cytaty z książek autora "Willa Cather"
Siedział pogrążony w zadumie. Nagle słoneczna kula jednym skokiem znalazła się nad prerią, a w trawie przebudziły się wszystkie stworzonka i zaczęły stroić swoje maleńkie instrumenty. Rozległy się świsty, gwizdy, furkanie, bzykanie i świergot, rześko, donośnie odezwały się niezliczone ptaki i owady. Pastwisko zalała powódź światła; sterczące kępy grabów z Wirginii i wilczomlecza rzuciły długie cienie; złocisty blask jakby z pluskiem wdzierał się między kędzierzawe trawy niby wzbierająca fala przypływu.
[...]
- Lubię drzewa, ponieważ wydaje mi się, że najbardziej ze wszystkich tworów natury są pogodzone ze swym losem.
Mam takie wrażenie, że to drzewo białej morwy wie dobrze, o czym myślę, kiedy tu siedzę.
[...]
Działki osadników rzadkie były w tej okolicy i położone daleko jedna od drugiej; tu i ówdzie posępny wiatrak na tle nieba, lepianka ukryta w kotlinie. Za to ziemia tu tchnęła prawdziwą wielkością - nieporadne wysiłki ludzkiej społeczności nie znaczyły nic wobec tych mrocznych odłogów.
Wolność tak często znaczy, że człowiek nigdzie nie jest potrzebny.
[..]
- Wolność tak często znaczy, że człowiek nigdzie nie jest potrzebny.
[...]
Każdy powinien czcić Pana, jak mu Pan każe. Ty w to wierzysz, lecz nie taki jest zwyczaj w tym kraju. Tu wszyscy muszą postępować jednakowo. Pogardza się Ivarem, bo nie nosi butów, bo nie obcina włosów i ma widzenia.
[...]
Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak bardzo jest przywiązana do tej ziemi. Brzęczenie owadów w wysokiej trawie powitała jak najsłodszą muzykę.
[...]
- W domu, w starym kraju, wielu było takich jak ja, naznaczonych od Boga albo odmienionych przez to, co im się ukazało w nocy na cmentarzu. Myśmy takich nie gnębili. Ale tutaj, jeśli człowiek różni się od innych, czy nogami czy głową, zamykają go do wariatów.
[...]
Lecz on nie chciał być znowu młodym i silnym, nawet gdyby to było możliwe, o nie! Zbyt dobrze wiedział, jaki jest koniec, by znów pragnąć początku. Wiedział , do czego prowadzą, na co się zdają wszystkie wysiłki.
[...]
Brak ludzkich śladów w nowym kraju nie tylko zaskakuje osadnika, ale również przygnębia i odbiera otuchę.
[...]
Przez jedenaście długich lat John Bergson zdołał wycisnąć bardzo słabe piętno na dzikich ugorach. Przyjechał, by ujarzmić tę ziemię, lecz pozostała nadal nieposkromiona i tak kapryśna, że człowiek nie wiedział, kiedy mu dokuczy i dlaczego. Czaiła się nad nią zapowiedź klęski. Geniusz tej ziemi nie sprzyjał człowiekowi.
[...]
Pora się poddać - pomyślał. Nie wiedział, jak i kiedy nadszedł moment rezygnacji, czuł tylko, że już gotów jest spocząć na własnym polu głęboko pod ziemią, gdzie nie dosięgnie ostrze pługa. Był zmęczony popełnianiem błędów.
[...]
Siedział boso, lecz w czystej koszuli z nie bielonej bawełny, bez kołnierza, rozpiętej przy szyi. Każdą niedzielę święcił włożeniem czystej koszuli, do kościoła nie chodził nigdy. Miał swoją własną religię, nie mógł pogodzić się z żadnym ściślej określonym wyznaniem.
[...]
Wszystko jest teraz na swój sposób wspaniałe, lecz gdy ta ziemia była starą, dziką bestią, miała taki urok, że prześladował mnie przez wszystkie lata.
Pamiętał, jak szła ku niemu przez skoszoną łąkę w podkasanej spódnicy, z gołą głową, z błyszczącym cynowym wiadrem w każdej ręce, cała jakby otulona mlecznym, porannym światłem.
Pamiętał siebie jako młodego chłopca i owo przedziwne wrażenie, że ta dziewczyna - wyprostowana, z uniesioną głową, stąpająca lekko i swobodnie - wynurza się z głębi letniego poranka. Od tego czasu, gdy oglądał wschód słońca nad ziemią albo nad wodą, często miał przed oczyma obraz młodej Szwedki z dwoma wiadrami na mleko.
- Co ty mówisz? Jakież to drzewa przynoszą szczęście? - spytał drwiąco. - Chciałbym to wiedzieć.
- Nie znam wszystkich, ale wiem, że szczęśliwym drzewem jest lipa. Starzy ludzie sadzą lipy w górach, żeby oczyścić las i wygnać pogańskie czary z najstarszych drzew.
[...]
- Modlę się za ciebie, ale byłoby lepiej, gdybyś sam się też pomodlił.
[...]
- O to, czego pragnę, modlić się nie mogę - odrzekł cedząc słowa - a nie będę prosił Boga, żeby nie dał mi tego, czego pragnę. Wolę być potępiony.
[...]
- Czasami nie chce mi się w ogóle nic robić, a czasami wziąłbym tę ziemię za cztery rogi i związał razem, o tak! - otworzył szeroko ramiona i zamknął je szybkim ruchem - jak obrus! Męczy mnie to nasze Roztocze, ci ludzie drepczący za koniem tam i z powrotem, tam i z powrotem.
[...]
- Nie mogę już bawić się z tobą jak mały chłopieć - rzekł powoli. - Tego ci brak, Mario. Musisz znaleźć sobie innego małego chłopca do zabawy. - Zamilkł, nabrał tchu i ciągnął dalej przejmującym szeptem i jakby z pogróżką w głosie: - Czasem robisz wrażenie, że zrozumiałaś to, a czasem udajesz, że nie rozumiesz. Ale udawanie nic nie pomoże!
[...]
Zadarł nos do góry i powiedział chełpliwie: - Służę kościołowi robiąc dzieci, które będą bardzo pobożne.
Emil spojrzał na przyjaciela z ukosa i poklepał go po ramieniu.
- Samochwała z ciebie! Wy, Francuzi, strasznie lubicie się przechwalać.
Lecz w dużych miastach ludzi takich jak ja jest niczym kamieni w bruku. I wszyscy tacy sami: nie mamy rodzinnych więzów, nikogo nie znamy, niczego nie posiadamy. Gdy któryś z nas umrze, nie wiadomo, gdzie go pogrzebać. Za trumną idzie gospodyni i kupiec kolonialny, zostaje po nas tylko frak i skrzypce albo paleta, maszyna do pisania, jakieś narzędzie, którym zarabialiśmy na życie. Szczyt naszych możliwości to płacenie niewiarygodnie wysokiego czynszu, za parę metrów kwadratowych, ale za to w samym pępku świata. Nie mamy domu, ziemi, rodziny. Żyjemy na ulicy, w parku, w teatrze. Siedzimy w restauracji, w sali koncertowej i rozglądamy się dokoła; widzimy setki takich jak my i przenika nas dreszcze lęku.