rozwiń zwiń

Chcę, by moje powieści były nie tylko dobre, mają być również mądre. Zofia Mąkosa, „Dolina nadziei”

LubimyCzytać LubimyCzytać
18.06.2020

„Dolina nadziei” to moja trzecia powieść, ale rzeczywiście pisało się ją najtrudniej – mówi Zofia Mąkosa, autorka cyklu „Wendyjska winnica”. Trylogia, w której zamknęła epicką historię z czasów II wojny światowej, właśnie zmierza ku końcowi. Jak podkreśla autorka, żal jej rozstawać się z bohaterami, lecz jednocześnie jest już gotowa na kolejne wyzwania.

Chcę, by moje powieści były nie tylko dobre, mają być również mądre. Zofia Mąkosa, „Dolina nadziei”

[Opis wydawcy] Jest rok 1948. Matylda Neumann rezygnuje z walki o ukochanego, opuszcza Zieloną Górę i wyjeżdża do Neuruppin. Tam czeka na nią ciotka Hedwiga i miejsce na sienniku obok kuzynki, Anny. W przeludnionej radzieckiej strefie okupowanych Niemiec brakuje żywności, mieszkań i pracy, ludzie czują niechęć do uchodźców oraz strach przed wszechobecną służbą bezpieczeństwa. Wciąż trwają poszukiwania bliskich zaginionych w czasie wojny. W tych trudnych warunkach ostoją normalności jest rodzina. U boku ciotki Tila próbuje na nowo ułożyć sobie życie. Są jednak ludzie i sprawy, o których nie uda się jej zapomnieć…

Anna Makieła-Zoń*: Swoją pisarską karierę rozpoczęła pani będąc na emeryturze. Po kilku opowiadaniach przyszedł czas na powieść. Obserwowałam panią podczas Warszawskich Targów Książki – nieśmiałą, wydawało mi się również, że nieco oszołomioną kolejką czytelników, którzy oczekiwali na pani przybycie, byle tylko zyskać dedykację. Czy rozpoczynając pracę nad „Wendyjską winnicą” tak to sobie pani wyobrażała?

Zofia MąkosaTrudno wyobrazić sobie coś, o czym nie miało się najmniejszego pojęcia. Marzyłam, by powieść zyskała czytelników, ale nie wkalkulowałam w to własnej popularności. Nie chciałam jechać na targi. Oczami wyobraźni widziałam siebie siedzącą samotnie pod ścianą. Wydawało mi się, że w wielkim świecie nikt nie zwróci uwagi na emerytowaną wiejską nauczycielkę, której nagle przyszło do głowy, by pisać. Warszawskie Targi Książki okazały się miłym zaskoczeniem. Wydawnictwo Książnica otoczyło mnie opieką, rozumiejąc zagubienie i przejęcie tłumem ludzi odwiedzających stoiska. Nawiązałam bardzo sympatyczne kontakty z kilkoma pisarkami oraz blogerkami, które przyszły specjalnie, aby przywitać się ze mną i porozmawiać, dodatkowo ofiarowując drobne upominki. Największą wartością były jednak bezpośrednie kontakty z czytelniczkami, od których usłyszałam, jak ważną powieścią okazała się dla nich „Wendyjska winnica”.

Targi targami, ale na spotkania w bardziej kameralnych miejscach, na przykład bibliotekach, przybywają prawdziwe tłumy. Co pani wtedy czuje?

Spotkania autorskie bywają różne. Są liczne i takie, na które przychodzi kilka, kilkanaście osób. Inaczej było na promocjach „Cierpkich gron” i „Winnego miasta”, bo około 130 osób w każdym przypadku można chyba uznać za tłum. Promocje służą zaprezentowaniu dzieła, którego jeszcze nikt nie zna. Są hałaśliwe, bo trzeba ogłosić światu narodziny czegoś nowego. Spotkania autorskie w bibliotekach mają zupełnie inną atmosferę. Przychodzą na nie czytelnicy chcący porozmawiać o tym, co przeczytali. Rzadko zdarzają się spotkania krótsze niż 1,5 godziny. Często dopiero po dwóch godzinach mogę rozpocząć stały punkt programu, czyli składanie autografów. Lubię spotkania z czytelnikami i cieszą mnie dyskusje, które na nich się toczą. To sygnał, że moje powieści są o czymś ważnym. A tłumy na promocjach sprawiają radość, tak po prostu.

Zofia Mąkosa w Muzeum Ziemi Lubuskiej podczas promocji „Winnego miasta”

Jest pani historykiem, dlatego wyobrażam sobie, że mogłaby pani wpleść fabułę w dowolny okres historyczny. Zdecydowała się pani rozpocząć swoją historię w latach 30. XX wieku. Co zainspirowało panią do takiego wyboru? Skąd pomysł na taką, a nie inna fabułę?

Pragnienie napisania powieści towarzyszyło mi od dawna. Czegokolwiek sobie nie wyobrażałam, to miejsce akcji było stałe. Moja powieść miała dziać się w Chwalimiu, wsi, w której spędziłam dzieciństwo, oraz w pobliskiej Kargowej. Wiedza o przeszłości tych miejsc była w moim przypadku bardzo skromna, ale miałam wewnętrzne przekonanie, że kiedy zacznę szukać, dowiem się rzeczy niezwyczajnych. To, że zdecydowałam się na lata 30. XX wieku, wyniknęło z rozmów z mężem. Tadeusz pracował wtedy nad książką o historii swojej rodzinnej wsi, która podobnie jak Chwalim po pierwszej wojnie światowej i wytyczeniu granic odrodzonej Polski znalazła się po niemieckiej stronie. Najbardziej intrygowały nas lata 30. XX wieku i próba znalezienia odpowiedzi na pytanie: co ludzie żyjący na niemieckiej prowincji myśleli o Hitlerze i jego ideologii? Dlaczego rolnicy, rzemieślnicy i drobni kupcy z Chwalimia w stu procentach głosowali w 1933 roku NSDAP?

W ciągłej walce o to, kto ponosi większą winę za taką, a nie inną historię, pani wydaje się głosem rozsądku. Wypędzany, niezależnie czy Polak czy Niemiec, jest w tak samo dramatycznej sytuacji, choć każdy przedstawia ją po swojemu. Często myślałam o tym podczas lektury „Wendyjskiej winnicy”. Jak podchodzą do tematu mieszkańcy Kargowej i okolic?

Z dużo większym zrozumieniem niż się spodziewałam. Mam tu na myśli głosy tych, którzy dzielą się swoimi przemyśleniami. Zauważyłam, że tematyka i okres, którym się zajęłam, są bardzo ważne dla mieszkańców Kargowej. W miasteczku mieszkało przed wojną wiele mieszanych polsko-niemieckich i polskich rodzin. Koniec wojny i okres bezpośrednio po jej zakończeniu był dla nich wyjątkowo dramatyczny. Doznali różnych krzywd i upokorzeń. Podczas kontaktów z przedstawicielami autochtonów odczuwam coś w rodzaju wdzięczności, że piszę o czymś, co do tej pory było tabu. W Chwalimiu nie ma potomków dawnych mieszkańców. Dla ludności napływowej moje powieści są ważne z dwóch powodów. „Cierpkie grona” mówią o nieznanej dotąd historii ziemi, która po wojnie stała się ich małą ojczyzną. W „Winnym mieście” opowiadam również o pierwszych powojennych latach chwalimskich osadników. „Winne miasto” to jednak przede wszystkim powieść o Zielonej Górze, skomplikowanych losach przesiedleńców i Niemców oraz tym, co identyfikowało miasto kiedyś i teraz, czyli tradycjach winiarskich.

Istniały obawy, że pani obiektywizm niekoniecznie spodoba się innym?

Obawiałam się tego, ale nie odczuwam niechęci albo wrogości. Minęło wiele lat od zakończenia wojny. Niektóre emocje podgrzewane przez powojenne polskie władze już wygasły. Zdecydowana większość Polaków urodziła się po wojnie i patrzy na te straszne czasy z dystansem, odrzucając interpretację tej czy innej opcji. Rozumiem ludzi nienawidzących Niemców po wojnie i rozumiem tych, którzy obecnie chcą przyjaźni z naszym zachodnim sąsiadem.

Książki z cyklu Wendyjska winnica

Skoro już wspomniałyśmy o Kargowej i okolicach… Mieszka pani w przepięknym, dla mnie trochę bajkowym miejscu. Niedawno miałam okazję panią odwiedzić i do dzisiaj nie mogę zapomnieć spędzonych tam chwil, a przecież było to raptem kilka godzin. Piękne jeziora, w których obserwowałam karpia skaczącego nad taflą jak delfin (czegoś takiego nigdy wcześniej nie widziałam), chowające się przed nami orzesznice, konie. Dla mnie, mieszkającej i pracującej w mieście, to prawdziwa kraina spokoju. A dla pani?

Miejsce, w którym mieszkamy z mężem od pięciu lat, wydaje się idylliczne. Bogactwo fauny i flory robi wrażenie na przyjezdnych. Jeśli ktoś zakosztował zagranicznych podróży lub ich nie pragnie, to tu może naprawdę wypocząć. Są ścieżki rowerowe, coraz lepsza baza turystyczna, woda, lasy i czyste powietrze. Do Regionu Kozła, bo tak nazywa się stowarzyszenie sześciu gmin kultywujących koźlarskie tradycje, warto przyjechać na krótko i na dłuższy pobyt. Uzupełnię jeszcze, że mieszkam bardzo blisko leśniczówki nad jeziorem Duże Linie, w której regularnie wypoczywał Eugeniusz Paukszta, pisarz bardzo kiedyś popularny.

Od naszego spotkania w Wielkiej Wsi minęło trochę czasu, ale nie opuszcza mnie myśl, że dom państwa Mąkosów to dom opowiadaczy. Pani pisze wyjątkowe powieści, córka jest autorką przepięknego albumu fotograficznego, za pośrednictwem którego opowiada o ukochanych koniach, a mąż jest prawdziwym gawędziarzem i absolutnym znawcą pszczół! Po naszym spotkaniu mogę śmiało stwierdzić, że o żadnych owadach nie wiem tyle, ile o nich. (śmiech) Pan Tadeusz był niegdyś nauczycielem jak pani i – jak się okazuje – jest również autorem książki, z której korzystała pani podczas pisania „Doliny nadziei”. Wyobrażam sobie, że to mógłby być idealny pierwszy czytelnik. Pozwala pani podczytywać powieść w trakcie pisania, czy dopiero, gdy wszystko jest ukończone? Czy mąż miał jakieś uwagi do powieści?

Mąż czytał kolejne powstające rozdziały „Cierpkich gron”. Był nauczycielem języka polskiego, więc prócz pochwał słyszałam uwagi dotyczące interpunkcji, składni, itd. Jest bardzo życzliwym czytelnikiem, dlatego do końca mu nie wierzyłam, kiedy mówił, że powieść jest dobra. Odkąd jednak zajął się pszczelarstwem, nie czyta moich książek. Nowa pasja pochłonęła go bez reszty. Nie znaczy to, że nie zna treści dwóch ostatnich tomów „Wendyjskiej winnicy”. Przeciwnie, poznał ją zanim została zapisana. Po prostu opowiadam mu, co zamierzam napisać, kiedy ma wolną chwilę albo gdy jedziemy samochodem. Jestem wówczas audiobookiem na żywo. Jeśli chodzi o nasze dzieci, cała trójka lubi czytać, ma lekkie pióro, a dwoje maluje. Córka jest z wykształcenia technikiem hodowcą koni i magistrem sztuki. Namawiam ją, by napisała książkę dla dzieci o koniach własnoręcznie ilustrowaną.

Opisuje pani bardzo trudne czasy dla mieszkańców pogranicza. Bohaterowie są rzucani to tu to tam, ich poglądy również się zmieniają. Niegdyś beztroska Matylda, dorastająca w sielskiej atmosferze kochającego domu, wśród winnic, w najnowszej powieści „Dolina nadziei” stawia czoła przeciwnościom losu jako dojrzała kobieta. Owa sielska atmosfera zastąpiona została strachem przed bezpieką, tęsknotą za bliskimi i koniecznością podejmowania naprawdę trudnych wyborów. Nie tylko Tila jest w takiej sytuacji. Czy pisząc „Cierpkie grona”, pierwszą część serii, od początku wiedziała pani, jak potoczą się losy bohaterów, czy wizja ich przyszłości powstawała w momencie, gdy siadała pani do kolejnego tomu?

Najważniejsze dla konstruowania fabuły są moim zdaniem dwa momenty. Początek, który nie musi być efektowny, ale powinien mieć w sobie coś, co czytelnika ujmie, zachwyci albo zaintryguje. Zakończenie, dlatego że jest celem, do którego będę dążyć. Dlatego najpierw obmyślam jedno i drugie. „Cierpkie grona”, które otwierają „Wendyjską winnicę” w założeniu miały być jedną powieścią. Nie planowałam pisać kontynuacji. Kiedy więc zaczęłam pisać, wiedziałam jak skończę. Wszystko, co wymyślałam po drodze, zmierzało do dramatycznego zakończenia. Zaraz po decyzji, że będę pisać dalej i że mają to być jeszcze dwa kolejne tomy, postanowiłam, co dalej, czyli jakie będzie zakończenie drugiego i trzeciego tomu oraz dokąd przeniosę akcję.

„Dolina nadziei” wydaje mi się najbardziej szczegółowa. Podczas lektury zastanawiałam się, jakim cudem udaje się pani to wszystko ze sobą spleść. Maria Paszyńska mówi, że widzi sceny, które rozgrywają się w jej książkach, i wówczas je zapisuje. A pani? Jak udaje się pani spiąć w całość tak wiele wątków?

Sama się dziwię, że to wszystko pamiętam. Normalnie jestem osobą rozkojarzoną i zapominającą o wielu sprawach. Muszę wszystko zapisywać, a potem nie wiem, gdzie położyłam kartkę. W przypadku powieści udaje mi się pamiętać. Jeśli nie jestem czegoś pewna, wracam do odpowiedniego rozdziału. Jedyne co zapisuję, to postacie, ich wiek, wygląd i stopień pokrewieństwa z innymi bohaterami. Moje powieści są wielowątkowe, to prawda. Uważam, że takie powinny być prawdziwe powieści. Te, które mają jeden wątek, w rzeczywistości są rozbudowanymi opowiadaniami. Jak udaje mi się spiąć wszystkie wątki? Nie wiem. Może pomaga mi to, że lubię układać puzzle?

Dość długo kazała pani nam czekać na „Dolinę nadziei”. Pamiętam moment, w którym przeczytałam „Winne miasto” i przebierałam nogami, żeby dowiedzieć się, co dalej, a pani oświadczyła, że przyjdzie nam poczekać. Minęło 1,5 roku! Jak pracowało się pani nad ostatnią częścią serii?

Jest wiele przyczyn tego, że moje powieści długo powstają. Jedną z nich jest komfort bycia na emeryturze. Co miesiąc dostaję stałą, choć skromną kwotę, która zapewnia mi poczucie finansowej stabilizacji. Pisać nie muszę. To moje hobby. Przyjemność, która dopóty nią będzie, dopóki coś mi się w głowie nie przestawi i nie zacznę pisać pośpiesznie, stając się fabryką książek. Mam rodzinę. Jeśli jestem potrzebna mężowi, dzieciom albo wnukom, odkładam wszystko, bo nie ma nikogo i niczego ważniejszego od nich. Chcę, by moje powieści były nie tylko dobre, mają być również mądre. To wymaga przemyśleń, stawiania się w różnych sytuacjach, a w przypadku „Wendyjskiej winnicy” rozmów z ludźmi i podróży. Pisarze „z miasta” mają wszystko na wyciągnięcie ręki, ja mieszkam na wsi, do której nie dociera autobus ani pociąg, a nie wszystko mogę znaleźć w Internecie. Ten zresztą mam bardzo kiepski. Każda powieść oznacza dla mnie wiele całodniowych wypraw do bibliotek i przesiadywanie w czytelniach.

Zwrócę jeszcze na coś uwagę. Nie jestem sprzedawcą waty cukrowej. Moje powieści są gęste od liter. Praktycznie nie ma w nich białych, niezapisanych miejsc. „Cierpkie grona” to prawie milion znaków bez spacji. Dwie pozostałe powieści mają ich po ponad 800 tysięcy. Kiedy otwieram książki niektórych bardzo popularnych pisarzy, widzę różnicę. Dialogi rozciągnięte ponad wszelką miarę i puste strony po każdym rozdziale. Takie książki są jak wata cukrowa. Nadmuchane do setek stron i dające się przeczytać w jeden dzień. Zastanawiam się więc, czy ja rzeczywiście piszę powoli. Może tylko nie potrafię nakręcić cukrowej waty na patyk, by ją sprzedać za dobrą cenę.

Czy konieczność zamknięcia cyklu była w jakiś sposób obciążająca, wpływała na to, że „Dolinę nadziei” pisało się trudniej?

„Dolina nadziei” to trzecia powieść, ale rzeczywiście pisało się ją najtrudniej. Na pewno wpływ na to miało poczucie odpowiedzialności. Dwa pierwsze tomy są wysoko oceniane przez czytelników, blogi książkowe i wreszcie jurorów Lubuskiego Wawrzynu Literackiego. W pewnym sensie paraliżowała mnie obawa, by nie stworzyć czegoś gorszego. Problemem była również konieczność zamykania wątków i ograniczenie wprowadzania nowych postaci. Radziłam sobie w ten sposób, że wikłałam bohaterów w różne trudne sytuacje, dbając przy tym o zachowanie ciągu przyczynowo-skutkowego, bo zdarzenia muszą mieć swoją logikę. Kolejna trudność to przeniesienie akcji na nieznany zupełnie grunt. Musiałam lepiej poznać powojenną historię Niemiec oraz miejsca, do których wyślę bohaterów.

Nie mam wątpliwości, że czytelnicy będą tęsknili za bohaterami „Wendyjskiej winnicy”. A pani? Żałuje pani, że to już koniec, czy raczej skupia się na tym, co aktualnie dzieje się wokół powieści i planuje już coś nowego?

Trochę żal rozstawać się z bohaterami, którzy towarzyszyli mi przez kilka minionych lat. Wiem jednak, że wyczerpałam zasób pomysłów na tę historię. Zastanawiam się nad czymś zupełnie innym. To kolejne wyzwanie, mnóstwo książek do przeczytania i wgryzanie się w epokę, której prawie nie znam. Przypuszczam, że czytelnicy, których interesuje moja twórczość, znowu muszą uzbroić się w cierpliwość.

Wszystkie książki z cyklu „Wendyjska winnica” można już kupić w księgarniach online. 

*Anna Makieła-Zoń - blogerka, autorka bloga Spadło mi z regała.

Fot. otwierające: Gosia Mąkosa

Artykuł sponsorowany


komentarze [3]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
EchaRegionu 21.06.2020 20:46
Czytelnik

Polecamy relację video ze spotkania autorskiego : https://youtu.be/t9UJ_ZpiYVY

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
czytamcałyczas 18.06.2020 12:28
Czytelnik

Lubię takie historię.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
LubimyCzytać 18.06.2020 10:22
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post