cytaty z książki "Zwrotnik Raka"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Jestem sam, przepełnia mnie straszliwa pustka, tęsknota i lęk. Cały pokój wypełniają moje myśli. Nic poza mną i moimi myślami, moimi lękami. Mógłbym wyobrazić sobie najbardziej niestworzone historie, mógłbym tańczyć, pluć, stroić miny, przeklinać, zawodzić - nikt by się o tym nie dowiedział, nikt nie usłyszałby tego. Myśl o takiej absolutnej prywatności mogłaby mnie doprowadzić do szaleństwa. To tak jak udany poród, wszystkie więzy odcięte. Jesteś odseparowany, nagi, samotny. Błogosławieństwo połączone z agonią. Masz mnóstwo czasu. Każda sekunda przytłacza się jak góra. Toniesz w niej. Pustynie, morza, jeziora, oceany. Zegar wybija godziny jak rzeźnicki topór. Nicość. Świat. Ja i nie ja. Oomaharumooma. Wszystko musi mieć nazwę. Wszystkiego trzeba się nauczyć, doświadczyć, wszystko trzeba sprawdzić. Faites comme chez vous, cheri.
Nie chcę być rozsądny i logiczny. Nie znoszę tego! Chcę się wyrwać na wolność, chcę cieszyć się życiem. Chcę coś robić,a nie przesiadywać w kawiarni i przez cały dzień mleć ozorem. Jezu, nie jesteśmy bez wad, ale mamy przynajmniej entuzjazm. Lepiej popełniać błędy, niż nic nie robić.
Ludzie są jak wszy - włażą ci pod skórę i zagrzebują się tam. Drapiesz się i drapiesz aż do krwi, ale nie możesz się skutecznie odwszawic. Gdziekolwiek pójdę, wszędzie to samo: ludzie paskudzą sobie życie.
Każdy przeżywa jakąś prywatną tragedię. Mamy to już we krwi - nieszczęście, nudę, smutek, samobójstwo. Powietrze jest przesiąknięte katastrofą, frustracją, daremnością. Drap się drap - aż zedrzesz sobie skórę. Mnie jednak ten stan rzeczy dodaje ducha. Zamiast zniechęcac lub przygnębiac, raduje mnie. Krzykiem domagam się jeszcze więcej katastrof, jeszcze większych klęsk, wspanialszego fiaska. Chcę, by cały świat był do niczego, chcę, by każdy zaczochrał się na śmierc.
Jest coś perwersyjnego w pieprzeniu kobiety, którą to gówno obchodzi. Coś takiego rozgrzewa ci krew...
Paryż przypomina kurwę. Z daleka wydaje się przepiękna, nie możesz się doczekac, kiedy ją weźmiesz w ramiona. Pięc minut później czujesz pustkę i wstręt do samego siebie. Czujesz się oszukany.
Nie jestem nikomu winien posłuszeństwa, nie mam obowiązków ani zmartwień, nie ma we mnie uprzedzenia ani nienawiści, żadnych namiętności. Nie jestem ani za, ani przeciw. Zachowuję neutralnośc.
Kiedy zdaję sobie sprawę, że ona odeszła, może na zawsze, otwiera się pode mną głęboka otchłań i czuję, że spadam, spadam i spadam w bezdenną mroczną przestrzeń. I to jest gorsze od łez, głębsze od żalu, bólu i smutku; to otchłań, w którą wrzucono Szatana. Nie można stamtąd wspiąc się z powrotem, nie ma tam promienia światła, dźwięku ludzkiego głosu ani dotyku ludzkiej ręki.
Nie mam gotówki, majątku, nadziei. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Nie wiesz, jak smaczna jest zbrukana kobieta, jak rozkwita dzięki zmianie spermy! Myślisz, że wystarczy serce przepełnione miłością... Może tak i jest, w przypadku odpowiedniej kobiety, ale ty już nie masz serca... jesteś tylko wielkim, pustym pęcherzem. Ostrzysz sobie kły i doskonalisz skowyt. Pętasz się u jej stóp jak pies łańcuchowy, postukując gdzie popadnie. Ona nie uważała cię za psa... brała cię za poetę. Powiedziała, że kiedyś byłeś poetą. A czym jesteś teraz?
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
Jestem człowiekiem, który chciałby wieśc życie heroiczne i uczynic świat znośniejszym - przynajmniej we własnych oczach. Jeżeli w chwilach słabości, rozleniwienia, potrzeby daję upust gniewowi - rozpalony do czerwoności wybucham wściekłością ostudzoną, bo ujętą w słowa, w jakimś namiętnym śnie opakowanym w poetyckie obrazy - zaakceptujcie to albo nie... ale dajcie mi spokój!
Jestem człowiekiem wolnym i ta wolnośc jest mi potrzebna. Muszę byc sam. Czuję potrzebę analizowania swego wstydu i rozpaczy w osamotnieniu; potrzeba mi słońca i brukowych ulicznych kamieni - bez towarzyszy, bez rozmów; muszę stac twarzą w twarz ze sobą, mając za towarzystwo jedynie muzykę własnego serca. Czego ode mnie chcecie? Kiedy mam coś do powiedzenia, publikuję to. Kiedy mam coś do ofiarowania ofiarowuję to. Mdli mnie od waszej wścibskiej ciekawości! Wasze komplementy są upokarzające! Wasze herbatki - trujące! Nikomu nic nie jestem winien. Odpowiadał będę jedynie przed samym Bogiem - jeśli On istnieje!
Wielki Boże! Kimże ja się stałem? Jakie macie prawo, wy tam, zaśmiecac moje życie, kraśc mój czas, szperac w zakamarkach mojej duszy, wysysac moje myśli, traktowac mnie jak kompana, powiernika i informatora? Za kogo wy mnie macie? Czy jestem komediantem na etacie, od którego wymaga się, by codziennie odgrywał intelektualną farsę na waszych durnych oczach? Czy może niewolnikiem zakupionym na targowisku, bym na brzuchu czołgał się przed wami - nierobami, i składał u waszych stóp wszystko, co zrobię, i wszystko, co wiem? Czyż jestem panienką z lupanaru, której każe się unosic spódnicę albo zdejmowac bieliznę jak na licytacji, na skinienie pierwszego lepszego faceta, którego stac na garnitur od krawca?
Jeśli pracujesz w nocy, musisz się wystrzegac jednej rzeczy: nie wolno ci odstąpic od swego rozkładu dnia; jeżeli nie pójdziesz do łóżka, nim zaczną skrzeczec ptaki, nie ma już sensu w ogóle się kłaśc.
Kiedyś napiszę o sobie książkę, zbiorę w niej swoje refleksje. Nie mam na myśli zwykłej analizy introspektywnej... zamierzam obnażyc się jak na stole operacyjnym, wywlec swoje wnętrzności... pokazac wszystko, kawałek po kawałku. Czy ktoś to już kiedyś zrobił? Dlaczego się uśmiechasz, do diabła? Uważasz, że brzmi to naiwnie?
Sądzę, że dziś bardziej niż kiedykolwiek powinno się poszukiwać książki, nawet jeśli zawiera ona tylko jedną wspaniałą stronę: musimy szukac fragmentów, odłamków, paznokci, wszystkiego, co zawiera rudę, wszystkiego, co jest w stanie wskrzesic ciało i duszę.
Nutą przewodnią jest sen. Nikt już nie słucha. Nie można jednocześnie słuchac muzyki i myślec. Nie można nawet oddawac się sennym marzeniom, gdy sama muzyka jest wyłącznie snem.
Jeśli, czytając książkę, od czasu do czasu napotykamy strony, które eksplodują, stronice, które nas ranią i przypiekają, wywołują jęki, łzy i przekleństwa, wiedzcie, że napisał je człowiek o wyprostowanym grzbiecie; człowiek, którego ostatnią linią obrony są słowa, a słowa te są zawsze mocniejsze od kłamliwego, łamiącego karki ciężar i świata, silniejsze są od trybów i kół wynalezionych przez tchórzy po to, by złamac ten cudowny twór, jakim jest osobowośc. Gdyby jakiś człowiek ośmielił się kiedyś przełożyc wszystko, co nosi w sercu, zapisac to, w czym naprawdę zawiera się jego doświadczenie, co jest najprawdziwszą prawdą, sądzę, że wówczas świat by się roztrzaskał, rozleciał na drobne kawałki, i żaden bóg, żaden wypadek, niczyja wola nie byłaby w stanie pozbierac tych skorup, tych atomów, tych na pozór niezniszczalnych elementów, z których się składał.
A niektóre pizdy lubią dostawac kwiaty doniczkowe... to zwiększa ich poczucie wartości.
Świadom dziś jestem swego rodowodu. Nie muszę spoglądac w horoskop czy tablice genealogiczne. Nie mam pojęcia, co zapisano w gwiazdach albo w mojej krwi. Wiem, że wywodzę się od mitycznych założycieli naszej rasy. Człowiek podnoszący do ust świętą flaszkę, kryminalista klęczący na rynku, człowiek niewinny, dla którego prawdziwy wtrząs stanowi odkrycie, że wszystkie trupy śmierdzą, szaleniec tańczący z błyskawicą w dłoniach, mnich unoszący habit, by spryskać moczem świat, fanatyk przetrząsający biblioteki w poszukiwaniu Słowa - wszyscy oni stopieni są we mnie, wywołują w mojej jaźni zamęt i ekstazę. Jeśli jestem nieludzki, to tylko dlatego, że mój świat przekroczył granice człowieczeństwa; dlatego, że bycie ludzkim wydaje mi się czymś niskim i płaskim, zamkniętym w ramach moralności i kodów, zdefiniowanym przez komunały i ,,izmy". Wlewam do gardła sok winogron, mój stan upojenia nie zawdzięcza nic winu...
Gdziekolwiek byś poszedł, czegokolwiek byś tknął, czyha tam rak i syfilis. Wypisany na nieboskłonie, jarzy się i tańczy jak zła wróżba. Wżarł się nam w dusze i jesteśmy tylko martwym przedmiotem, martwym jak księżyc.
Ale właśnie dlatego, że wszystko obraca się przeciw tobie, że nadzieje na cokolwiek są tak nikłe, życie nie pozbawione jest tutaj słodyczy. Dzień za dniem. Bez wczoraj, bez jutra. Barometr zastygł, flaga na zawsze zatrzymała się w połowie masztu. Nosisz czarną opaskę na ramieniu i małą wstążeczkę w butonierce, a jeśli masz szczęście i pieniądze, kupujesz sobie parę protez z lekkiego metalu, najlepiej aluminium. I wszystko to nie przeszkadza ci cieszyc się aperitifem ani chodzic do zoo czy flirtowac z sępami szybującymi po bulwarach, zawsze czujnie wypatrującymi nowej padliny. Czas płynie.
Nic, co przydarzyło mi się do tej pory, nie zdołało mnie zniszczyc; właściwie nic nie uległo zniszczeniu poza moimi złudzeniami. Ja zaś pozostałem nienaruszony. I świat pozostał nienaruszony. Może już jutro wybuchnie rewolucja albo zaraza, nastąpi trzęsienie ziemi, może już jutro nie będzie nikogo, do kogo można by się zwrócic z prośbą o pomoc, współczucie, wiarę. Odniosłem wrażenie, że wielki kataklizm już się objawił, że nigdy nie mógłbym czuc się bardziej samotny niż w tej właśnie chwili. Postanowiłem, że odtąd nie będę niczego posiadał, niczego oczekiwał, że będę żył jak zwierzę, jak drapieżnik, jak pirat i grabieżca. Nawet gdyby wypowiedziano wojnę i przyszłoby mi na nią iśc, złapałbym za bagnet i wbił go, wbił aż po samą rękojeśc. I gdyby nakazem dnia byłoby gwałcic - gwałciłbym, gwałcił, ile wlezie. Czy w tej chwili, o łagodnym świecie nowego dnia, ziemia nie słania się od nadmiaru ludzkich zbrodni i ludzkiej niedoli? Czy choc jeden element człowieczej natury uległ zmianie, jakiejś zasadniczej, istotnej zmianie pod wpływem nieprzerwanego marszu historii? Stało się jedynie to, że człowiek został zdradzony przez to, co nazywa swą lepszą naturą. Na krańcach swego duchowego bytu człowiek odkrywa znów, że jest nagi jak dzikus. Można powiedziec, że znalazłszy Boga, jest oczyszczony do kości jak szkielet. Musi na powrót zanurzyc się w życiu, by odzyskac ciało. I słowo musi stac się ciałem; duszę dręczy pragnienie. Gdy moje oko zatrzyma się na okruszynie chleba, chwycę ją w szpony i pożrę.
Na ulicy spotyka się przeróżne formy otępienia, spośród których ksiądz nie rzuca się najbardziej w oczy. Dwa tysiące lat owego hokus-pokus znieczuliło nas na ten idiotyzm.
Wydaje się, jakby moja właściwa egzystencja już się gdzieś zakończyła, chociaż nie mogę odkryc, gdzie to nastąpiło.
Jestem tym, który zgubił się w tłumie, tym którego oślepiły syczące światła, jestem zerem, które widzi, jak wszystko wokół niego zostało zredukowane do farsy. Mijali mnie mężczyźni i kobiety w oparach płonącej siarki, odźwierni w wapiennej liberii rozwierający szczęki piekła, chwała wsparta na kulach, skarlała w obliczu drapacza chmur, doszczętnie przeżuta przez kolczaste szczęki maszyn. Podążałem wśród wieżowców w stronę chłodu płynącego od rzeki i widziałem między żebrami ich szkieletów światła strzelające w górę jak rakiety.
Od owego czasu zrozumiałem oczywiście to, co każdy szaleniec odkrywa wcześniej czy później: że dla ludzi udręczonych nie ma gotowych recept na piekło.
I podobnie jak rysunki na mrozie, które wydają się takie dziwne, tak całkowicie swobodne i fantastyczne, są przecież uwarunkowane niewzruszonymi prawami, tak i to kiełkujące we mnie uczucie zaczęło się oblekac w formę, poddając się niezmiennym prawom. Całe moje jestestwo reagowało na dyktaty atmosfery nigdy przedtem przez nie nie doświadczonej; to, co mógłbym nazwac sobą, zdawało się kurczyc, gęstniec i opuszczac przyjęte granice ciała, którego obwody znały jedynie modulacje koniuszków nerwów.
I im bardziej krzepł, im bardziej konkretny kształt przybierał rdzeń mego ja, tym delikatniejsza i bardziej dostępna wydawała się ta bliska, namacalna rzeczywistośc, z której byłem wypychany. W tym samym stopniu, w jakim ja stawałem się coraz bardziej metaliczny, pęczniała także scena przed moimi oczami. Stan napięcia był już tak subtelnie nakreślony, że - jak wspomniałem - wprowadzenie jednej obcej cząsteczki, bodaj zupełnie miniaturowej, rozsadziłoby całośc. Może przez ułamek sekundy doświadczyłem tej całkowitej jasności widzenia, która - jak mówią - dana jest epileptykom. W tej jednej chwili straciłem złudne poczucie czasu i przestrzeni: świat rozpostarł swój dramat jednocześnie w każdym punkcie wytrąconego z równowagi południka. W tej jakby króciutkiej chwili wieczności poczułem, że wszystko ma swoje uzasadnienie, głębokie uzasadnienie; poczułem wewnątrz te wojny, które pozostawiły po sobie miazgę i ruinę; poczułem, jak kipią tu zbrodnie, by jutro pojawic się w krzykliwych sensacyjnych tytułach gazet; poczułem wreście cierpienie i niedolę, ścierane na coraz drobniejsze cząsteczki w moździerzu, długotrwałą szarą niedolę kapiącą kropla po kropli z brudnych chustek do nosa.
Ten człowiek budzi się z przekleństwem na ustach - przeklina siebie albo swoja pracę, albo życie w ogóle. Budzi się do cna znudzony i przegrany, jakby zmartwiony konstatacją, że nie umarł tej nocy.
Siadam przy oknie i pocieszam go, jak mogę. To żmudne zajęcie. Trzeba go w gruncie rzeczy błagac, by raczył wstac. Rankiem - a to oznacza dla niego dowolną porę między pierwszą a piątą po południu - rankiem więc, jak mówię, oddaje się moim zwariowanym refleksjom. Przeważnie marzy o przeszłości, o swoich dawnych ,,pizdach". Usiłuje sobie przypomniec, jakie były, co mówiły w krytycznym momencie, gdzie je rżnął itp., itd. Leżąc z grymasem i przekleństwem na ustach, porusza palcami z charakterystycznym dla siebie znudzeniem, jakby chciał sprawic wrażenie, że jego odraza jest zbyt wielka, by można ją wyrazic słowami. Na ramie łóżka wisi irygator - na wypadek niespodzianek, dla dziewic, które tropi jak policyjny pies. Nawet kiedy się już prześpi się z jedną z tych mitycznych istot, dalej będzie ją nazywał dziewicą, prawie nigdy nie wymieniając jej imienia.
Jesteśmy jak stado dzikich koni z klapkami na oczach, zupełnie oszalałych, pędzących tabunem w panicznym strachu. Przeskakujemy nad przepaścią. Hop! Kochamy wszystko, co jest pożywką dla przemocy i chaosu. Naprzód! Naprzód! Nieważne dokąd. Przez cały czas z pianą na pysku. Krzyczymy alleluja! Alleluja! Dlaczego? Bóg jeden raczy wiedzieć. Mamy to już we krwi. To z powodu klimatu. I mnóstwa innych rzeczy.
W ostateczności chodzi też o finał. Cały świat ściągamy w dół do naszego poziomu. Nie wiemy, dlaczego. To nasze przeznaczenie. Cała reszta to zwykłe gówno...