Kiedyś ulubiona lektura starszego i młodszego pokolenia. Pamiętam jak z ojcem, który kończył przed wojną Gimnazjum Mechaniczne w Wilnie odpowiednik naszego Technikum i do matury nie musiał się uczyć łaciny, bawiliśmy się świetnie podczas czytania na wyrywki. Moja łacinniczka nauczyła mnie, że znajomość sentencji przydaje się w życiu a te powtarzane w języku oryginału są zrozumiałe na całym świecie. Co prawda było to dawno ale warto wierzyć, że i dziś ta wiedza może być użyteczna.
Z takimi książkami mam zawsze dylemat, czy można je zakwalifikować jako "Przeczytane" bo to nie są książki do czytania, lecz bardziej do zaglądania i poczytywania. Przystępna i ciekawa, przydatna nie tylko do tego, żeby nauczyć się kilku sentencji, by błysnąć w towarzystwie. Wiele powiedzeń "krewnych" Wergiliusza weszło do współczesnego języka a i w wersji polskiej niosą duży ładunek głebokiej myśli.
Instrukcja autora, jak czytać niektóre zbitki literowe czyli dyftongi typu ae, ph, th itp. niezbędna dla czytelnika, który nie był gnębiony łaciną w szkole. Zresztą... nikt naprawdę nie wie, jak mówili starożytni. Spróbujcie posłuchać Anglika czy Francuza mówiącego cokolwiek po łacinie a gwarantuję, że i tak nie zrozumiecie, nawet po dobrym kursie języka w Polsce :-). Musiałem przeżyć naukę tego języka w liceum. I cóż mi pozostało? Ano trochę sentencji i niewiele więcej. Vae victis! ;-))