cytaty z książek autora "Giuseppe Tomasi di Lampedusa"
Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić.
(...)dary należy oceniać miarą tego, od kogo pochodzą.
My, Sycylijczycy, przywykliśmy od dawien dawna do hegemonii władców, którzy byli innego niż my wyznania, nie rozumieli naszego języka; przywykliśmy dzielić włos na cztery części. Gdybyśmy przyjęli inną postawę, nie byłoby dla nas ratunku wobec bizantyjskich poborców, berberyjskich emirów, wicekrólów hiszpańskich. To musiało wyryć swoje piętno i tacy już jesteśmy. (...) Chcę powiedzieć panu w tej chwili coś, co zrozumie pan dopiero po rocznym pobycie wśród nas. Na Sycylii nie ma znaczenia, czy robi się źle, czy dobrze: grzech, którego my, Sycylijczycy, nie wybaczamy nigdy, to
po prostu to, że się w ogóle coś robi. Jesteśmy starzy,
panie Chevalley, bardzo starzy. Co najmniej od dwudziestu pięciu wieków nosimy na barkach ciężar obcych nam cywilizacji. Wszystkie one pochodziły z zewnątrz, żadna nie była przez nas poczęta, żadnej nie daliśmy własnej nazwy; jesteśmy biali jak pan, jak królowa angielska, a jednak od dwóch tysięcy pięciuset lat jesteśmy kolonią. Nie mówię tego po to, żeby się skarżyć, to nasza wina. Ale jesteśmy zmęczeni, wyczerpani.(...)
Wspominał pan przed chwilą o młodej Sycylii, która staje wobec cudów nowoczesnego świata; co do mnie, to widzę raczej stuletnią staruszkę, którą zawieziono powozem na Wszechświatową Wystawę do Londynu; staruszkę, która nic nie rozumie, kpi sobie z wszystkiego, z hut stali w Sheffieid,
z przędzalni w Manchesterze, i marzy tylko o tym, by
znów drzemać z otwartymi ustami, z których cieknie
ślina, na własnym łóżku, pod którym stoi nocnik.
- Sen, drogi panie Chevalley, sen jest tym, czego
chcą Sycylijczycy, i będą zawsze nienawidzić ludzi,
którzy zechcą ich zbudzić, choćby nawet po to, by im
wręczyć najpiękniejsze dary (...) Wszystkie przejawy sycylijskiego życia mają w sobie coś ze snu, nawet te najbardziej gwałtowne: nasza zmysłowość jest pragnieniem zapomnienia, nasze strzelaniny i pchnięcia nożem są pragnieniem śmierci, pragnieniem zmysłowego letargu,
a więc znowu śmierci, jest nasze lenistwo, nasze
napoje ze skorzonery i cynamonu. Nasze zadumanie
jest kontemplacją nicości, która chciałaby przeniknąć tajemnice nirwany. Stąd wypływa przewaga nad
nami tych, którzy są na wpół rozbudzeni; stąd o wiek
spóźnione życie intelektualne i artystyczne Sycylij-
czyków; nowości pociągają nas dopiero wtedy, gdy
obumierają, gdy są już niezdolne do wzniecenia
żywotnych prądów; stąd niewiarygodny współcześnie objaw powstawania mitów, które można by otaczać szacunkiem, gdyby były naprawdę antyczne, ale są to jedynie ponure próby pogrążenia się w odmętach przeszłości, a ta pociąga nas tylko dlatego, że żyć przestała.
Otworzył jedno z okien wieży. Krajobraz tchnął ostentacyjnym pięknem. Pod spulchniającą siłą słońca wszystko dokoła zdawało się tracić swój ciężar gatunkowy: widoczne w dali morze wyglądało jak plama czystego koloru, góry, które w nocy robiły wrażenie pełnych grozy, przypominały teraz kłębowiska pary mającej rozpłynąć się lada chwila i nawet posępne Palermo ułożyło się spokojnie wokół klasztorów jak trzoda u stóp pasterza. Zakotwiczone w zatoce cudzoziemskie okręty, sprowadzone w przewidywaniu rozruchów, nie potrafiły wzbudzić uczucia lęku wśród tego majestatycznego spokoju. Tego poranka słońce, dalekie jeszcze zresztą od swego szczytowego żaru, w tym dniu trzynastego maja objawiło się jako prawdziwy władca Sycylii: słońce gwałtowne i bezwstydne, słońce działając jak narkotyk, słońce, które unicestwiało wolę poszczególnych ludzi i trzymało wszystko w służalczym bezwładzie wykołysanym gorączkowymi snami, w gorączce zrodzonej z samowoli snów.
To, co się w nim teraz działo, nie było żadną
nowością. Od lat odczuwał, że ten fluid witalny, ta
zdolność istnienia, słowem: życie, a może też pragnienie życia, uciekało z niego powoli, lecz nieustannie, jak ziarnka piasku, które leniwie, lecz bez chwili przerwy osypują się i wylatują jedno po drugim przez mikroskopijny otwór w klepsydrze. W momentach intensywnego działania lub wielkiego napięcia uwagi owo uczucie zanikania słabło, by na powrót twardo dać znać o sobie w chwili milczenia czy
kontemplacji, podobnie jak słyszymy szum w uszach
czy tykanie zegara, gdy wszystko wokół przycichnie;
wtedy uświadamiamy sobie, że choć dźwięki te nie
docierały do naszej świadomości, były słyszalne
i przedtem.
Kiedy indziej wystarczała mu chwila skupienia,
by usłyszeć ten szmerek wysypujących się leciuteńkich ziarnek piasku, ten odpływ drobinek czasu,
które wymykały się z głębi jego istoty na zawsze."
s. 243 (i cały rozdział "Śmierć księcia")
Tancredi trzymał pod rękę Angelikę; obydwoje byli jeszcze pod zmysłowym wrażeniem tańca, zmęczeni. Angelica usiadła i poprosiła Tancreda o chusteczkę, żeby wytrzeć sobie skronie. Don Fabrizio dał jej swoją. Młodzi spoglądali na obraz z całkowitą obojętnością. Ich znajomość śmierci była czysto intelektualna, po prostu - jedno z pojęć, które przyswoili
sobie z kulturą, a nie rzeczywistość, która przenika do szpiku kości. Śmierć, oczywiście, istniała bez wątpienia, ale była to rzecz na użytek innych. Don Fabrizio pomyślał, że wskutek niewiedzy o istnieniu tej ostatecznej pociechy młodzi odczuwają ból dotkliwiej niż starzy; dla tych ostatnich to "zapasowe wyjście" jest o wiele bliższe."
s. 232
Droga biegła teraz lekko w dół i widać było już z bliska Palermo pogrążone w zupełnym mroku. Niskie, ściśnięte jeden przy drugim domy były przytłoczone kolosalnymi budynkami klasztornymi, które trudno by nawet zliczyć. Stały one często grupami po dwa, po trzy, klasztory męskie, żeńskie, klasztory bogate i klasztory biedne, klasztory arystokratyczne i klasztory gminne, klasztory jezuitów, benedyktynów, franciszkanów, kapucynów, karmelitów, teatynów, augustianów... Wznosiły się nad nimi wyblakłe kopuły o niepewnych, jakby zapadniętych wypukłościach, przypominające opróżnione z pokarmu piersi; ale właśnie owe klasztory dodawały miastu ponurego blasku, stanowiły o jego charakterze, były jego ozdobą i zarazem piętnowały je powiewem śmierci, którego nigdy nie umiało rozproszyć nawet jaskrawe sycylijskie światło. Poza tym o tej godzinie, gdy już noc zapadła, panowały one despotycznie nad panoramą miasta. I właśnie przeciwko nim paliły się w górach owe ogniska, rozniecane zresztą przez ludzi bardzo podobnych do tych, którzy żyli w klasztorach, równie fanatycznych jak oni, zamkniętych w sobie jak oni, jak oni żądnych władzy
rokującej próżniaczy żywot."
Róże Paul Neyron, których krzewy książę osobiście kupił w Paryżu, całkiem się wynaturzyły; najpierw pobudzone, a potem przesycone żywotnymi nieśpiesznymi sokami sycylijskiej ziemi, wyprażone apokaliptycznym skwarem lipcowym, zmieniły się w główki kapusty lubieżnie cielistego koloru i wydzielały duszny, jakby bezwstydny zapach, którego żaden z francuskich hodowców nie odważyłby się po nich spodziewać.
[...] a poniważ nie był skrępowany tymi wieloma utrudnieniami, jakie uczciwość, przywoitość lub choćby tylko dobre wychowanie narzucają poczynaniom innych ludzi, przedzierał się przez puszczę życia z pewnością słonia, który zwalając drzewa i rozdeptując nory, prze prosto przed siebie i nawet nie zauważa, że drapią go kolce i jęczą przygniecione przez niego istoty.
A zresztą, czy to była prawda? Nigdzie prawda nie
ma tak krótkiego żywota jak na Sycylii. Cokolwiek
się wydarzy, już po pięciu minutach sedno prawdy
zanika, zamaskowane, upiększone, przekształcone,
znękane, unicestwione fantazją lub interesem;
wstyd, lęk, szlachetność, wrogość, oportunizm, litość, wszelkiego rodzaju namiętności, zarówno dobre, jak i złe, rzucają się na ten fakt i rozszarpują go w kawałki; w mgnieniu oka - fakt znika.
Dlaczego Bóg chciał, żeby nikt nie umierał ze swoją własną twarzą.