Urodziłem się 24 września 1939 roku w Warszawie. Stolica jeszcze się broniła, a Polska nie podpisała aktu kapitulacji, mogę więc powiedzieć, że przyszedłem na świat jako obywatel niepodległej II Rzeczpospolitej. Mój ojciec był wtedy na froncie wschodnim, a pod jego nieobecność firmą zarządzała mama. Dzień wcześniej miasto przeszło wielogodzinne bombardowanie dywanowe. Zburzono m.in. elektrownię, gazownię i filtry. W tej sytuacji postanowiono, że poród obędzie się nie w szpitalu, do którego nadal trudno było dotrzeć ze względu na padające na miasto bomby, ale w położonej obok mieszkania naszej cukierni. Rolę stołu porodowego odegrało duże biurko ojca. Na dachu domu dyżur przeciwpożarowy pełnił mój dziadek ze strony mamy Antoni Krasiński, a wodę trzeba było nosić z Wisły.
Pierwsze lata dzieciństwa spędziłem w Warszawie, skąd w lecie 1944 roku razem z mamą wyjechaliśmy do podwarszawskich Gołąbek. Tam też zastało nas powstanie. Mojego ojca, który dojeżdżał codziennie do firmy na rowerze, w dniu wybuchu powstania zatrzymali na rogatkach Niemcy i dzięki temu nie zostaliśmy rozłączeni. Byliśmy jednak bez środków do życia, gdyż cały nasz majątek pozostał w Warszawie. Ojciec podjął więc pracę u piekarza jako szeregowy pracownik. Wynagrodzenie wynosiło dwa bochenki chleba dziennie. Jeden był dla nas, drugi na wymianę na sól, cukier i świece.
Po kilku miesiącach przeprowadziliśmy się do Konstancina, gdzie w roku 1945 poszedłem do szkoły. Nie była to szkoła regularna— takich było wówczas bardzo mało — ale tzw. „komplety”, czyli lekcje udzielane zebranej ad hoc grupie dzieci najczęściej przez jednego nauczyciela. Nauczycielem była pani Pacerowa, a lekcje odbywały się w sąsiadującym z kościołem domu państwa Chrząszczów (dziś nieistniejącym). Tak ukończyłem pierwszą i drugą klasę szkoły podstawowej. Do trzeciej (1947) poszedłem już w Warszawie, ale nadal były to komplety, tym razem w mieszkaniu nauczyciela o nazwisku chyba Kurnakowski. Lekcje odbywały się przy okrągłym stole w jadalni, pod którym bawiły się kilkuletnie dzieci pana nauczyciela. Nieraz zdarzały im się różne przygody i wtedy mieliśmy dodatkową przerwę w nauce.
Rok później (1948) zostałem przyjęty do klasy czwartej „prawdziwej” już szkoły im. Wojciecha Górskiego na ulicy Smolnej. Przyjęto mnie, dziecko tzw. „prywatnej inicjatywy”, jedynie dlatego, że ojciec zafundował ławki dla całej klasy. W tej szkole po raz pierwszy w życiu zetknąłem się ze zjawiskiem dowcipu politycznego. W Polsce wydawano wtedy dziennik „Głos Ludu”. Moi dwaj koledzy wymyślili sobie zabawę polegającą na tym, że podchodzili do budki z gazetami i pytali „czy ma pani głos ludu”. Gdy padała odpowiedź twierdząca, mówili: „to niech pani zaśpiewa”. Rzecz jasna wylecieli, a gdy opowiedziałem o tym w domu dowiedziałem się, że za polityczne żarty można pójść do więzienia.
Gdy zdałem do klasy piątej przyszła rejonizacja szkół (rok 1949),zostałem więc przeniesiony do mieszczącej się przy ul. Raszyńskiej szkoły mojego rejonu, gdzie pozostałem do ukończenia klasy siódmej — wówczas ostatniej klasy szkoły podstawowej.
Naukę w liceum odbyłem w murach szkoły im. Tadeusza Rytana mieszczącej się wówczas przy ulicy Rakowieckiej. To był prawdziwie szczęśliwy wybór, a właściwie raczej przypadek niż wybór, bo nadal umieszczenie dziecka „prywatnej inicjatywy” w jakiejkolwiek szkole, wcale nie było łatwe. Jednak dzięki staraniom mojego ojca ostatecznie się udało. Miałem tam wspaniałych nauczycieli, wśród których szczególnie gorąco wspominam Jana Kozickiego, nauczyciela matematyki, który wychował kilku moich profesorów i kolegów matematyków. Gdyby nie on, nie byłbym dziś matematykiem.
Po maturze postanowiłem studiować elektronikę, ale nie dostałem się na ten wydział (wówczas nazywał się „Łączność”) na Politechnice Warszawskiej, a to ze względu na niedostatecznie dobrze zdany pisemny egzamin z matematyki. Na trzy zadania, z dwóch otrzymałem po piątce (najwyższy stopień),a za trzecie, którego nie zdążyłem dokończyć, otrzymałem zero. Do dziś uznaję to za wysoce niesprawiedliwe, gdyż wówczas najniższy obowiązujący stopień był 2, a nie 0. Gdybym dostał 2, to średnia z moich wyników wyniosłaby (5+5+2)/3 = 4, a tak wyniosła 3,3 i nie zostałem przyjęty. I zresztą bardzo dobrze! Rok później byłem studentem Wydziału Matematyki i Fizyki na Uniwersytecie Warszawskim, który ukończyłem w roku 1962 przedstawiając pracę dyplomową pod tytułem „Zagadnienia struktury grup opisujących automaty skończone”.
Po studiach na uniwersytecie i powrocie jeszcze na rok na politechnikę, podjąłem studia doktoranckie w Instytucie Matematycznym Polskiej Akademii Nauk. Moim promotorem, a później mentorem i przyjacielem, został prof. Zdzisław Pawlak (wówczas docent). W kilka lat po obronie doktoratu (1966) wraz z profesorem Pawlakiem przeniosłem się do Centrum Obliczeniowego PAN, które wkrótce awansowało do rangi Instytutu Podstaw Informatyki PAN. W tymże instytucie, w którym przez kilka lat sprawowałem też funkcję dyrektora ds. naukowych, jestem zatrudniony do dziś, choć od ponad dwudziestu już lat przebywam na bezpłatnym urlopie naukowych. W międzyczasie uzyskałem stopień doktora habilitowanego (1971),tytuł profesora nadzwyczajnego (1976) i zwyczajnego (1990),a także stopień czeladnika (1971) i mistrza (1977) w rzemiośle cukierniczym. W pracy naukowej zajmowałem się syntaktyką, a później semantyką języków programowania (patrz Moje najważniejsze publikacje w dziedzinie informatyki). Wykładałem na Uniwersytecie Warszawskim, a także na kilku zagranicznych: w Kopenhadze i Lyngby (Dania),w Linkoping (Szwecja),w Waterloo (Kanada) i w Berkeley (USA). W tym okresie dużo też podróżowałem dając dobrze ponad sto wykładów konferencyjnych i seminaryjnych w wielu krajach Europy, Ameryki Północnej i Japonii. Za dwie najważniejsze dziedziny mojej pracy naukowej w matematycznych podstawach informatyki uważam:
Składnia języków programowania. Wprowadziłem tę tematyką na grunt krajowy i wydałem pierwsze w kraju, i na razie jedyne, a drugie na świecie, monograficzne opracowanie matematycznej teorii języków formalnych w postaci książki Automaty i Gramatyki; Wstęp do lingwistyki matematycznej, PWN, Warszawa 1971. Semantyka języków programowania i matematyczne narzędzia inżynierii oprogramowania. Wspólnie z Andrzejem Tarleckim opracowaliśmy nową metodę tworzenia strukturalnych definicji semantyki języków programowania (tzw. naiwna semantyka denotacyjna).
W roku 1981 zostałem członkiem założycielem i członkiem prezydium zarządu głównego Polskiego Towarzystwa Informatycznego, gdzie później, w latach 1987-93, piastowałem funkcję prezesa zarządu głównego, a w roku 1993 otrzymałem tytuł członka honorowego.
W roku 1993 zostałem powołany na członka Academia Europaea — Europejskiej Akademii Nauk.
W międzyczasie, w roku 1990 zająłem się rozwojem mojej rodzinnej firmy cukierniczej A.Blikle, gdzie do roku 2010 (z krótką przerwą) piastowałem stanowisko prezesa zarządu. W tym czasie firma rozwinęła się z jednej cukierni przy ul. Nowy Świat 35 w Warszawie (nasza siedziba historyczna) zatrudniającej 42 pracowników, do sieci 10 cukiernio-kawiarni, 3 kawiarnio-restauracji i 3 sklepów delikatesowych w Warszawie oraz 8 cukiernio-kawiarni w sieci franczyzy poza Warszawą. Dziś w sumie zatrudniamy ponad 250 pracowników.
W czasie gdy prowadziłem i rozwijałem moją firmę zacząłem zajmować się zarządzaniem kompleksową jakością (ang. total quality management, skr. TQM),najpierw na wewnętrzny użytek firmowy, a później na użytek innych zainteresowanych osób, firm i instytucji (patrz Moje najważniejsze publikacje w dziedzinie zarządzania). Tak właśnie narodziło się moje konwersatorium (patrz Jak to się zaczęło) i moja książka „Doktryna jakości” (patrz Moja książka "Doktryna jakości"). W tym też okresie oddałem się w znacznie większym stopniu niż poprzednio pracy społecznej (patrz Moje członkostwa).http://www.moznainaczej.com.pl
Jest to książka która otwiera oczy w wielu sprawach oraz pozwala przyjąć bardzo szlachetną postawę do pracy w zespole, aczkolwiek z takim podejściem w wielu opresyjnie zarządzanych firmach mozemy stać się zagrożeniem.
Jest to książka o przyszłości która powoli staje się rzeczywistością.
Niesamowicie chwali się że autor udostępnia książkę za darmo na swoim blogu, to jest klasa człowieka, choćby dla przyjęcia jego myśli i podstawy warto przeczytać, Prof. Blikle to stara szkoła - od takich ludzi powinniśmy się uczyć.
Na pewno tak książka jest lepsza niż tuzin amerykańskich książek o startupach, pełnych powtórzeń oraz nakręcających nas wszystkich w dalszą spiralę pośpiechu. Ta książka znacznie bardziej odpowiada refleksyjnemu, ale jednoczesnie innowacyjnemu stylowy myślenia i działania.
"Doktryna jakości" przez długi czas była moim wyrzutem sumienia. Zaczęłam tę książkę czytać około roku temu. Na początku zachwyciłam się ideami, które są w niej opisane i czytanie szło szybko, ale w okolicach 90% na chwilę ją odłożyłam. I tak pozostała odłożona przez rok, zerkając na mnie z półki.
Aż w końcu kilka dni temu znów wzięłam ją do ręki i stwierdziłam, że jest to jedna z najbardziej pozaznaczanych książek w mojej biblioteczce. Na oko przykleiłam kilkadziesiąt zakładek na 600 stron książki. Zaczęłam więc przyglądać się tym zakładkom i przypomniałam sobie, dlaczego byłam tą książką tak zachwycona.
Kim jest Blikle?
Bliklego nie trzeba raczej przedstawiać. To nazwisko dobrze znają szczególnie łasuchy, bo po ich pączki w tłusty czwartek ustawiają się kolejki i ten, kto nie jadł pączków od Bliklego, to niewiele jadł. :~) Andrzej Jacek Blikle to profesor matematyki, który przez dwadzieścia lat (1990 – 2010) zarządzał rodzinną firmą i rozwinął ją z jednej cukierni do piętnastu w Warszawie i ośmiu innych, w sieci poza miastem. Teraz jest członkiem jej rady nadzorczej i już starszym człowiekiem. Ma prawie 80 lat (ur. W 1939).
Parę lat temu postanowił zebrać swoje notatki i doświadczenia i na ich podstawie napisać książkę pt. "Doktryna jakości", która jest poradnikiem z zakresu nowoczesnego prowadzenia biznesu i zarządzania. Pierwsze wydanie tej książki dostało kilka nagród. Ja czytałam już wydanie drugie, poprawione i rozszerzone o nowe zagadnienia. Dodano w nim praktyczne sposoby wdrażania turkusowego zarządzania. Przez to "Doktryna" rozrosła się do 600 stronicowej kompleksowej cegły.
Rzecz o turkusowej samoorganizacji
Na czym więc polega ta turkusowa doktryna jakości? W wielkim skrócie i uproszczeniu chodzi o to, żeby miejsce pracy było dla pracownika możliwie jak najprzyjemniejsze, żeby każdy mógł się na swoim stanowisku realizować i utożsamiać z samą firmą, jak i wartościami, które ona reprezentuje. Do motywacji pracowników przestać stosować metodę kija i marchewki, a zamiast tego dać im więcej wolności i zaufać, że to spowoduje zwiększanie sukcesu firmy.
Brzmi pięknie, ale trochę utopijnie. Sam Blikle pisze o tym tak: “Taki program można by uznać za akademicką utopię, gdyby nie fakt, że realizuje się go w rosnącej liczbie organizacji (również w Polsce). Wszędzie też zapewnia zarówno radość z pracy, jak i znacznie wyższą skuteczność działania”. Trudno w to uwierzyć, ale na tych 600 stronach jest bardzo wiele przykładów, case studies oraz własnych doświadczeń autora, które przekonują, że takie podejście może się sprawdzić.
Skoro takie dobre, dlaczego nie jest powszechne?
Bardzo chciałabym trafić do firmy, która realizuje taką politykę wobec swoich pracowników. Jako pracownik rozumiem ją i popieram. Natomiast jako manager doświadczony w zarządzaniu niewielkim zespołem zdaję sobie sprawę, że niektóre idee zawarte w tej książce byłyby psychicznie ciężkie do wprowadzenia. Np. rezygnacja z premii uznaniowych za wyniki, czy też samego ustalania celów do osiągnięcia, albo zmiana systemu oceniania pracowników lub nawet zupełna rezygnacja ze sprawdzonych (i w miarę działających) do tej pory rozwiązań. Słyszałam też od niektórych menadżerów głosy, że ten cały turkus to jakaś bzdura i to nie może zadziałać.
Procesy, o których pisze Blikle są niezwykle trudne do wdrożenia i utrzymania właśnie dlatego, że wzbudzają spore opory i lęk, nie tylko wśród kadry zarządzającej, ale i szeregowych pracowników. Blikle jest tego świadomy, pisze o tym kilka razy i przekonuje, moim zdaniem skutecznie, że warto spróbować, przynajmniej trochę, bo to doprowadzi do “głębokiej przemiany społecznej, wymagającej zarówno porzucenia utartych sposobów myślenia, jak i wykształcenia nowych nawyków i opanowania nowych narzędzi”. Warto być tego częścią.
Co zawiera książka?
"Doktryna jakości" przede wszystkim obszernie wyjaśnia czym jest turkusowe podejście. Pokazuje wiele punktów widzenia i przy wyjaśnianiu pewnych procesów i zachowań wspiera się psychologią oraz matematyką. Znajdziesz tu wiele przykładów co i jak należy robić w jakiej sytuacji, głównie na temat zachowania wobec innych ludzi oraz skutecznej komunikacji. Blikle przytacza nawet konkretne przykłady rozmów, jak mogą wyglądać, a jak powinny wyglądać najlepsze ich scenariusze.
Mnóstwo tu psychologii oraz przykładów konkretnych sytuacji. Wiele wzorów znanych firm, które stosują tę ideologię, ale także praktycznych porad jak znaleźć, a później rozwiązać niektóre problemy oraz dużo teorii związanych z samym zarządzaniem. Wszystko to okraszone tabelami i wykresami itp.
Hiperoptymizm trochę odstrasza
Jedyny zarzut jaki mam do tej książki to jej zbytni optymizm i niedocenianie psychicznych oporów przed tak głębokimi zmianami. Pomimo tego, że jak wspomniałam, Blikle kilka razy pisze o trudnościach i o ich przyczynach, to mam wrażenie, że wciąż jest to obraz zbyt różowy, uproszczony i ulegający złudzeniom.
Szanuję tak silną wiarę w ideę, ale przecież prowadzenie firmy to cholernie trudna sprawa! Zawsze znajdzie się coś co przeszkodzi w realizacji planów, trzeba też pamiętać o prawach Murphy’ego, że cokolwiek złego może się wydarzyć, to się wydarzy. I w ogóle jest mnóstwo innych, nieprzewidywalnych rzeczy! Sprowadzenie zarządzania do stwierdzenia “zadbaj o swoich pracowników, a oni zadbają o ciebie” wydaje mi się zbyt dużym uproszczeniem, graniczącym z nierealnością.
Z drugiej jednak strony rozumiem ostrożność autora. Gdyby napisał, że organizacja turkusowego zarządzania jest super trudna, mogłoby to skutecznie zniechęcić nie do końca przekonanych. Jego celem nie było podkreślanie trudności. Książka ma infekować ideę i pokazywać efekty, podawać rzeczowe argumenty przekonujące do spróbowania oraz podsuwać praktyczne sposoby wdrożenia.
Jeśli do tego hiperoptymizmu podejdziemy ze zdrowym rozsądkiem, to książka okaże się bardzo cennym kompendium wiedzy o zarządzaniu. Jest w niej wiele niesamowicie interesujących wniosków, popartych badaniami, szeroką bibliografią oraz praktyką. A jeśli dla kogoś wyda się to zbyt różowe, dla równowagi można przeczytać inną książkę o zarządzaniu, z przeciwnego jego krańca: Najtrudniejsze w tym co trudne Bena Horowitza. I poziom optymizmu się wyrówna.
Właściwie to nawet się cieszę, że ta książka przeleżała rok i dopiero po takim czasie do niej wróciłam. Bo teraz okazuje się, że wiele z tych idei przetrawiłam i przyjęłam jako swoje. Myślę, że dzięki temu jestem odrobinę lepszym człowiekiem.