Thor 1 (1962) Stan Lee 6,5
Miałem duże obawy w stosunku do trzeciego tomu kolekcji „Marvel Origins”. Pamiętając mniej więcej jak prezentowały się pierwsze zeszyty opowiadające o Bogu Piorunów, zastanawiałem się czy w dość dużej dawce, którą dostajemy w tym tomie, nie będą przypadkiem całkowicie nieprzyswajalne. I cóż, naprawdę nie jest źle! Nie jest to jeszcze poziom satysfakcji, który odczuwałem zapoznając się z debiutanckimi zeszytami Spider-Mana, ale absolutnie pierwszy tom Thora gwarantuje niezłą rozrywkę. A to przecież główne zadanie każdego komiksu!
Pierwsze spotkanie z Donaldem Blake’m, stanowi oczywiście genezę pojawienia się Thora w komiksowym uniwersum Marvela. Nie wiecie kim jest Donald Blake? Otóż w pierwszych założeniach Stana Lee, jego brata Larry’ego Liebera oraz rysownika Jacka Kirby’ego, chromy doktor Donald Blake posiadł moc nordyckiego Boga Piorunów, po tym jak przypadkowo odnalazł młot Mjolnir. Thor jest więc de facto alter ego kalekiego lekarza, stanowiąc jego ukrytą tożsamość i personifikację mocy, po którą sięga w razie potrzeby. Dopiero na przestrzeni lat, Marvel dokonał zmiany w tej kwestii, czyniąc z Blake’a i Thora jedną postać.
Same komiksy czytało mi się z dużą przyjemnością, choć oczywiście z koniecznym w tym przypadku przymrużeniem oczu na kolejne infantylne detale i klisze, które nie pozwalają do końca zanurzyć się w ten świat. Potyczki Thora z kosmitami, komunistami czy podróżującymi w czasie złoczyńcami z przyszłości, stanowią idealny kolaż klasycznych komiksowych zagrożeń z lat sześćdziesiątych, podobnie jak było w przypadku Fantastycznej Czwórki z poprzedniego tomu. To co działa jednak na korzyść Boga Piorunów, to długość tych historii. Nie mają one więcej, niż piętnaście stron i nie pozwalają sobą zmęczyć na tyle, aby odrzucić od ich dalszego poznawania. Wręcz przeciwnie, koniec każdego zeszytu zachęca wręcz, aby od razu zabrać się za następny.
O ile motyw nieszczęśliwej miłości Blake’a do jego asystentki Jane i jej samej do Thora, nudzi się już za trzecim razem, złoczyńcy są w większości całkowicie bezbarwni, budowanie zagrożenia polegające na odebraniu Thorowi młota na dłużej niż sześćdziesiąt sekund, co powoduje powrót do ludzkiej formy nie budzi żadnych emocji a sam Doktor nie ma w sobie nic interesującego, ten tom ma także kilka fabularnych mocnych stron.
Najmocniejszą jest z pewnością powolne budowanie mitologicznego świata nordyckich legend w wykonaniu Marvela. Wyłapywanie tych wszystkich elementów – Asgardu, Bifrostu, Heimdala, daje naprawdę wiele radości i powoduje szeroki uśmiech za każdym razem, gdy ma miejsce. Podobnie jak spotkania z najważniejszymi postaciami tego skrawka uniwersum – Lokim i Odynem. I to pomimo faktu, że ten pierwszy działa jak najbardziej sztampowy złoczyńca w dziejach a Wszechojciec na tym etapie sprawia wrażenie, jakby startował w konkursie na tatę roku. Skrawki relacji, jakie zaczynają się zawiązywać między tą trójką, zdecydowanie dodają kolorytu tym historiom.
Mniej niż w przypadku Fantastycznej Czwórki, przeszkadza mi także kreska w wykonaniu Jacka Kirby’ego. Styl rysunku legendy komiksowego świata zdecydowanie lepiej pasuje do nieco bardziej surrealistycznych przygód Thora – podobnie jak obecne na każdym kroku didaskalia. W tym przypadku przywodzą one na myśl narrację powieści, co wręcz pasuje do klimatu perypetii Boga Piorunów.
Zatem, mimo moich obaw, mogę ocenić trzeci tom „Marvel Origins”, jako przynajmniej przyzwoitą wyprawa do świata nordyckiej mitologii Marvela. Nieco lepszą rozrywkę, niż tom drugi. Niemniej, spodziewam się, że ta formuła będzie w stanie zadziałać tylko raz i jeśli przygody Thora nie nabiorą nieco charakteru, następnym razem ocena będzie zdecydowanie niższa, niż dzisiejsze 6,