Najnowsze artykuły
- ArtykułyAzyl i więzienie dla duszy – wywiad z Tomaszem Sablikiem, autorem książki „Mój dom”Marcin Waincetel1
- ArtykułyZa każdą wielką fortuną kryje się jeszcze większa zbrodnia. Pierre Lemaitre, „Wielki świat”BarbaraDorosz4
- ArtykułyStworzyć rzeczywistość. „Półbrat” Larsa Saaybe ChristensenaBartek Czartoryski5
- ArtykułyNagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego: poznaliśmy 10 nominowanych tytułówAnna Sierant13
Popularne wyszukiwania
Polecamy
Jacek Bielawa
3
7,7/10
Pisze książki: literatura piękna, czasopisma
Ten autor nie ma jeszcze opisu. Jeżeli chcesz wysłać nam informacje o autorze - napisz na: admin@lubimyczytac.pl
7,7/10średnia ocena książek autora
13 przeczytało książki autora
20 chce przeczytać książki autora
0fanów autora
Zostań fanem autoraKsiążki i czasopisma
- Wszystkie
- Książki
- Czasopisma
Najnowsze opinie o książkach autora
Święty Antoni i inne opowiadania Jacek Bielawa
8,0
„Święty Antoni” i inne opowiadania to zbiór utworów od prezentujących dziecięcą perspektywę nasączoną zabobonnością dorosłych po starczą bezradność i fascynację życiem. Wspomnienia z czasów zaczarowanej dziecięcej sielanki pełnej biedy oraz ludzkich nieszczęść, a mimo tego pociągającej, bo obecnej w dalekiej przeszłości w czasach młodości. Teraźniejszość zawsze staje się dobrym powodem do wędrówki w przeszłość. Tak jest we wszystkich opowiadaniach ze „Świętym Antonim” na czele. Mieszkającego w Stanach Zjednoczonych bohatera zagubione przedmioty zmuszają do wędrówki w odmętach swojej pamięci. „Kto puszcza rzeczy samopas, ten wodzi je na pokuszenie” przekonuje nas narrator zabierający nas z długiego mostu do Jabłonki, by płynnie przejść do tematu przemijania rzeczy i ludzi.
Opowiadania mają w sobie magię „Sklepów cynamonowych” Bruna Schulza. Rozrastają się, przekształcają: „Światy, w których żyłem w dzieciństwie były nietrwałe. Pojawiały się i znikały w najmniej oczekiwanych momentach. Działo się to zawsze, gdy już zdążyłem nieco przywyknąć, zadomowić się, zainstalować system kryjówek i wypełnić go kolekcjami dziecięcych skarbów, poznać towarzyszy zabaw, wydeptać własne ścieżki i skróty, i opanować sposób chodzenia nimi”.
Życie w niepewności jutra, pełne ciągłych przenosiny związane z nową pracą matki (jak w „Hormonie odmiany”) albo wojennych i powojennych wędrówek (jak w „Fremd in der Fremde gehn”). Wszystko to w cieniu bogatych, którzy mogą inwestować w sztukę lub – bardziej praktycznie – w środki masowego transportu oraz fabryki.
Świat dziecięcych labiryntów z wiekiem przekształca się w świat zagubionych rzeczy, które jesienią naszego życia trudno opanować przez ich nieoczekiwany rozrost, jak w „Belle Isle”. Dzieciństwo i starość leżą tu blisko siebie: „Jednak zdałem sobie sprawę, że w ówczesnym stanie ciała i umysłu nie byłem dobrym materiałem do obróbki duchowej, a i pewnie w latach młodości było podobnie (dowodem moje liczne szkolne wagary i późniejsze błąkanie się po życiu)”.
Sentymentalne patrzenie na przeszłość i jej braki wyłania się także w opowiadaniu „Buty”, którym autor uświadamia nam (marudzącym na braki) że żyjemy w niesamowitym dostatku dóbr materialnych: „Kiedyś to człowiek buty szanował, bo, nie licząc drewniaków, miało się jedną parę na wszystkie okazje. Rower w Jabłonce miał tylko ksiądz Śmietana. Było też trochę koni, których z byle powodu nie zaprzęgano. Błotniste, to znów pokryte pyłem drogi, ścieżki i ścieżyny pokonywało się pieszo, w butach albo boso. Po wsi biegaliśmy na bosaka, ale idąc gdzieś dalej, do lasu albo do miasta, trzeba było włożyć buty. A do kościoła obowiązkowo chodziło się w butach wypastowanych na wysoki połysk w sobotni wieczór”. Świat wspomnień narratora jest odmienny od naszej codzienności pełnego używania wszystkiego „bez potrzeby” i obdartego z magii wartości.
Opowiadania bardzo subtelnie przekazują nam obraz wojny widziany dziecięcym wzrokiem. Po pokoleniu, które walczy przyszedł czas na głos tych, dla których ciężkie czasy łączyły się z dzieciństwem. Jest to pokolenie moich dziadków, którzy są świadomi trudnej sytuacji w tamtym czasie, ale i tak ze sentymentem wracają do przeszłości, bo teraźniejszość ich przerasta, jak bohatera, który w zamian za dobrą opiekę oddaje dorobek swego życia. Przez ten powrót do stanu bezradności i potrzeby opieki życie ludzkie tworzy pętlę, w której dzieci i starcy nie mogą obyć się bez innych.
Książkę polecam osobom lubiących sentymentalne podróże w przeszłość. Niedługie opowiadania napisane lekkim i obrazowym językiem czyta się bardzo przyjemnie. Jacek Bielawa pozwala nam przenosić się w świat, który przypomina książki wrocławskiego pisarza Wacława Grabkowskiego i opowiadania Zenona Rogali.
Kościelec Jacek Bielawa
6,9
Niewiele napisano dotąd o debiucie Jacka Bielawy, a pewnie i niewiele zostanie już napisane, bo jest to proza niełatwa, momentami wręcz destrukcyjna. Nie oferuje ani zaskakującej metaforyki (bo że każdy ma swój Kościelec, wie bodaj każdy pełnoletni Polak),która zachęcałaby do dalszych, egzemplifikacyjnych poszukiwań, ani tym bardziej gry z czytelnikiem, opartej czy to na łączeniu odmiennych konwencji, czy też na tworzeniu piramid językowych. Bielawa jest zimny i ciernisty, ale wcale nie chaotyczny. I chociaż najłatwiej byłoby powiedzieć, że podąża ścieżką wytyczoną z jednej strony przez Petrę Hulovą („Macocha”),z drugiej przez Marcina Wichę („Rzeczy, których nie wyrzuciłem”),to nie jest skłonny ani do alkoholicznych wynurzeń tej pierwszej, ani do niedającej się unormować frazy drugiego. Bielawa jest hermetyczny inaczej: przez swoje opanowanie, przez konsekwentne trzymanie się konstrukcyjnego szkieletu powieści, wreszcie przez refrenowość istoty dzieła, posuniętą znacznie dalej, niż u wspomnianych autorów.
Tekstowa strategia, która nie okazuje się nigdy przegadaniem, dziwić może najbardziej, bo nie ma w tej książce czegoś, o co zwykle łatwo oskarżyć debiutanta: pustosłowia, banalności, czytelnego odwołania do autorytetów, przekroczenia granicy dobrego smaku. Od samego początku utworu, albo nawet wcześniej, od motta („Bóg umarł, Nietzsche umarł, i ja też nie czuję się za dobrze) , proza Bielawy sytuuje się już poza tą granicą i z każdą kolejną stroną nie robi nic, żeby czytelnika utrzymać w książce, zachęcić do leniwej lektury, wejść z nim w emocjonalną relację. Większość odbywa się na poziomie jednego afektu: odczucia nieprzyjemności i osamotnienia. Jest udręka, jadowitość, gburowatość, kąśliwość, które od początku odwołują się do masochizmu czytającego, narzucają mu się i wymuszają na nim uległy stosunek wobec historii. To wszystko jest tak spójne i konsekwentne, że nie wypada odczytać tego inaczej, niż jako debiut wyjątkowy, erudycyjnie zapełniony po brzegi. Bielawa bombarduje nas symptomami śmierci, prowadzi nas przez ścieżkę oczekiwania na rozstanie z życiem, a właściwie bardziej nawet, rozjeżdża czytelnika nostalgicznymi, ale też pełnymi złości wyrzutami o to, że przyszło mu trwać w tej pokręconej rzeczywistości.
Zapytacie, ale o co tak właściwie chodzi? Ano o Feliksa, niespecjalnie zresztą dumnego z tego imienia. Feliks odniósł niewątpliwy sukces zawodowy: jest właścicielem klubu fitness, który to sukces, jest właściwie jedynym, co mu się w życiu powiodło. Jego pierwsza żona – B. – nie może zajść w ciąże z powodu niewystarczającej męskości Feliksa. Tak oto pojawia się pierwsza kłoda, niestrawna o tyle, że B. zamienia swojego wysportowanego i ułożonego męża, na hydraulika. I chociaż nasz bohater znajdzie sobie później substytut B. – E., co więcej, będzie miał z nią dziecko, nigdy już pełnego szczęścia nie zazna. Jest bowiem jeszcze inna kłoda, a właściwie to pień, albo nawet cały wycięty las. Ojcem Feliksa jest słynny kompozytor i dyrygent, który realizując swoją karierę całkowicie odrzucił tradycyjny model rodziny. Bohater „Kościelca” nie zna go osobiście, nie wie nawet czy żyje. Zanurza się w świat fantazji o tym, jak mogłyby ich relacje wyglądać. Nie są to bynajmniej wizje słoneczne, a raczej obrazy wiecznych pretensji i wyrzutów. Feliks złości się na wszystko: na inspiracje muzyczne ojca, na współpracę ze służbami bezpieczeństwa, na jego priorytety, a nawet stare mieszkanie. Spirala niewypowiedzianych żalów prowadzi go do tytułowego Kościelca, czyli symbolu wewnętrznej martwoty i nieuchronnej śmierci.
Postanowiłem napisać o tej książce, bo stawia ona wyzwania, bo jest konsekwentna w swojej posągowej obojętności wobec cudu życia. Także w apatii, z jaką wypowiadane są kolejne zdania, nie różnicę się od poprzednich ładunkiem emocjonalnym ani rytmem. Rozdziały „Kościelca” zlewają się w jeden, niedający się przekroczyć mur, w ścianę pozbawioną okien, w przeszkodę, której nie sposób przekroczyć, bez posunięcia się do autodestrukcji własnego ja. I to jest fascynujące, że można być tak konsekwentnym w budowaniu deficytowego bytu, tak wytrwałym w zachowywaniu prozy poza wszelkim efektem sztuczności i salonowości, tak zaufać tej traumie, żeby pozwolić jej opanować całą książkę. Dramatyczna proza jest najwyraźniej odpowiedzią na szalone czasy: nawet nie przeintelektualizowaną filozofią, ukrywaną między słowami, ale raną i fałszem samym w sobie, pozbawionym teologicznej mocy. Bielawa zdaje się nam mówić, że trudno budować swoje marzenia, swoją rodzinę, gdy nie przetrawiło się okaleczeń z młodości. Tak właśnie tworzy unikatową, oniryczną i niewygodną spowiedź człowieka, którego trudno polubić. Bo właśnie taka ta powieść jest – bardzo niewdzięczna i nieprzychylna czytelnikowi. Ale jednak w niej trwamy, co więcej, ona naprawdę wciąga nas w wir swojej przygnębiającej logiki. Bielawa potrafił znaleźć metaliterackie funkcje nieprzyjemności i tak skonstruować swój tekst, tak go wycyzelować językowo, że odnosimy wrażenie jawnego naruszenia granic naszej prywatności. Bo to już nie jest uniwersalność, to raczej intymność naszego własnego ja.
Doskonałość „Kościelca” wynika także z właściwego odwoływania się do elementów świata przedstawionego. Całość zbudowana została na ważnych filarach – muzyce klasycznej i motywach biblijnych. Pierwszy nadaje książce formę i tempo, drugi służy do dekontruowania mitów na temat męskości, pochodzenia i wartości egzystencji. Ale oczywiście nie tylko, bo zakres poruszanych w książce tematów jest szalenie różnorodny. Traficie tu na polityczne wątpliwości, na rozważania o sile kobiecości, na biznesowe nowinki i artystyczne inspiracje. „Kościelec” to też szalony, intertekstualny kolaż ludzkich przywar i ciągłego poszukiwania tożsamości. Szczery, bezpośredni, mocny, celny i nie silący się na bycie lekarstwem w jakiejkolwiek chorobie. To też dosadny monolog, odzwierciedlający ponurą naturę człowieka. A najlepsze w tej książce jest to, że to o czym mówię, to dopiero początek drogi interpretacyjnej, która może rozlewać się jeszcze na wiele różnych stron.
Recenzja ukazała się pod adresem https://melancholiacodziennosci.blogspot.com/2019/04/recenzja-koscielec-jacek-bielawa.html