cytaty z książki "Głód. Pamiętnik (mojego) ciała"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że utrata wagi, bycie szczupłą, stanowi w relacjach społecznych walutę.
Jestem (chcę być) przekonana, że moja wartość jako istoty ludzkiej nie wynika z mojego rozmiaru ani wyglądu.
Jedzenie nie tylko stanowiło pociechę: jedzenie stało się moim przyjacielem, ponieważ było zawsze, a kiedy jadłam, mogłam być sobą i tylko sobą.
To, co wiem, i to, co czuję, to dwie bardzo różne rzeczy.
Zostałam naznaczona. Mężczyźni byli w stanie wywęszyć, że utraciłam swoje ciało, że mogą korzystać z mojego ciała, że nie powiem "nie", ponieważ dowiedziałam się, że moje "nie" nic nie znaczy.
Jestem nadmiernie samoświadoma. Jestem intensywnie i stale skupiona na moim ciele w świecie, ponieważ wiem, co ludzie myślą i co widzą, kiedy na mnie patrzą. Wiem, że milcząco łamię przyjęte zasady, dotyczące tego, jak powinna wyglądać kobieta. Jestem wyjątkowo świadoma tego, w jaki sposób zajmuję przestrzeń. Jako kobieta, gruba kobieta, nie powinnam jej zajmować. Tymczasem jako feministkę zachęca się mnie, żebym wierzyła, że mogę to robić. Tak więc przestrzeń, w której żyję, zawiera w sobie sprzeczność: powinnam starać się ją zajmować, tyle że nie za dużo i we właściwy sposób, przy czym – w przypadku mojego ciała – każdy jest niewłaściwy. Kiedykolwiek jestem w pobliżu innych osób, staram się kulić w sobie, żeby moje ciało nie zakłócało cudzej przestrzeni. Posuwam się w tym do skrajności. Potrafię spędzić pięciogodzinny lot przyciśnięta do okna, z ramieniem wsuniętym pod pas, jak gdyby starając się wytworzyć nieobecność w miejsce obecności nadmiernej. Chodzę skrajem chodnika. W budynkach tulę się do ścian.
Sypiałam coraz mniej, ponieważ kiedy zamykałam oczy, czułam ciała chłopaków miażdżące moje ciało - ciało dziewczynki - krzywdzące mnie. Czułam zapach ich potu i ich piwne oddechy i przeżywałam na nowo każdą z tych potwornych rzeczy, które mi zrobili. Budziłam się, próbując złapać oddech, przerażona, i spędzałam resztę nocy, gapiąc się w sufit albo wykraczając dzięki książkom poza swoje ciało, poza swoje życie, ku czemuś lepszemu.
Nienawidzę tego, jak ludzie mnie traktują i jak mnie postrzegają. Nienawidzę tego, że jestem wyjątkowo widoczna, a jednocześnie niewidzialna. Nienawidzę tego, że nie pasuję do wielu miejsc, w których chcę być. Mam wdrukowane, że gdybym wyglądała inaczej, to wszystko by się zmieniło. Na logikę dostrzegam błąd w tym rozumowaniu, ale emocjonalnie nie jest tak łatwo dojść z tym do ładu.
Jak piorunochron przyciąga błyskawice, tak ja przyciągałam cudza obojętność, lekceważenie lub otwartą agresję i znosiłam to wszystko, ponieważ wiedziałam, że nie zasługuję na nic lepszego: nie po tym, jak zostałam zniszczona i nie po tym, jak nadal niszczyłam swoje ciało.
Od tego czasu byłam w wielu innych związkach i żaden nie był nawet w części tak zły, ale szkody zostały już poczynione. Mój kurs się ustalił. To straszna szkoda, kiedy punktem odniesienia staje się "nie najgorsze", a nie to, co kwitnące i dobre. Wspominam niektóre z moich najgorszych związków i myślę: "Przynajmniej nie byłam bita.".
W takim to świecie żyjemy. Wygląd ma znaczenie; możemy sobie powtarzać "ale, ale, ale.., ". No ale nie. Wygląd ma znaczenie. Ciała mają znaczenie.
Większość decyzji, które podjęłam podczas tego straconego roku, było nieroztropnych. Zachowywałam się lekkomyślnie. Nie troszczyłam się o swoje ciało, ponieważ było niczym. Pozwalałam mężczyznom - przeważnie mężczyznom - robić z moim ciałem straszne rzeczy. Pozwalałam im się krzywdzić, ponieważ zostałam już przecież skrzywdzona, tak naprawdę szukałam więc kogoś, kto dokończyłby to, co już się zaczęło.
Ludzie próbują mnie zawstydzać tym, że jestem gruba. Kiedy idę ulicą, mężczyźni wychylają się z okien samochodów i wywrzaskują w moją stronę ordynarne rzeczy na temat mojego ciała, tego, jak je widzą oraz jak wkurza ich to, że nie jestem przyjemna dla oka, że nie dostosowuję się do ich preferencji i pragnień. Staram się nie traktować takich mężczyzn serio, ponieważ tak naprawdę mówią: "Nie pociągasz mnie. Nie chcę cię przelecieć, a to powoduje zamęt w moim rozumieniu męskości, moich przywilejów, mojego miejsca w tym świecie". Dogadzanie im swoim ciałem nie jest moją sprawą.
Nigdy nie bałam się o swoje życie. Nigdy nie znajdowałam się w sytuacji bez wyjścia. Czy to znaczy, że jestem szczęściarą? Biorąc pod uwagę historie, które słyszę od innych kobiet, tak, to znaczy, że mam szczęście.
Nie w ten sposób powinnyśmy mierzyć szczęście.
Przeważnie ubranie się i wyjście z domu wymagają ode mnie całej mojej siły, nie mówiąc już o sporej dawce odwagi.
Nie mogłam powiedzieć im prawdy. Nie mogłam wyjaśnić, dlaczego nadal tak bardzo tyłam. Nie byłam w stanie wymyślić, jak być mniejszym rozczarowaniem. Ale mimo wszystko wciąż wiedziałam, że mam dom, do którego mogę wrócić, dom, w którym jestem mile widziana kochana.
Lekarze kusili, oferowali coś uwodzicielskiego: pomysł, że możemy na parę godzin zapaść w sen, a w ciągu roku od przebudzenia większość naszych problemów się rozwiąże. Przynajmniej według medycznego establishmentu. To znaczy: tak się stanie, rzecz jasna, o ile nadal będziemy się łudzić, że to ciała stanowią nasz największy problem.
W ulotce wszystko wygldało bukolicznie i zachęcająco, więc od razu wiedziałam, że to propaganda, której nie należy ufać.
Tego uczy się większość dziewcząt - że powinnyśmy być szczupłe i drobne. Nie powinnyśmy zajmować przestrzeni. Powinno się nas widzieć, ale nie słyszeć, a jeśli nas widać, powinnyśmy stanowić widok przyjemny dla mężczyzn, akceptowalny dla społeczeństwa.
W szkole jadłam, jadłam i jadłam. W domu, podczas ferii, odgrywałam przedstawienie o byciu na diecie (i nadal, potajemnie, jadłam wszystko, na co naprawdę miałam ochotę). To podwójne życie z jedzeniem miało trwać jeszcze długo, nawet gdy byłam dorosła. Ciągnie się do teraz. Rodzice starali się zrozumieć, dlaczego tak przybieram na wadze. Nie istniały odpowiedzi, których mogłabym im udzielić.
Nazbyt często "jego słowo" znaczy więcej, toteż po prostu przełykamy prawdę. Przełykamy, ukrywamy ją w naszych wnętrzach i bardzo często ta prawda zaczyna gnić.
Wszystkie te kolejne stopnie, które zdobywasz, nie przyniosą ci niczego dobrego, skoro nikt nie zatrudni cię w takim rozmiarze”. Twierdzi: „Mówię ci tylko to, czego nikt inny ci nie powie”, ale rzecz jasna powtarza dokładnie to, co mówi mi cały świat, gdziekolwiek jestem.
Nagle zyskałam dostęp do wszelkiego rodzaju jedzenia. Bufet w stołówce oferował ekstrawagancką wręcz obfitość wszystkiego. Rzecz jasna to, co proponowano, z reguły było niedobre – wilgotne i cuchnące, jak przystało na przemysłowo przygotowywane jedzenie – ale dostępne w ogromnych ilościach. No i był jeszcze bar sałatkowy. I kanapki z masłem orzechowym i dżemem. I płatki śniadaniowe. I nieograniczona liczba automatów z napojami. I desery do wyboru. I The Grill, smażalnia na kampusie, w której za kilka dolarów mogłam dostać burger, frytki i frappé. I był jeszcze sklep spożywczy w mieście, gdzie mogłam kupić gigantyczną kanapkę. I dom handlowy Woolworths z prawdziwym barkiem lunchowym. Mogłam zamówić pizzę, którą w ciągu trzydziestu minut dostarczano mi do akademika, i mogłam zjeść ją całą sama, bo nie było nikogo, kto mógłby powstrzymać moje otwarte, bezwstydne oddawanie się tej namiętności. Możliwość objadania się, bez ograniczeń i do przesady, stanowiła jedyną prawdziwą przyjemność, jakiej zaznałam w liceum. Zaoferowano mi orgię jedzenia, a ja oddałam się jej w pełni. Rozkoszowałam się jedzeniem tego, co chciałam, kiedy chciałam. Rozkoszowałam się zapachami, wgryzaniem się w słone frytki, śliskim, rozgrzanym szlamem topionego sera na gorącym kawałku pizzy i gęstą, zimną słodyczą frappé. Pragnęłam tej przyjemności i oddawałam się jej tak często, jak mogłam.
Różne osoby będą przedstawiać ci statystyki i informacje dotyczące zagrożeń związanych z otyłością, jak gdybyś nie tylko była gruba, ale też niewiarygodnie głupia, niczego nieświadoma, i jakbyś miała złudzenia co do własnego ciała i co do rzeczywistości, która jest wobec takich ciał żywiołowo wręcz niegościnna. Tego rodzaju uwagi przybierają często formę wyrazów troski, jak gdyby ludzie, którzy je wygłaszają, myśleli jedynie o tym, co jest dla ciebie najlepsze. Zapominają, że jesteś osobą. Jesteś swoim ciałem, niczym więcej, a twojego ciała powinno być – do cholery – zdecydowanie mniej.
Z pewnością w tych artykułach, w tej rozszalałej panice, tkwi maleńkie ziarnko prawdy. Pobrzmiewa w nich także strach, ponieważ nikt nie chce zostać zarażony otyłością, przede wszystkim dlatego, że ludzie zdają sobie sprawę z tego, jak sami postrzegają grube osoby, jak je traktują i co o nich myślą; nie chcą, by przypadł im taki sam los.
To bardzo popularne przekonanie: pomysł, że te z nas, które są grube, mają w środku chudą kobietę. Zawsze kiedy widzę tę konkretną reklamę, myślę sobie: „Zjadłam tę chudzinę i była przepyszna, ale było jej za mało”. A później zaczynam się zastanawiać nad tym, jak popieprzone jest promowanie idei, zgodnie z którą naszym prawdziwym, najprawdziwszym „ja” są chude kobiety, oszustki i uzurpatorki, nielegalnie skrywające się w naszych grubych ciałach.
A może powinnam powiedzieć, że nienawidzę swojego ciała. Nienawidzę swojej słabości, niezdolności do kontrolowania własnego ciała. Nienawidzę tego, jak ludzie postrzegają moje ciało. Nienawidzę tego, jak ludzie gapią się na moje ciało, jak traktują moje ciało, jak je komentują. Nienawidzę tego, że zrównuję poczucie własnej wartości ze stanem, w jakim znajduje się moje ciało, i tego, jak trudno jest uniknąć takiego zrównywania. Nienawidzę tego, jak trudno jest mi pogodzić się z własnymi słabostkami. Nienawidzę tego, że zawodzę tak wiele kobiet, ponieważ nie potrafię zaakceptować mojego ciała w żadnym rozmiarze.
Rodzice nie mieli pojęcia, co robić, ale byli szalenie zaniepokojeni i natychmiast zaczęli traktować moje ciało jako coś w rodzaju sytuacji kryzysowej.
Musiałam udawać, że jestem tą dziewczyną, którą byłam dawniej, tylko wtedy, gdy rozmawiałam z rodzicami przez telefon albo przyjeżdżałam do domu na ferie. Przez cały pozostały czas nie wiedziałam, kim jestem.
Jestem pełna tęsknot i pełna zazdrości, a moja zazdrość jest często okropna. Oglądam odcinek specjalny Nightline – przerażający wykład na temat zaburzeń odżywiania. Takie programy i osoby, które są ich tematem, chorobliwie mnie fascynują. Jest coś w wychudłych twarzach i ostrych, kanciastych ciałach anorektycznych dziewcząt, co jednocześnie przyciąga mnie i odrzuca. Zastanawiam się, co utrzymuje ich ciała w całości. Zazdroszczę im tego, jak ich skóra się napina, naciągnięta na drobnych kościach. Zazdroszczę im, że ubrania zwisają apatycznie z ich ciał, jak gdyby nie tyle były noszone, ile się unosiły – jak prawdziwa aureola z szat, nagroda za chudość. Reporter z niesmakiem opowiada o rygorystycznych ćwiczeniach, jakie narzucają sobie te dziewczyny, o głodzeniu się, o obsesji na punkcie ciała. A ja, mimo wszystko, czuję zazdrość, ponieważ te dziewczyny cechuje siła woli.