cytaty z książek autora "Piotr Bojarski"
- To zboczeniec, panie komisarzu - odezwał się milczący dotąd Nowak. - Ani chybi zboczeniec. Tylko tacy napawają się cudzym cierpieniem.
Ach, ci mężczyźni – mruknęła rozczarowana klientka. –
Czy biali, czy czarni, zawsze tacy sami...
- Dokładnie zrewidowaliśmy trupa, panie komisarzu...
- Więcej szacunku dla nieboszczyka! - wrzasnął Kaczmarek.
- Tak jest, panie komisarzu. Ma się rozumieć, że chodzi o szanownego denata.
Wiedział, że czołowy śledczy z Prezydium Policji to najlepszy adres. Kiedyś zetknął się z nim przy sprawie zmarłej
w podejrzanych okolicznościach kobiety i od tamtej pory wie-
dział, jak postępować w przypadku znalezienia zwłok. W uszach ciągle brzęczało mu ostre: „Niczego nie ruszać!”, rzucone przez komisarza, gdy chciał schylić się po niepozornie wyglądającą chustkę. Teraz również przezornie niczego nie tknął, choć przecież byłoby za co chwycić.
Ciężka łza spłynęła po jej wychudłym policzku, zaznaczyła kartkę w miejscu, w którym powinna postawić podpis. W ostatnich latach przeżyła tyle ciężkich chwil! Dlaczego Bóg pozwolił na to wszystko? Dlaczego?
Nie potrafiła znaleźć żadnej odpowiedzi.
Stado gołębi poderwało się z dachu poczty. Choć mercedes Fuhrera nie przyhamował, Adolf Hitler zachwiał się nagle nad barierką. Operator stojący na wozie poprzedzającym auto Wodza oderwał głowę od kamery, jakby zaniepokoił się nagle czymś, czego nie dostrzegł nikt poza nim samym. Wyjrzał zza obiektywu i zamarł w bezruchu, sparaliżowany...
Czyli morderstwo – podsumował w swoim stylu
Kaczmarek, krótko i rzeczowo.
– Bez cienia wątpliwości – potwierdził Marciniak, studiując raport z laboratorium toksykologicznego. – Ktoś podał
Dymeckiemu dawkę, która powaliłaby konia, a co dopiero takiego chudego mężczyznę.
Kutz przypomina sobie chwilę zwątpienia Wajdy: - Wezwał mnie po zdjęciach w Warszawie do siebie do hotelu i powiedział: Kaziu, nie jest dobrze. Istnieje prawdopodobieństwo, że robimy bardzo zły film. Weź ten scenopis i szukaj filmu. Szukaj filmu! Przeraziłem się.
- To wszystko ściema, panie. Niech pan w to nie wierzy! - gruby mężczyzna siedzący przy wielkim, przeszklonym oknie kafejki Da Vinci machnął wzgardliwie otłuszczoną prawicą. - Tak teraz gadają, żeby legenda rosła.
Nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek zasnę. Chyba, że na wieczność...
Przebiegły żurnalista zaczaił się na Kaczmarka w wahadłowych drzwiach, odgradzających hol korytarza od kamiennych schodów, wiodących na miejski trotuar. Miał na sobie tanią marynarkę, a w dłoniach dzierżył notes i ołówek. Na jego młodej, dość bezczelnej twarzy błąkał się podejrzliwy uśmieszek.
- Redaktor Władysław Grabski z "Kuriera”! - krzyknął w stronę policjanta, usiłując zatarasować swoim wątłym ciałem wyjście na zewnątrz. - Panie komisarzu Kaczmarek, czy to prawda, że zaginął profesor Krygowski?
Gruby komisarz zignorował pytanie, ale nie udało mu się zgrabnie wyminąć blokady z nader chudego korpusu dziennikarza.
- To my się w ogóle znamy? - fuknął na gryzipiórka.
- Władysław Grabski z "Kuriera"...
- Taaa, a ja jestem Ignacy Mościcki! - huknął rozeźlony na młodzika. - Proszę nie przeszkadzać w wykonywaniu czynności służbowych! Proszę się odsunąć!
- Kiedy ja mam pytanie...
- Panie, każdy ma jakieś pytania! Całe życie zmagamy się z pytaniami! Daj pan mi teraz spokój, jak kocham Boga!
Nowak skłonił się pokornie i równie cicho powtórzył:
- Pan komisarz zakazał budzić. Wczoraj wieczorem...
Gdzieś pod czerepem komisarza zapaliła się nagle mizernym światełkiem lampka pamięci.
- Prawda - przyznał niechętnie. - Śmigaj po jajecznicę i kawę. Czarną, do cholery!
- Tak jest. Jasne, że czarną - odpowiedział mu odważniej przodownik Nowak i natychmiast wybiegł na korytarz.
Pewnie znowu przyniesie mi białą, pomyślał z goryczą komisarz.
- To ładnie z twojej strony, gagatku. A więc słuchaj uważnie (....). W waszej sowieckiej Rosji możecie zapewne gwałcić dziwki, ile wlezie. Nawet jeśli sobie tego akurat nie życzą. Wasze zbójeckie prawo. Ale obecnie jesteś gościem Rzeczpospolitej Polskiej, chamie! W Rzeczpospolitej Polskiej za takie występy gnije się w pierdlu! Rozumiesz?!
- Yyyyhy! - potwierdził Małakow, przyparty do muru przez komisarza.
- To ładnie, Małakow. (...) Musisz wiedzieć, że brzydzę się tobą i nie mam najmniejszej przyjemności z rozmowy z takim szumowiną jak ty. Ale cóż, taka moja praca. Czasem muszę babrać się w gównie albo, co gorsza, z gównem rozmawiać.
Coś tu śmierdzi na kilometr, a my ciągle nie wiemy, co.
Czuł się trochę nieswojo, bo już dawno nie zaglądał do żadnej świątyni. Wiedział jednak, że tego pięknego poranka nie wymiga się od złożenia Bogu pilnej, pojednawczej wizyty.
- Wiesz, brachu, to się nawet pięknie składa, że się spotykamy. - Edzio promieniał szczęściem.
Nie wątpię, pomyślał Patryk. Wiedział, co teraz nastąpi.
- Bo widzisz, bracie mój, pomyślałem sobie właśnie, że skoro, kurna, spotykamy się po tak długim czasie, to może mi kochasiu jakiś obiadek zasponsorujesz? Co, panie redaktorze? To nie musi być nic wielkiego, wystarczy grochówa albo jakaś pomidorówka.
- Dobra, nie ma sprawy.
- Iiiii może sznycel z frytkami - skwapliwie podsunął Edzio Bambosz. No i jakiś kompocik, oczywiście. Może być ZO-MO-relami, cha, cha, cha! To taki stary żart z czasów komuny. Niezły, co?!
Niezależnie od szczerości tych wyznań, wyjazd na wschód okazał się wart zachodu".
- Tak, tak, rozumiem. Chce pan wrócić do jednostki -– sarknął podkomisarz, lekko rozdrażniony. – Otóż, szanowny panie Zbigniewie...… Posłuchajcie, mnie, starszy strzelcu Kaczmarek! Mam dla was ofertę. Propozycję, znaczy się. Jako człowiek z najdłuższym stażem w policji, od czerwca odpowiadam za werbunek ludzi do służby. Potrzebujemy dosłownie wszystkich i wszędzie. Żandarmeria ledwo daje radę utrzymać jako taki porządek na ulicach, a przecież ma inne zadania wojskowe. I dlatego trzeba ją koniecznie i szybko zluzować. Stworzyć nowe kadry...
Kaczmarek słuchał tego improwizowanego wykładu oszołomiony. Kayser ciągle nie pozwalał mu wstać, więc czuł się dodatkowo nieswojo, przyglądając się przemowie oficera w tak komfortowym położeniu.
– Tak więc, reasumując...– Kayser zasapał się nagle, łapiąc głębszy oddech. – Proponuje panu służbę w policji. Wydaje mi się pan zdolny i bystry. Ale nie widzę pana jako zwykłego posterunkowego na ulicy, o nie! Na to szkoda pana głowy i spostrzegawczości. Otóż... widzę pana jako swojego podwładnego w Kripo! Polskim Kripo, ma się rozumieć!
Jęczkowiak usłyszał świst kuli dokładnie w tym samym momencie, gdy Piłsudski kichnął, kuląc się w pół jak małe dziecko, złamane nagłą konwulsją.
Odprysk kamiennej bariery za jego plecami nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
Alarm!
Natychmiast ewakuować naczelnika!
Rzucił się jak oszalały ku Piłsudskiemu, pchając go bezpardonowo w stronę foyer.
Zaskoczony polityk zachwiał się, ale w lot pojął, że coś jest nie tak.
Świst kolejnego pocisku uświadomił mu, że to nie głupi żart ochrony, a regularne polowanie.
Posterunkowy uśmiechnął się pobłażliwie. Lubił te nieliczne
chwile w swoim zawodzie, kiedy ktoś okazywał się znacznie
mniej rozgarnięty niż on. Mógł wtedy pokazać, że nie wypadł
sroce spod ogona.
– Winna czy niewinna to się dopiero okaże – rzekł, strasząc kobiecinę poważną miną. – Ale rozpytanie nastąpić musi.
Rozpytanie zwyczajna rzecz. Bać się nie ma czego.
Już na coś wpadłeś, Sherlocku? – zażartował zza stołu stary
Marciniak.
Kaczmarek machnął tylko ręką i wyszedł z królestwa umarłych. W tej chwili zdecydowanie chciał wrócić do żywych.
Zgodnie z nieugiętą wolą Führera kraju tego nie zdepce ani jedna bolszewicka stopa. Nigdy nie wątpiliśmy, że bolszewicka powódź wykrwawi się przed granicami Wartheland i poniesie decydująca klęskę. Dlatego też nikt stąd nie wyjedzie…”
Słowa, które wypowiedział ledwie tydzień wcześniej podczas manifestacji ludności niemieckiej w auli Uniwersytetu Rzeszy, tłukły mu się teraz po głowie jak najgorszy, najbardziej koszmarny żart. Złośliwy los zadrwił z niego i całego aparatu władzy. Wystarczył tydzień, by Rosjanie pojawili się na wschodnich przedpolach Posen.
Po kolejnym ciosie w twarz omal nie odpłynął. Z trudem wypluł na betonową posadzkę krew – i dwa zęby, charcząc jak dorzynany prosiak. Znał ten przerażający dźwięk z corocznego, przedświątecznego świniobicia u zięcia. Tyle że teraz to on był zwierzęciem bez szansy ucieczki.
Józef Kopania, maszynista z Międzychodu, przemianowanego przez Niemców na Birnbaum, porzucił nadzieję na szybkie zwolnienie. Siedząc na metalowym stołku pośród gestapowskich osiłków, odarty z koszuli i podkoszulka, trząsł się nie tyle z zimna, co ze strachu.
- (...) Rzeczpospolita jest państwem praworządnym i niech już tak zostanie. Winny zbrodni zostanie ukarany przykładnie, acz w zgodzie z kodeksem karnym.
- Na szczęście mamy w nim zapisaną karę śmierci.