Jacek, Wacek i Pankracek Mira Jaworczakowa 6,1
ocenił(a) na 72 lata temu Do napisania kilku słów na temat tej krótkiej lektury szkolnej, którą właśnie skończyłem czytać z młodszą córką, natchnęły mnie wspomnienia wczesnej szkoły podstawowej z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie wszystko co stare od razu musi być wartościowe, albo wyjątkowe. Tak na przykład jedną z poprzednich starych lektur szkolnych pt. „Zaczarowana zagroda" z ledwością doczytaliśmy do końca, więc kiedy zobaczyłem datę wydania 1955, specjalnie podekscytowany nie byłem. Dobrze zdawałem sobie sprawę, w jakich to sztywnych ramach musieli się za PRL poruszać autorzy książek, w tym oczywiście ci autorzy, którzy odpowiadali za wychowanie młodzieży w duchu socjalistycznym.
Początek lektury wydał mi się toporny, staroświecki, jakby za PRL trzeba było pisać właśnie w taki sposób, któremu daleko do wielkich wrażeń, za to blisko przemów kacyków na partyjnych zjazdach. Jakby trzeba było dzieciom wpajać, że szczytem ich wyobraźni ma być zatemperowany ołówek, brak kleksów w zeszycie i bycie takim po prostu wzorowym obywatelem, albo w porywach przodownikiem w nauce (tak, ten wyraz tu się pojawia parę razy). Socrealizm jest w książce zauważalny, ale jest on tak niewinny, a nawet oddający dobrze czas akcji, że nie sposób się na jego elementy obrażać.
Nie ma tu wielkich przygód, właściwie żadnych nie ma. Nie uraczyłem też rozwoju akcji. Jednak to okazuje się nie być żadną wadą. Po kilku rozdziałach, pomimo braku większych emocji (no chyba, że kogoś ekscytuje kleks w zeszycie i kolega, który nie chce pożyczyć zabawki),nawet nie zauważyłem, że wciągnąłem się w „Jacka, Wacka i Pankracka” bardziej od Emilki, której to wszystko czytałem. Zdałem sobie sprawę, że o ile takie "Dzieci z Bullerbyn" chociaż przyjemnie dają nam poczuć odrobinę normalnego dzieciństwa, czy wakacji na wsi, to nie mogą oddać nam emocji związanych ze wspomnieniami typowej polskiej szkoły podstawowej z lat 50-tych do tej powiedzmy z samego początku lat 9o-tych, kiedy jeszcze niektórzy z nas nosili mundurki szkolne. Mira Jaworczakowa chcąc nie chcąc oddała nam niemal fotograficzny obraz szkolnej rzeczywistości i podejrzewam, że mojemu pokoleniu, ale przede wszystkim tym pokoleniom sprzed lat 80-tych, zrobi się cieplej na sercu podczas czytania o najprostszych rozterkach ucznia, kolegi i koleżanki z ławki, słowach pani nauczycielki, zaczepianiu starszych kolegów ze szkoły, kłótni w klasie albo relacji z wakacji (najlepszy rozdział). To dziwne, że tak poprawna politycznie i nienasycona żadnymi większymi emocjami książka, mogła być tak dobrze odebrana nie tylko przeze mnie, ale chyba także przez Emilkę. Jak w ogóle można wytłumaczyć dziecku, dlaczego ta polska rzeczywistość szkolna tamtych lat jest aż tak przyjemna we wspomnieniach? Przecież 1955-ty rok to był jeszcze stalinizm pełną gębą. Jednak dzięki trzymaniu się autorki z daleka od wszystkich dorosłych tematów, udało się jej uchwycić tylko to, co ze szkoły kojarzymy i wspominamy najlepiej.
Przeczytanie „Jacka, Wacka i Pankracka” było dla mnie niczym obejrzenie fotografii szkolnych, których nie mam. Nie takich zbiorowych i pozowanych na sali gimnastycznej, ale takich spontanicznych, dokumentujących szkolną codzienność, która wydawała się na dobre zaniknąć w mojej pamięci. Znów pamiętam zapach korytarza szkolnego, nowych trampek, prostokątny tornister, worek na kapcie, a nawet swój prostokątny piórnik i przybory szkolne w jego przegródkach. Jak to w ogóle można dziś dziecku przekazać, że choć w sumie te opowieści często niewiele znaczą, to jednak są dla ich rodziców i dziadków wszystkim...