie jest...

więcej Pokaż mimo to

avatar
139
1

Na półkach:

Po Rzece bogów i trzech Lunach spodziewałem się czegoś więcej. Hopelandia to książka raczej z tych poprawnych - ani się nie nudziłem ani mnie jakoś nie poturbowała czytelniczo :) Muszę za to powiedzieć, że jednego tej książce nie wybaczę. Chodzi o elementy nadprzyrodzone (jeśli chodzi o gatunek to ta książka to taki dziwny misz-masz). W jednym rozdziale bohaterka pokonuje sztorm, w innym bohater walczy z demonem... i co? I nic. Niepotrzebne i przekombinowane, bez wpływu na fabułę.

Po Rzece bogów i trzech Lunach spodziewałem się czegoś więcej. Hopelandia to książka raczej z tych poprawnych - ani się nie nudziłem ani mnie jakoś nie poturbowała czytelniczo :) Muszę za to powiedzieć, że jednego tej książce nie wybaczę. Chodzi o elementy nadprzyrodzone (jeśli chodzi o gatunek to ta książka to taki dziwny misz-masz). W jednym rozdziale bohaterka pokonuje...

więcej Pokaż mimo to

avatar
1602
376

Na półkach: ,

Hopelandia to nie państwo wymyślone czy miasto. Hopelandia to Rodzina, zgromadzenie, sekta, mają swoją religię, która opiera się raczej na rytuałach, kodeksie uznanym przez członków. Mają też osobliwy talent i umiłowanie elektryczności. Są wśród nich Iskromagowie, Burzomówcy, a przewodzi im Wielki Transformator Zakonu Elektromancerów (!)
Iskromagiem jest Raisa Peri Aritares Hopeland, Burzomówcą jej syn Atli Raisabur Vego Burzomówca.
Jest też Amon Brightbourne – ojciec Burzomówcy. To też nie jest człowiek zwykły, poza tym że tworzy specyficzny rodzaj Muzyki jest „nosicielem” Łaski. W jego rodzinie Łaskę przynosi Jasny Chłopiec – tylko mężczyzną. Ni to zjawa, ni to bożek. Łaska daje szczęście i chroni Nosiciela, ale ma swoją Cenę. Skądś musi czerpać szczęście, więc zabiera je z otoczenia Nosiciela – zarówno od ludzi jak i rzeczy nieożywionych.
Raisa, Amon i Atli – naprzemiennie są naszymi przewodnikami, często suflerami jedynie. O samych rodzinach dowiadujemy się niewiele, a nawet nic. Tutaj nie ma postaci drugoplanowych. Co szykuje dla nich przyszłość i czy te rodziny mogą się połączyć, a jeśli tak czym będą dla świata? Na odpowiedzi na te pytania (połowiczne) musimy poczekać stron ponad pięćset.
McDonald zadał sobie wiele trudu, żeby stworzyć świat odmienny urzeczywistniając go jednocześnie, świat wzbudzający ciekawość – lecz nie ciągle. Połączył – nieudatnie, moim zdaniem – powieść fantasy z sagą rodzinną i historią świata w pigułce.
Książka wydaje się manifestem – hitu ostatnich lat – poprawności politycznej.
Tradycjonalizm w kontrze do nowoczesności, tożsamość kulturowa w kontrze do globalnej wioski, zmiany klimatyczne i nadmierna eksploatacja zasobów, niedobór demograficzny i potrzeba migracji, odrębność płci i potrzeba akceptacji. Do tego odredakcyjne feminatywy – jedynie słuszne. Wszystko to zbyt populistyczne i „przesłańcze”
Warsztatowo to naprawdę dobra rzecz – kapitalny rozdział Dwie księżniczki i Burzomówca. A i kawał historii tej zmyślonej, która korzenie swoje ma w tej prawdziwej. Mentalnie natomiast już mniej.
Nijak nie polubiłem bohaterów, albo inaczej – nie zżyłem się z nimi choć losy ich ciekawe, nie uwiodła mnie ich historia, bo i na początku, i po pięciuset stronach, nadal byli mi obcy jak postacie z dobrego reportażu.
Magia i tajemnica ciągle zbyt ulotna, zakończenie daje więcej pytań niż odpowiedzi. Mimo tego marudzenia, już po książki zamknięciu, mam przekonanie, że nie był to czas stracony.

Hopelandia to nie państwo wymyślone czy miasto. Hopelandia to Rodzina, zgromadzenie, sekta, mają swoją religię, która opiera się raczej na rytuałach, kodeksie uznanym przez członków. Mają też osobliwy talent i umiłowanie elektryczności. Są wśród nich Iskromagowie, Burzomówcy, a przewodzi im Wielki Transformator Zakonu Elektromancerów (!)
Iskromagiem jest Raisa Peri...

więcejOznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Książka na półkach

  • Chcę przeczytać
    126
  • Posiadam
    32
  • Przeczytane
    14
  • Uczta Wyobraźni
    8
  • Legimi
    4
  • Fantastyka
    4
  • Teraz czytam
    2
  • MAG
    2
  • 2024
    2
  • 0_chcę przeczytać - legimi
    1

Cytaty

Bądź pierwszy

Dodaj cytat z książki Hopelandia


Podobne książki

Przeczytaj także