Trylogia księżycowa Jerzy Żuławski 6,9
ocenił(a) na 82 lata temu O istnieniu Jerzego Żuławskiego oraz jego twórczości prawdopodobnie nie zyskałabym świadomości nigdy, gdyby nie inny Żuławski – Andrzej niejaki – który w latach siedemdziesiątych nakręcił film ,,Na srebrnym globie’’ na podstawie Trylogii Księżycowej swojego dziadka stryjecznego. Filmowi jednak nie zamierzam poświęcać czasu, jako że ani portal ten ku temu nie służy, a i dzieło to było zbyt ciężkostrawne, aby swobodnie mówić o nim bez znajomości literackiego pierwowzoru, a nawet znajomość tę pozyskawszy. Jednak tekst oryginalny jest jak najbardziej warty komentarza, zważywszy że tytuł ten raczej niespecjalnie jest kojarzony. A szkoda, bo dzieło pana Jerzego zapoznania się zdecydowanie jest warte, pomimo daty swojego powstania i jednoczesnego kwalifikowania się do gatunku science fiction, co jednak daje charakterystyczny klimat ,,retro sci-fi’’ i niemałą grupę może już na wstępie odstraszyć, choć może niepotrzebnie.
Już od samego początku historia zamienia się w jedną wielką alegorią biblijną. Oto mamy przed sobą kilkoro śmiałków, którzy opuszczają bogate i żyzne ziemie swej rodzimej planety, żeby dostać się na jałową powierzchnię Księżyca. A w jakich celach? W celach poznania oczywiście. Poznania, w którego sens wkrótce zaczną wątpić, a ostatecznie zapomną o nim całkowicie, pogrążeni w tęsknocie i melancholii spowodowanej niesprzyjającymi warunkami życia. Jaki bowiem sens można odnaleźć w gromadzeniu wiedzy, skoro nie ma nikogo, komu można ją później przekazać? Podróżnicy, zmagając się z samotnością, izolacją i chronicznym lękiem o własne życie, pragną dać początek nowej cywilizacji, która miałaby być doskonalsza od pierwotnej, będąc nieskażoną złem narodzonym na Ziemi. Choć idee są szlachetne, stanowią w gruncie rzeczy jedynie przykrywkę dla egoistycznych potrzeb ekspedycji, co naturalnie musiało się odbić na nowopowstałej społeczności. Pierwsze księżycowe pokolenia niewiele mają wspólnego z wizjami stworzonymi przez ich rodziców. Za wzór mając jedynie swoich już od dawna wrogo sobie nastawionych opiekunów, zaczynają tworzyć równie wrogie i okrutne prawa. Kaganek oświaty przyniesiony z Ziemi okazuje się być dla nich zbyt abstrakcyjny i odległy, zbyt niepraktyczny i bezużyteczny w surowych warunkach księżyca, szybko więc historię ludzkości zaczynają powtarzać od początku.
Pierwszy tom jest zdecydowanie najbardziej melancholijną i depresyjną częścią z całej i tak już dość fatalistycznej trylogii. Choć nosi w sobie znamiona typowej powieści przygodowej, wydarzenia spotykające bohaterów raczej mało wspólnego mają z wesołymi przygodami. Nad wszystkim unosi się jedynie rozpacz, samotność i zbliżające się widmo śmierci w opustoszałych krajobrazach księżyca. Efekt potęgują barwne – o ile tak możemy powiedzieć o monochromatycznych tonacjach – opisy powierzchni księżycowej, malowane z dużą dokładnością co do ich charakterystyki geograficznej. I chociaż wiele informacji uległo dezaktualizacji, zupełnie w niczym to nie przeszkadza, ponieważ Żuławski skupia się przede wszystkim na społecznym i filozoficznym aspekcie fikcyjnej wyprawy, stosunkowo łatwo więc można te drobne detale zignorować.
Są tacy, których wyjątkowo długa podróż przez jasną stronę księżyca może zwyczajnie znudzić, co jest zrozumiałe, bo mimo wszystko miejscami da się tu odczuć staromodny język autora, dlatego od siebie nieśmiało mogę zasugerować, aby tom pierwszy czytać z albumem ,,Kosmogonia’’ Pendereckiego w tle, która z dużą skutecznością pozwala na całkowite poddanie się lękom egzystencjalnym trapiących protagonistów naszej wyprawy.
Kontynuacja tej biblijnej alegorii poprowadzona zostaje również w części drugiej – ,,Zwycięzcy’’. Czas akcji przesuwa się o kilka wieków później i teraz stajemy się obserwatorami już ukształtowanej księżycowej ludności. Widzimy feudalne społeczeństwo, gnębione i zniewolone przez pierwotną cywilizację ziemskiej satelity, zwącą się Szernami, i wyznający kult ,,Zwycięzcy’’, jaki powstał na szczątkach informacji zachowanych po pierwszych ludziach na srebrnym globie. I tak też oczekują oni swojego zwycięzcy, swojego zbawcy, który miałby przybyć z ,,gwiazdy’’, jaką jest Ziemia, i wyzwolić ich spod jarzma wrogich Szernów. I oto przybywa Marek, przypadkowy Ziemianin, żeby zobaczyć, jak ci Księżycanie życie sobie urządzili na nowych ziemiach. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem, że księżycowy lud dość szybko obrał sobie naszego kosmicznego turystę za swego długo wyczekiwanego mesjasza, zaś Marek tę rolę szybko zaakceptował. Dlaczego właściwie? Cóż, to nie zostaje nam do końca ujawnione i w gruncie rzeczy musimy opierać się na założeniu szlachetnej, aczkolwiek trochę lekkodusznej i impulsywnej, natury przybysza. Jeśli chodzi o motywy postaci czy rozbudowane profile psychologiczne autor nie radził sobie najlepiej. Ale też w niczym to nie przeszkadza, bo od samego początku wszyscy bohaterowie otrzymali swoje archetypiczne role do odegrania, a trzeba przyznać Żuławskiemu, że ożywianie archetypów oraz znanych od wieków mitów wychodziło mu jak mało komu. Cóż z tego, że każdy, kto zna choć w ogólnym zarysie wydarzenia z Nowego Testamentu czy mit o Prometeuszu, natychmiast będzie wiedział, jak dalsza historia potoczyć się musi – dalszą akcję i tak obserwować można z nieskrywaną ciekawością, a fakt całkowitej znajomości spektaklu w niczym nie przeszkadza, a wręcz dodaje smaku, ponieważ to, co najważniejsze w tej części, skrywa się pod znaną nam już warstwą fabuły. Jerzy Żuławski wykorzystał ten obfity zbiór symboli, żeby zachęcić czytelnika do własnych refleksji na temat religii, władzy, psychologii tłumu, kolonializmu czy też fałszowania historii, a także zwracał uwagę na kwestię sztucznego przyśpieszenia rozwoju danej cywilizacji oraz przede wszystkim – na ile ten rozwój jest nim faktycznie, a na ile jest niczym innym jak narzucaniem danej ludności własnej moralności.
Jedną ze znaczących zalet w przypadku zarówno tej, jak i poprzedniej, części jest jej krótka forma. Cała trylogia liczy sobie około 600 stron; po mniej więcej 200 stron na poszczególne tomy. Minimalistyczna forma umożliwiła Żuławskiemu z jednej strony uniknięcie śmieszności, na jaką niewątpliwie mógłby się narazić przy zbyt drobiazgowym opisie swojego uniwersum opartego na zdezaktualizowanych już faktach, z drugiej zaś strony nadęcia i pretensjonalności przy części bardziej filozoficznej. Dzięki temu została zachowana idealna równowaga pomiędzy rolą rozrywkową a warstwą intelektualną powieści. Fabuła w ciągu dalszym cieszy tym, co tygryski lubią najbardziej, czyli intrygami, walką o władzę, walką o przetrwanie czy idealizmem zmagającym się z rzeczywistością, i nie pozwala przy tym czytelnikowi na poczucie przesytu nadmiarem legend – jakby nie było – tak dobrze nam znanych z mitologii świata zachodniego. Warstwa filozoficzna natomiast jest widoczna, lecz nie nachalna; nie nudzi długimi wywodami niezainteresowanych ani nie budzi irytacji u zaznajomionych. Idee skryły się skromnie w szatach bohaterów oraz zdarzeniach, których byli uczestnikami, a czytelnik może śledzić te pozostawione dla niego tropy.
Niestety tego wszystkiego nie można powiedzieć o części trzeciej, w której następuje gwałtowne obniżenie lotów. Wracamy na Ziemię i za Księżycem niewiele będziemy już się oglądać. Analiza kondycji ludzkiej psychiki oraz filozofowanie wychodziły Żuławskiemu bardzo dobrze dopóty, dopóki cała akcja miała miejsce w warunkach w gruncie rzeczy znanych już z kart historii. Próby przewidzenia kształtów cywilizacji przyszłości zaczynają jednak zgrzytać. W ,,Starej Ziemi’’ zdecydowanie najbardziej daje się odczuwać atmosfera epoki współczesnej autorowi, a próby unowocześnienia jej jedynie pogarszają sprawę; z jednej strony bowiem mamy nowoczesną technologię i wszechobecną elektryczność, z drugiej zaś służących przynoszących listy na srebrnych tacach oraz typowe społeczeństwo z przełomu XIX a XX wieku. I chociaż w ciągu dalszym to nie prorokowanie przyszłości jest głównym motywem powieści, to nawet warstwa filozoficzna – której jest zdecydowanie więcej niż w dwóch wcześniejszych tomach – i społeczna tchnie tu pewną naiwnością czy wręcz śmiesznością. Żuławski postawił przede wszystkim na moralizatorski ton, który w połączeniu z filozoficznym potworkiem zrodzonym z mieszanki Nietzschego i buddyzmu, oraz absurdalnymi rozwiązaniami fabularnymi, daje mało strawną mieszankę. W pewnym momencie groteska sięga rozmiarów, które zmuszają czytelnika do przykrego podejrzenia, że autor kończył swoja trylogię po paru głębszych.
Mimo szeregu wad ostatniego tomu Trylogii Księżycowej osobiście nie odradzałabym jej kategorycznie. Trudno mi jednak nie traktować ,,Starej Ziemi'' jako nieodłącznej części całej Trylogii – choć historia jest tu tak odmienna od historii przedstawionej w dwóch poprzednich częściach, że można by kwestionować zasadność takich odczuć – a i zdarzają się również od czasu do czasu refleksje, które mogą trafić jeśli nie do jednych, to do drugich.