cytaty z książki "Wilk"
katalog cytatów
[+ dodaj cytat]
Są w życiu dni tak ciężkie, nieludzkie po prostu i nie na człowiecze siły, że przeżycie ich wydaje się później czymś nieprawdopodobnym i człowiek sam sobie się dziwi. I wspomnienie takiego dnia nawet po wielu latach budzi w człowieku lęk, trwogę, aż instynktownie chciałoby się zasłonić przed tym wspomnieniem.
Nie zapomina się chwili, w której odnajdujemy siebie w innym człowieku, kiedy czujemy, że serca nasze biją razem, że wspólne są nasze myśli i marzenia.
I tylko niebo było jednakie dla wszystkich, i tych z bloków, i tych z ruder: wielkie, nieruchomo rozpostarte, gwiazdami poprzesiewane i jednako milczące dla wszystkich i na wszystko.
Ale pamiętaj: jeśli chcesz szczęśliwego życia – szukaj. Że je znajdziesz – też nie wątpię, wierzę w ciebie. Więc dlatego nie mówię ci – „żegnaj” – bo wierzę, że wrócisz, choć sam jeszcze nie wiem do czego...
W Boga nie wierzysz, w ludzi nie wierzysz, w sprawę piękną – jak sam mówisz – też nie wierzysz, więc po co żyjesz?
Bo tutaj człowiek już za życia zapomina, że żyje i że jest człowiekiem.
Dobre słowo czasem trudniej znaleźć w życiu jak pięćdziesiąt złotych na ulicy!
Trudno jest być mężczyzną, trudno jest być twardym, jeśli się w życiu nic jeszcze nie zaczęło, a wszystko skończyło.
A jak ja nie chcę żadnej walki, to cóż to – człowiek już nie jestem? Ja chcę żyć właśnie, jak człowiek powinien, spokojnie... Spokój – tego właśnie chcą ludzie. Jeśli w życiu nie ma jakiegoś spokoju, to cóż ono warte?
Nie był już naiwniakiem, nie patrzył na świat przez elementarz pierwszej klasy, przez mgiełkę bajeczek i dobrych przypowieści. Świat odsłonił się nagle, uderzył ze wszystkich stron w najboleśniejsze miejsca, mocno uderzył, ale świata tego nie można było w żaden sposób zrozumieć.
Wypluć płuca dla dobrej sprawy to lepiej jak żyć z całymi dla żadnej.
Nie rozlewaj, pamiętaj - lepiej, żeby się kościół spalił, jak by się miała kropla wódki rozlać!
Człowiek, który nie ma całych butów na nogach, nie ma po co spoglądać w gwiazdy...
Przełamali się opłatkiem, ucałowali niezgrabnie, ojciec chrząknął, matka łzę otarła rękawem, szyderczymi głosami, nie wierząc w to, co mówią, pożyczyli sobie dobrego, zaśpiewali „W żłobie leży, któż pobieży ”, barszcz z uszkami się przypalił w piecu, ojciec zaklął, aż aniołek z choinki spadł na różowy pysk, potem dojedli i czekali w milczeniu godziny, kiedy zwierzęta zaczną złorzeczyć po ludzku na swój los.
Biedny człowiek ma tylko jedną drogą rzecz na świecie – swój honor – i jego nie sprzeda, bo tyle forsy nawet nikt nie ma, aby kupić.
- I ludzie będą inni… Piękniejsi, lepsi, bez złości... Dziewczyny będą piękne, Ignac, i chłopaki – głos zadrżał mu nagle – też będą piękni... zdrowi, silni... (...) I wtedy już za żadnym oknem nie będzie mieszkać zwątpienie, tylko radość, szczęście...
I znowu dziesięciogroszowa tęsknota, znowu marzenie kupione za pół złotego.
A o tym właśnie zapomnieć nie wolno. Bo po mojemu to właśnie największe szczęście nie zapominać, że, cholera, człowiek jestem. Gdzie by nie było. Nie w takich miejscach jak tu ludzie o tym nie zapominają.
Dopiero w szczerbatym lusterku zobaczył swoją twarz: archipelag sińców uzyskanych za dobre serce i szlachetność kowbojską.
- To żeby żyć po ludzku, trzeba mieszkać za firanką i koniecznie w Śródmieściu? Dlaczegoż tak ci się wydaje?
- Ba, tego sam nie wiem - odparł Kotras. - Tak mi do głowy przychodzi. Że jednak tam za każdym oknem mieszka trochę szczęścia - westchnął. - A potem wracam na tę naszą ulicę, mam w kieszeni parę złotych albo i gówno, i wtedy odwrotnie myślę: czy jest na świecie taki drugi durak jak ja? Bo powiedz sam Rączyn: co się kryje za moim oknem, za twoim, za każdym...? Życie - szmaty niewarte, głód, smród, nędza - wszystko to się pomieszało jak gówno z konopiami. I wtedy właśnie myślę, że dureń jestem, znaczy ja... Nasze okna można nazwać - zwątpienie... Nie mogą nikomu dobrze świecić...
- Bzdura - przerwał szorstko tamten. - Za moim oknem nie kryje się żadne zwątpienie...
- Dlatego, że nawet okna nie masz - wtrącił Kotras.
Bo czyż można być zadowolonym, jeśli o walce, o obronie słabych się marzyło, o szlachetnej bohaterskości, a samemu bije się i wali tych słabych z całej szesnastogłodowej siły?
Rano, o bladym świcie, ludzie wychodzili do roboty. Jedni z rozpaczą – że idą tyrać za parę groszy, drudzy odprowadzali ich nienawistnym spojrzeniem, że w ogóle mają dokąd pójść. Wracali o bladym zmierzchu – noc go wygnała, noc go przygnała, a co lepsze – też nie wiadomo.
Zdobywać, szarpać się, dochodzić już do jakiejś mety, krwawo w dodatku dochodzić, już nie po głazach i cierniach, a po marzeniach własnych nogami deptać, co stokroć gorzej boli, kiedy tylko ręką po coś wystarczy sięgnąć, aby dostać, a potem odchodzić – nie jest przecież człowieczym przeznaczeniem. W ten sposób nigdzie donikąd człowiek nie dojdzie, bo odwrót choćby – nawet najlepszy – mniej siły daje niż najboleśniejsza klęska.
Ale czy można uciec przed własnym życiem, przed sumieniem swoim, przed pustką?
A niebo jest wysokie, bardzo wysokie, i nie widzi twarzy ludzi, którym błękitnieje.
Była w tych mrocznych śpiewkach i rozpacz, i ból, czasem pragnienie czegoś lepszego, i dziesięciogroszowa tęsknota za karuzelą na Młocinach – dla młodszych, i pragnienie, żeby w końcu życie przestało być karuzelą – dla starych.
I tak co dom, to głód, co dom, to jakaś rozpacz przez suche łzy, i w ogóle aż dziwne, że tyle zgryzoty i złego potrafi się pomieścić na jednej krzywej ulicy.