Zjadanie psów Tomasz Kubikowski 9,3
ocenił(a) na 102 lata temu Ależ to wspaniała - acz niezasłużenie nieznana - książka, którą miałem szczęście poznać (i zakochać się w niej bez reszty) jedynie dzięki recenzji w „Dwutygodniku”. Zdaje się, że tylko tam dostrzeżono tę perełkę…
Jako dziecko PRL czytałem niemal wszystkie książki dostępne wtedy o polarnikach. Ten rozbudowany esej jest ich swoistą summą, ale jak fantastycznie przetworzoną przez niezwykłą erudycję i wybitną inteligencję Autora!
Zdobywanie w 19. wieku Arktyki - a zwłaszcza walkę o odkrycie Przejścia Północno-Zachodniego - opisuje on jako swoisty performans, uzbrojony w narzędzia teatrologa, czy nawet wręcz filozofa („Każda wyprawa do bieguna była więc występem. Przed samym sobą, przed światem nieludzkim i ludzkim (…) nieodłączną częścią wyprawy polarnej była relacja z niej, spisana i ogłoszona drukiem jak najszybciej po powrocie”).
Najważniejsze, że nie jest to – Bogini broń! - jakiś nudny ”naukawy” bełkot (można jednak, choć rzadko, mieć lekkie trudności z percepcją),lecz skrząca się kryształkami lodu na niegrzejącym słońcu pasjonująca opowieść o Odkrywaniu, a zarazem Pysze, Odwadze, Pogardzie, Dumie, Wzajemnym Podkopywaniu (jakże złowroga rola Admiralicji!) - i ile to jeszcze postaw i uczuć wchodziło w grę w tym szalonym wyścigu po palmę z lodu, śniegu i zimnego słońca.
Narracja jest wybornie inkrustowana tekstami kultury, np. „Morzem lodu” nieocenionego Caspara Davida Friedricha czy poematem Algerenona Swinburne’a o wyprawie Franklina („This is the end – to od niego Jim Morrison wziął te słowa). Nie obejdzie się i bez von Kleista, Poe’go, Derridy, a nawet Verne’a czy serialu Ridleya Scotta „Terror”. Z drugiej zaś strony równie mocno przemawiają angielskie karykatury prasowe czy buńczuczne wspomnienia amerykańskich podróżników, nieznających jakichkolwiek ceregieli.
Zarazem Autor pochyla się czule nad pozornie nieistotnymi detalami, które czasami wręcz porażają. Wiele tu gorzkich ocen motywacji odkrywców, organizatorów i sponsorów wypraw, intryg i wzajemnych pretensji, ostrych polemik, mniej lub bardziej zasadnych zarzutów.
Wielką zaletą są obfite cytaty z dzienników polarników, wspaniale komentowane przez Autora. Przy okazji: jedna krytyczna opinia (bynajmniej nie wobec Tomasza Kubikowskiego): wielka szkoda, że bibliografia jest niemal w całości obcojęzyczna i chyba marnie dostępna.
A wszystkiemu towarzyszy dramat tych, którzy nie przeżyli (pierwszy w tym korowodzie śmierci był Willem Barentsz, kolejny Henry Hudson – „Ciszę jego zniknięcia wynagrodzono mu słowami (…) jego imieniem nazwano wielką zatokę, gdzie zniknął, cieśninę, przez którą do niej dotarł, a nawet rzekę, do której wpłynął wcale nie jako pierwszy”).
Obok zaś dramat wyśmiewanych, którym się nie powiodło. To np. wielki John Ross – i zarazem największy pechowiec, któremu udało się niczego nie osiągnąć, ale przynajmniej ocalił życie, ”zdumiewając się jego marnością". (A „salwy śmiechu, którymi go rozstrzeliwano, budziły echo jeszcze po stu latach”).
Na tle szaleństwa tych „białych mężczyzn z klas przywilejowych” tym bardziej jaskrawo rysuje się smutny los rodowitych mieszkańców Arktyki. Głupi, ponad miarę zarozumiały sir John Franklin („Znikł doskonale, znikł absolutnie, znikł jak nikt przed nim”) nie chciał się uczyć od Inuitów, jak przeżyć na takim potwornym mrozie.
Ano tak: jeść foki, ogrzewać igloo ich śmierdzącym tłuszczem (10 stopni na plusie w środku przy -40 na zewnątrz) myć się swym moczem itp. itd. Zapłacił za to nie tylko swoim życiem, ale i swych ludzi – skazanych poniekąd przez niego na kanibalizm (do końca taskali srebrne sztućce, choć nie mieli nimi co jeść ),zanim dopadła ich miłosierna śmierć z zimna. W fazie końcowej człowiekowi jest wręcz gorąco i zaczyna się rozbierać...
No i wreszcie jeszcze smutniejszy los tytułowych psów zaprzęgowych. Opisy („ubój był przykry” – notuje Nansen) poruszą najbardziej zatwardziałe serca...
A samo Przejście Północno-Zachodnie? Wtedy bywało wolne od lodu nie w każdym sezonie i na zbyt krótko, by wielka żegluga przez nie była opłacalna – co nie było wiedzą powszechną. A dziś? Ano drżyjcie, klimatyczni negacjoniści! Prawie wcale nie zamarza. Wiec po co był ten wyścig? ”Z niczego może być tylko nic” – przypomina Autor.
Wielka - choć nieco wymagająca od czytelnika - humanistyczna opowieść, do której chce się wrócić natychmiast po jej przeczytaniu.
PS Mam niegroźną chyba, acz być może dziwaczną, manię zaznaczania najciekawszych miejsc czytanej książki paskami papieru. Z grzbietu tego dzieła w mojej bibliotece sterczy bardzo gruby ich plik…