cytaty z książek autora "John Fante"
Atakowało mnie: niepokój, uczucie samotności. Co się ze mną działo? Pomacałem sobie tętno. Było w porządku. Podmuchałem na kawę i napiłem się: dobra kawa. Poszukiwałem, czułem jak palce mej świadomości wyciągają się badawczo, ale nie sięgają tego, co mnie dręczy. Po chwili to coś wróciło pod postacią grzmotu i zniszczenia, zagłady i śmierci. Wstałem od kontuaru i oddaliłem się przerażony, kroczyłem po chodniku ułożonym z desek mijając ludzi, którzy sprawiali na mnie wrażenie istot podejrzanych, upiornych: świat był jakąś mistyfikacją, przezroczystą kliszą, na którą wszystko nakładało się tylko na krótkie chwile; my wszyscy, Bandini i Hackmuth, Camilla i Vera, wszyscy jesteśmy tu tylko przez krótką chwilę, potem jesteśmy już gdzie indziej; my w ogóle nie żyjemy, jedynie zbliżamy się do życia, ale nigdy do niego nie docieramy. Musimy umrzeć. Wszyscy musimy umrzeć.
Spokój tych kilku ostatnich tygodni wydał mi się nagle czymś nierzeczywistym, hipnotycznym snem, w który uwierzyłem, bo prawdziwe życie było tutaj, w chwili wpatrywania się w czarne oczy Camilli, z zuchwałością i nadzieją przeciw jej ironii.
Mój ojciec w pocie czoła zarabiał na chleb, ale miał pewien problem- nie przynosił chleba do domu.
Teraz to poczułem. Było prawdziwie i przyjemnie, ogarnęła mnie radość, błękitne niebo za oknem stało się sufitem, a cały świat małą zabawką w mojej dłoni. Przeszedł mnie dreszcz zachwytu.
Nie mam nic przeciwko Kościołowi, ojcze. Po prostu chcę myśleć...
Tego ranka wymigałem się od pracy i skryłem w łazience. Tam pisałem. Niezliczone muchy latały wokół mnie, łaziły po moich rękach i po papierze. Bardzo inteligentne muchy. Bez wątpienia czytały to, co napisałem. Na jakiś czas zastygałem w bezruchu, aby mogły, pełzając po notatniku, dokładnie przestudiować wszystkie słowa.
Ranili mnie tak bardzo, że nie mogłem stać się jednym z nich, uciekałam w książki, uciekałem w siebie(...) i kiedy teraz widuję ich twarze, Camillo, dawny ból powraca, ale cieszę się, że tutaj są, że umierają w słońcu, z dala od domu, oszukani przez własną bezduszność, to są wciąż te same twarze, surowe, harde twarze z mojego rodzinnego miasteczka, twarze ludzi dokonujących swego pustego żywota w palącym słońcu.
Co zrobić z duszą orzeźwioną kąpielą w potoku słów, co zrobić ze stopami stąpającymi twardo po ziemi.
To książki równie dobre, też napisane prosto z serca i z głębi trzewi.
Byłem nieporadny i tylko potęgowałem jej cierpienie, bo to nieszczęsna kobieta przebywała w piekle, które sama sobie stworzyła, gdzieś daleko ode mnie, i dźwięk mojego głosu jedynie powiększał przepaść między nami.
Och, Duchu Święty, och święte przerośnięte potrójne ego, wyciągnij nas z Wielkiego Kryzysu.
Oto morze, a oto Arturo, morze jest rzeczywiste i Arturo wierzy, że jest ono rzeczywiste. Potem odwracam się od morza i wszędzie przed moimi oczami roztacza się ląd; idę i idę przed siebie, a ląd rozciąga się bez kresu, po horyzont. Mija rok, pięć lat, dziesięć lat - i nie widzę przez ten czas morza. I mówię do siebie: ale cóż stało się z morzem? I odpowiadam: morze jest tam, hen, w pokładach mojej pamięci. Morze to mit. Nigdy nie było morza. Ależ było morze! Powiadam ci, że przyszedłem na świat nad brzegiem morza. Zanurzyłem się w jego wodach. Ono mnie karmiło i dawało mi schronienie; jego bezmiarem żywiłem swe marzenia! Nie, Arturo, nigdy nie było morza. Ty śnisz, ty pragniesz, ale wędrujesz przez ziemię jałową. Nigdy już nie ujrzysz morza. To był mit, w który kiedyś wierzyłeś. Ja zaś uśmiecham się, bo sól morska płynie w mojej krwi, bo poprzez lądy może wieść dziesięć tysięcy szlaków, ale nie zmylą mnie one, gdyż krew mojego serca zawsze znajdzie drogę do swego cudownego źródła.
Jej widok podnosił mnie na duchu, sprawiał, że czułem się lekki jak olej na powierzchni wody.
Weź tęsknotę moich niespokojnych oczu i nakarm nią samotne jaskółki śmigające nad jesiennym polem, bo kocham cię, Camillo, a twoje imię jest tak samo święte jak imię dzielnej księżniczki, która umarła z uśmiechem na twarzy, mimo że kochała bez wzajemności.
Czy umarli zmartwychwstają? Książki twierdzą, że nie; noc aż krzyczy, że tak.
Ująłem jej gorącą dłoń i próbowałem jej powiedzieć, że nie wypowiada się jasno i że to takie niemądre, całą ta paplanina, że sama się nad sobą znęca, a tak nie wolno, mówiłem w ten sposób, gestykulując, blagając ją o opamiętanie.
Ale rozumowanie tu nie pomagało. Rozumowo mogłem z tego wybrnąć, ale krew burzyła się we mnie. To krew utrzymywała mnie przy życiu, krew przepływała przez moje ciało i mówiła mi, że źle postąpiłem. Siedziałem na piasku oddawszy się we władanie mej krwi, niech uniesie mnie powrotną falą w głębiny morza moich początków. To nie tak miało być, to nigdy nie miało się tak odbyć. Postąpiłem źle. Popełniłem grzech śmiertelny. Mogłem roztrząsać to matematycznie, filozoficznie, psychologicznie: mogłem przeprowadzić tysiąc dowodów, ale postąpiłem źle i nic nie mogło zagłuszyć gorącego, miarowego tętna mojej winy.
A jednak jesteś czystsza ode mnie, bo nie wystawiasz na sprzedaż swej duszy, tylko to biedne ciało.
Spojrzałem na południe, ku największym gwiazdom - wiedziałem, że w tamtym kierunku rozciąga się pustynia Santa Ana, że pod tymi gwiazdami leży w zwykłej chacie człowiek podobny do mnie, którego pustynia pochłonie zapewne wcześniej niż mnie, i że trzymam w ręku świadectwo jego walki przeciw nieubłaganej ciszy, ku której się staczał. Barman, pisarz, czy morderca, to nie miało znaczenia: jego los był wspólnym losem nas wszystkich, jego koniec był moim końcem, a wszędzie wokół, w nocy, za ciemnymi oknami miasta żyły miliony ludzi podobnych do niego i do mnie, nierozróżnialnych niby schnące źdźbła trawy. Życie jest już wystarczającym ciężarem. Śmierć to zadanie najwyższe.
Miałem oto przed sobą bezmiar przyrody milczącej i pogodnej, obojętnej względem wielkiego miasta; pustynia rozciągała się pod tymi ulicami, leżała wszędzie wokół, czekała na śmierć miasta, by na powrót pokryć je swym bezczasowym piaskiem. Z dreszczem przerażenia uświadomiłem sobie wzniosłe posłannictwo i sens życia ludzkiego. Pustynia trwała tu odwiecznie niczym cierpliwy, biały zwierz, który czeka, aż wymrą ludzie, aż cywilizacje rozbłysną i przepadną w mroku. Pomyślałem, że ludzie są jednak bardzo dzielni i uczułem dumę, że jestem jednym z nich. Całe zło tego świata wydało mi się nagle czymś innym, nie złem, lecz koniecznością, a więc dobrem, bo i ono przyczyniało się do wiecznej walki o powstrzymanie pustyni.