cytaty z książki "Jadąc do Babadag"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Tak, nie mam wyobraźni, i dlatego powinienem się pakować, upychać po kieszeniach drobiazgi, paszport, jakieś pieniądze, powinienem wybierać się w drogę, żeby sprawdzić, jak jest naprawdę. Zawsze gdy zmienia się pora roku albo pogoda, powinienem zwijać najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszać we wszystkie te miejsca, gdzie już byłem, żeby przekonać się, czy jeszcze istnieją.
Dobrze jest żyć w krainach nieoczywistych, ponieważ ich granice zawierają w sobie więcej przestrzeni, niż wskazuje geografia. To są otchłanie nieznanego, to jest nieskończona dal domysłów, uciekający horyzont wyobrażeń i fatamorgana słodkich przesądów, którym nigdy nie sprosta rzeczywistość.
...życie składa się raczej z okruchów teraźniejszości, które zapadają w pamięć, i tak naprawdę tylko z tego składa się nasz świat.
Bardzo możliwe, że człowiek odczuwa swoje istnienie dopiero wtedy, gdy czuje na skórze dotyk bezimiennej przestrzeni, która łączy nas z najdawniejszym czasem, ze wszystkimi umarłymi, z prehistorią, gdy umysł dopiero oddzielał się od świata i jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze swojego sieroctwa.
Tak to działa: geografia porządkuje przestrzeń, ale robi zamieszanie w głowie i człowiek chciałby zostać rybą, zamiast stać w mentalnym rozkroku między południem, północą, wschodem i zachodem.
Czułem, jak czas ujęty dotąd w ludzkie formy rozlewa się i powraca do swojej pierwotnej formy. Tutaj, w Sulinie, był wszechobecny jak wilgoć w powietrzu. Trawił domy i statki, toczył twarze i pejzaż, szklanki w barach i towary w sklepach. On po prostu przepalił, przeżarł delikatną powłokę minut, godzin i dni, i wziął w posiadanie całą przestrzeń, wszystkie widzialne i niewidzialne rzeczy, i ludzkie myśli też.
Nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka, wszędzie tkwią zadry znaczeń, o które myśl zaczepia się jak gacie o kolczasty drut.
Nie liczcie na to, że o ósmej rano w Tokaju coś zjecie. W przeszklonej knajpie przy Kossuth ter można pić kawę za kawą i patrzeć, jak deszcz spada na pusty plac. Bardzo ciekawe myśli przychodzą wtedy do głowy. Na przykład, czy wziąć sobie za wzór tych dwóch przy sąsiednim stoliku, którzy zamówili dwa razy po trzysta aszu, czy też spokojnie zadawać sobie pytanie w stylu „co ja tu właściwie robię?”, czyli podstawową mantrę czy też modlitwę każdego podróżnika. Bo właśnie w podróży, rano, w obcym mieście, zanim druga kawa zacznie działać, doświadcza się najmocniej dziwności własnego, pozornie banalnego bytu. Podróż jest po prostu stosunkowo zdrowym rodzajem narkotyku.
Wszyscy wyglądali na zmęczonych, ale to zmęczenie nie było z wczoraj ani sprzed miesiąca. Było znacznie starsze.
Są takie miejsca, gdzie ma się poczucie, że to koniec, że można tylko wracać, bo rzeczywistość powiedziała ostatnie słowo.
Babadag: dwa razy w życiu, dwa razy po dziesięć minut. Z takich fragmentów składa się świat, z okruchów gorącego snu, z majaków z autobusowej maligny.
Stałem w tej nadprzyrodzonej ciszy, paliłem papierosa i myślałem, że tak powinny wyglądać wszystkie poranki świata: budzimy się w absolutnym spokoju, w bezludnym obcym mieście, w którym zatrzymał się czas, i wszystko wokół wygląda jak dalszy ciąg snu.
Powiedziałem mojemu nowemu koledze, że zawsze byłem za królami i cesarzami, że teraz, w tym marnym czasie, szczególnie mi ich brakuje, ponieważ demokracja nie zaspokaja pragnień estetycznych ani mitologicznych i człowiek czuje się w niej nieco opuszczony.
Niewykluczone, że moja skłonność do peryferii, pociąg do prowincji, perwersyjna miłość do wszystkiego, co zanika, przepada i niszczeje, znalazły w Sfintu Gheorghe zaspokojenie. Pomyślałem sobie, że mógłbym siedzieć tu przez lata i oswajać się z myślą o śmierci. Wychodziłbym codziennie na przystań promu i wyglądał jej przybycia. Zatarte, rozcieńczone miary czasu to przybliżałyby jej nadejście, to oddalały, i w końcu być może zyskałbym coś na kształt warunkowej nieśmiertelności.
W tamtych stronach pełno jest zapomnianych dróg. Skręca się trochę w bok i czas zwalnia, jakby wymknął się spod czyjegoś czujnego spojrzenia. Zużywa się powoli, jak ubrania facetów podróżujących na wozach. To, co wygląda jak do wyrzucenia, tleje i starzeje aż do spokojnego końca, do chwili, gdy niepostrzeżenie zamienia się w nicość.
Tylko ludzie, którzy nie myślą, nigdy nie są samotni.
I w końcu okazuje się, że człowiek szuka tylko tego, co widział wcześniej. Okazuje się, że szatmarska rozpierducha, pustynne obłoki Suliny, Giurgiu nad Dunajem przypominają Sokołów Podlaski i Kałuszyn. To jest ta sama materia, ta sama tymczasowość, która heroicznie udaje trwałość, w autobusach snuje się ten sam zapach mydła i mleka, gdy wieśniacy wyruszają w drogę, ta sama medytacja w cieniu płotów na próchniejących ławkach, ta sama beztroska i rozrzutność godzin, zegarki jako ozdoba, jako biżuteria - w końcu czas to tylko dostępna dla zmysłów forma wieczności, z której można wykrawać porcje według uznania.
Wieśniacy nie potrafią budować miast. Wychodzą im totemy jakiś obcych bóstw. Środek jeszcze jako tako zmałpowany, ale przedmieścia zawsze wyglądają jak poroniony przysiółek. Hipertrofia powierzchni magazynowej i smutek straconych złudzeń. Ilekroć jadę sobie spokojnie i raptem w środku zadupia wyrasta mi aglomeracja, czuję osłupienie, ponieważ nic tej fatamorgany nie zapowiada ani nie uzasadnia.
Brała mnie cholera na ten wysprzątany kraj i na Słoweńców, na tych zdrajców słowiańskiej rozpierduchy.
Tak, wszyscy powinni tam pojechać. A przynajmniej ci, którzy wymieniają nazwę "Europa". To powinien być obrzęd inicjacyjny, ponieważ Albania jest podświadomością tego kontynentu. Tak, Albania, to europejskie id, to jest lęk, który nawiedza nocą śpiący Paryż, Londyn i Frankfurt nad Menem.
Gdyby państwo było czymś dobrym, Cyganie pewnie też by je mieli.
Wojsko w mojej części świata w czasach pokoju zawsze wygląda tak samo: jest smutne i trochę śmierdzi.
Nic tak nie szkodzi utopii jak nadzieja na jej trwałość
Bo czym w końcu jest pamięć, jeśli nie wieczną wymianą nominałów, nieustannym dzieleniem i wydawaniem, i liczeniem od początku w nadziei, że bilans się zgodzi, że to, co było, powróci bez manka, w całości, nienaruszone, a może i oprocentowane przez miłość i tęsknotę.
A nazajutrz miałem być w Baia Mare, które kiedyś nazywało się Nagybánya. Miałem węszyć za minionym, szukać tego nieustannego "kiedyś", które w moich stronach jest teraźniejszością, ponieważ "jutro" właściwie nigdy nie nadchodzi, bo zatrzymuje się w dalekich krajach znęcone ich powabem, przekupione, a może po prostu zmęczone. To, co ma nadejść, nigdy tu nie dociera, ponieważ zużywa się gdzieś po drodze i zamiera jak blask dalekiej latarni. Panuje tutaj wieczny schyłek i dzieci rodzą się zmęczone. W ukośnym świetle późnej jesieni gesty i ciała ludzi są tym wyrazistsze, im mniejsze jest ich znaczenie. Mężczyźni stoją na rogach ulic wpatrzeni w pustkę dnia. Plują na chodnik i palą papierosy. To jest teraźniejszość. Tak jest w mieście Sabinov, w mieście Gorlice, w Gönc, w Caransebeş, w całym słynnym międzymorzu między Czarnym i Bałtykiem. Stoją i przeliczają papierosy w paczkach i drobne w kieszeniach. Czas nadciąga z daleka i przypomina obce powietrze, którym już ktoś oddychał.
Wokół nich rozciągała się stara jak świat teraźniejszość.
Jednym słowem gówno mnie obchodzi, dokąd zmierzamy, a ciekawi tylko to, skąd się wzięliśmy.
Komunizm był przecież owocem długich, beznadziejnych zim, gdy umysł zaczynał wariować z nudy i strachu przed samym sobą.
Sto sześćdziesiąt stempli jak psu w dupę. Wracam zawsze tak samo głupi, jak ciemny wyjeżdżałem.