cytaty z książek autora "Andrzej Franaszek"
Ileż razy, żeby nazwać to, co czuję, musiałem to najpierw przeczytać.
Miłosz:...od wczesnej młodości czy nawet od dziecka byłem szczególnie wrażliwy na opowieści o przemijaniu ludzi i rzeczy. /.../Tajemnica odsuwania się każdego "dzisiaj" we "wczoraj", znikania każdego "jest" zastępowanego przez "było", brzeg, na którym stoimy, patrząc, jak prąd unosi znane nam widoki, ale również nas samych łudzących się, że stoimy na brzegu. A ponieważ jest to los nas wszystkich, odzywać się musi poczucie elementarnej ludzkiej wspólnoty.
Jeśli autor Napisu będzie w przyszłości wielokrotnie podkreślał, że słowo, język mogą służyć jako narzędzie zniewolenia, to jednym ze źródeł tej wiedzy były obserwacje nastolatka osaczonego sloganami, agitacją, monotonnie i nieustannie powtarzanym kłamstwem sączącym się z gazet i ulicznych szczekaczek. Sowieckie władze zresztą nie dbały o to, czy nowych poddanych uda się rzeczywiście przekonać lub chociaż oszukać, ważne było wyrzeczenie się wszelkiego oporu, powszechne uczestnictwo w rytuale, oficjalna fasada, tak więc wznoszone wtedy w błyskawicznym tempie rozmaite pomniki czy statuy w dosłowny sposób przypominały słynne potiomkinowskie wsie. W centrum Lwowa na przykład postawiono drewnianą wieżę, której „szczyt okryty był czerwoną materią i przybrany czerwonymi chorągiewkami. Stopnie wieży »ozdabiały« alegoryczne figury, mające przedstawiać »rozmaite dobrodziejstwa konstytucji stalinowskiej«. (...) Na Wałach Hetmańskich umieszczono też »w odstępie kilku kroków wielkie drewniane, ozdobnie wykonane tablice czerwone, na których widniały złotymi literami wypisane sentencje partii bolszewików«”. Dzieła te jednak nie tylko estetyka różniła od greckiej kolumny - wykonywano je bowiem z „materiałów nietrwałych - drewna stylizowanego na kamień i gipsu”, tak więc szybko dzięki jesiennym ulewom „ich stan stawał się opłakany”.
W bolesny sposób trwalsze były inne zmiany. Już w pierwszych dniach po zajęciu Lwowa zaczęto usuwać polskie symbole państwowe, wśród zamalowywanych i w różny sposób niszczonych wtedy orłów był także ten, którego z mozołem skuto z fasady herbertowskiego gimnazjum, a uczniów witała odtąd krwawoceglasta rana w murze. Jak pisał niewiele starszy od poety Jan Józef Szczepański, „wszystko, czego nas uczono - posłuszeństwo, praworządność, poszanowanie ludzkiego życia i mienia - miało przygotować nas do życia w rozsądnym i uporządkowanym świecie, a nie w apokaliptycznym chaosie przemocy, nienawiści i zagłady”.
Urodziłem się w mieście leżącym na wielkim dziale wód, w połowie drogi między Morzem Bałtyckim a Morzem Czarnym. (...) Opuściłem je przeszło ćwierć wieku temu, aby tam nigdy nie wrócić. Był to exodus raczej niż duchowy wyjazd i chociaż pogodziłem się z historyczną koniecznością, pamiętam jednak dobrze moje rodzinne miasto i nade wszystko lekcję, jakiej mi udzieliło. (...) Ona ukształtowała moją pierwszą wizję Europy” (MD, 127) - opowiadał radiosłuchaczom we Frankfurcie nad Menem na początku lat siedemdziesiątych. Obraz był nieco wyidealizowany, ale zarazem ujmujący i wyrazisty. Miasto bowiem „leżało na wielkim skrzyżowaniu dróg z zachodu na wschód i z południa na północ. Średniowieczne mury obronne, gotycka katedra, piękne renesansowe kamienice na rynku, barokowe kościoły tworzyły zaskakująco harmonijną całość, która uderzała każdego przybysza. A przybyszów było wielu i często zostawali tutaj na zawsze. Tak w ciągu długich wieków powstała mozaika wielu kultur i narodów”. Z obcowania z takim miastem można wynieść lekcję pokory, tolerancji wobec tego, co różne od nas. Można, dodajmy, jeśli jest nam też dana wrażliwość, żywa inteligencja, ciekawość, cechy tak istotne dla twórczości autora Labiryntu nad morzem. Kiedy „podróżowałem po Europie Zachodniej - mówił dalej Herbert - poszukiwałem instynktownie takich miast i krajów, w których można było śledzić obecność wielu sprzecznych (...) z sobą warstw kulturowych. Pociągała mnie Sycylia ze śladami Greków, Arabów i Normanów, przeczuwałem bowiem, że to, co ważne, nie tylko w sztuce, ale i w życiu powstaje w pokojowym starciu idei i myśli. Dlatego obce mi było zawsze sztuczne i służące często brudnym celom politycznym wyszukiwanie tego, co nazywamy charakterem narodowym, wszystkie owe szaleńcze próby ustalenia tego, co »czysto romańskie«, »rdzennie germańskie« czy »prawdziwie słowiańskie«”.
Warto tu się zatrzymać, nie po to, by dociekać, czy sześcioletni chłopiec w istocie żywił uczucia, które nakreślił w wierszu siedemdziesięcioletni poeta, choć - czemu nie - mogło tak być, ale by uprzytomnić sobie raz jeszcze, już po raz ostatni, fakt dla biografii tego poety niewątpliwie ważny. Pierwsze lata życia Herberta upłynęły w poczuciu bezpieczeństwa i spokoju. Jeśli coś budziło go w środku nocy, to był to jedynie zły sen, a nie brzęk tłuczonej szyby, huk armat, komendy wydane w obcym języku, czego doświadczyli pisarze starsi od niego o dekadę. Nie poznał niepokojów rodziny dotkniętej przedwczesną śmiercią ojca czy matki, ich rozwodem, biedę widywał jedynie na zewnątrz swego najbliższego świata. Nie zdążył stanąć przed żadnymi dylematami politycznymi, apokaliptyczne lęki końca lat trzydziestych, zapisywane przez poetów i towarzyszące także niejednemu „zwykłemu” obywatelowi, najprawdopodobniej do niego nie docierały. Przyszłość była łatwa do przewidzenia: może nieco humanistycznych pasji, rozmyślania o Akademii Sztuk Pięknych, ale ostatecznie wzorowo odbyte studia prawnicze czy handlowe, potem zaś egzystencja podobna do cokolwiek monotonnych i zapracowanych, ale przecież pełnych też przyjemności dni bankowca Bolesława Herberta. Nic nie wskazywało na to, by pakt z Aniołem Stróżem miał być rozwiązany. Tymczasem stało się inaczej, gdyż „zaraz na początku wojny / aniołowie - stróże / zostali wezwani / do centrali”. Bardzo to poruszający obraz, ów odwrót boskich wysłańców, którzy pozostawiają ludzi samym sobie, temu złu, którego czynienie przychodzi nam z imponującą łatwością. Wiersz ostatecznie domyka się postacią zgorzkniałego starca, który spełnia kielichy „wody zapomnienia”, a wtedy zda mu się, że Anioł raz jeszcze pozwoli się zobaczyć: „coś jednak / powraca / jawi się / majaczy”. Może zresztą wita on dawnego chłopczyka po drugiej stronie życia, jakby mu dawał „znak ręką / z ostatniego peronu wszechświata” (WR, 306).