cytaty z książki "Ostatnia walka"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Godzinę później staliśmy w hangarze i ziewaliśmy nieprzerwanie. Nagle ogłoszono alarm numer 1!
- Będzie latać podpułkownik!
Znieruchomieliśmy w pełnej szacunku postawie na baczność. Gdy zobaczyliśmy szefa, osłupieliśmy. Nadchodził bowiem w futrzanym kombinezonie, takiej samej pilotce i w naszpikowanych futrem buciorach. Był początek sierpnia i panował taki upał, że w gołych dłoniach można było gotować jajka. Gdyby tylko pozwalał na to regulamin, chodzilibyśmy najchętniej w koszulkach gimnastycznych. Tymczasem zakutany w futra Pamuła, wraz z towarzyszącym mu adiutantem i mechanikiem, przeszedł przed nami równo odmierzonym krokiem i zrobił to z takim namaszczeniem, jak monarcha odbierający hołd. Następnie – nowa niespodzianka ! – podpułkownik zamiast do samolotu myśliwskiego wsiadł do starego dwumiejscowego R-XIII, który służył do szkolenia w lotach bez widoczności. Wystartował. Chwile później na tym starym pudle wykonał nad hangarami niewiarygodną wiązankę akrobacji, z figurami plecowymi i na żyletkę włącznie. Oczekiwaliśmy, że w każdej chwili samolot się zwali, albo że pilot wyskoczy z niego na spadochronie. Ale dwadzieścia minut po starcie płatowiec wylądował.
Na jego pokazanie czekaliśmy przed hangarem w pozycji na baczność. Jeszcze dziś jestem przekonany, że wtedy chyba śniliśmy. Z kabiny samolotu wynurzył się Pamuła – kompletnie nagi! Rozebrał się podczas lotu! Cesarskim krokiem, z eskortą, za plecami niosącą wyciągnięty z samolotu futrzany strój, przemaszerował dostojnie przed naszym frontem, nie obdarzając nas w ogóle spojrzeniem. Takiej lekcji sztuki pilotażu, ani nic co by z tym fantastycznym pokazem dało się porównać, nie zobaczyliśmy nigdy więcej.
W Kongolo, gdzie czterech białych najemników próbowało zaprowadzić dyscyplinę w dwóch oddziałach katangijskich żandarmów, byłem naocznym świadkiem scen, będących dla Europejczyka wprost nie do uwierzenia. Gdy dyskutowałem z Francuzem, który dowodził żandarmami, jeden z nich stał oparty niedbale o swój automatyczny karabin FAL, przy czym dłonią zakrywał wylot jego lufy. Z tyłu, na czworakach, podkradł się do niego inny żandarm – i nacisnął spust. Mimo powtarzanych wielokrotnie ostrzeżeń, także tym razem broń nie była zabezpieczona. Dłoń biedaka została rozszarpana! Pozostał z niej tylko kciuk, wiszący na kikucie przegubu, z którego sikała krew. Ryczał z bólu. A autor dowcipu i jego koledzy zataczali się ze śmiechu. No cóż nie dobry kawał?
Jeden z najemników ścisnął przedramię taśmą, zatrzymał krwawienie i obandażował ranę. Ponieważ akurat miałem wracać do Kolwesi, więc zdecydowałem, że rannego zabiorę do szpitala. Zabawy takie nie należały do rzadkości. Katangijscy żandarmi stracili przy nich chyba tyle samo ludzi, co w regularnych walkach.
A przecież bywają ludzie, którzy tylko wtedy czują się dobrze, gdy muszą wygrzebywać się z najgorszych trudności. Należałem do nich, brak kłopotów zawsze mnie gniewał. Spokojne życie budziło we mnie trwogę.
Opowiadam dziś tę historię, dlatego że życie, które wygląda pięknie jako ciąg zdarzeń uporządkowanych chronologicznie, często składa się z powrotów do przeszłości.