Enrico Marini urodził się w 1969 roku. Jego pierwszy poważny kontakt z komiksem miał miejsce w 1987 roku na Festiwalu Komiksu w Sierre dzięki Konkursowi Młodych Talentów, na którym został zauważony i przedstawiony wydawnictwu Alpen Publishers. Właśnie wtedy zaledwie osiemnastoletniemu twórcy powierzono rysowanie pierwszych albumów komiksowych. Ale prawdziwa kariera tego twórcy miała rozpocząć się dopiero w 1992 r., kiedy to scenarzysta Thierry Smolderen zaproponował mu współpracę przy serii Cygan. Smolderen tak opowiada o początkach współpracy z Marinim: "W roku 1989 jeszcze niewielu ludzi słyszało o mandze, a ja byłem jej fanem. Pamiętam, że kiedy zobaczyłem tego małego Szwajcara, który znał Akirę jak własną kieszeń i który rysował w tym stylu, byłem poruszony". Jednak wraz ze wzrostem popularności mangi Marini coraz bardziej od niej odchodził. W jego komiksach nie sposób znaleźć typowych jej cech. Rysownik zachował wszakże mangowa dynamikę, adaptując ją do własnego niepowtarzalnego stylu, który cały czas ewoluował, co doskonale widać w kolejnych tomach Cygana.
Uwielbiam grafiki Mariniego, a jednak po serię "Skorpion" do tej pory nie miałem okazji sięgnąć. To pierwszy z tomów wydania zbiorczego, w którym dostajemy trzy pierwsze albumy przygód naszego awanturnika. Główny bohater jest z jednej strony właśnie awanturnikiem, z drugiej znawcą artefaktów, z trzeciej doskonałym szermierzem, a z czwartej niezrównanym bawidamkiem. Czyli idealny bohater historii spod znaku "płaszcza i szpady". I tutaj pojawia się pewna niespodzianka, bo akcja "Skorpiona" nie toczy się we Francji, a we Włoszech. I chociaż na pierwszym planie toczą się pojedynki na szpady i te miłosne, to w kuluarach toczy się polityczna rozgrywka o władzę nad kościołem katolickim. Czytając "Skoropiona" miałem wrażenie, jakby to była włoska wariacja na temat najsłynniejszych powieści Aleksandra Dumasa z domieszką przygód Indiany Jonesa. Świetny komiks, pełen akcji, spisków, politycznych gierek i pięknych grafik.
Komiks absolutnie przepiękny, jeśli chodzi o szatę graficzną. Po prostu bajka. A jak jest z treścią? Na kartach tej powieści graficznej otrzymujemy kolejny pojedynek Batmana (oraz Bruce'a tym razem) z Jokerem. Stawką starcia odwiecznych rywali jest życie małej dziewczynki, która jest córką... i tutaj nie mogę napisać nic więcej, żeby nie psuć zabawy czytelnikom. Wątek ten kończy się bowiem zaskakująco.
Swoje miejsce w komiksie otrzymują kobiety - Selina oraz Harley Quinn. Marini pieczołowicie oddał kobiecość tych postaci na planszach. O ile wybranka Jokera jest tu raczej ozdobą, o tyle Catwoman odgrywa pewną rolę.
Kolejną rzeczą, którą muszę pochwalić, są dialogi. Szczególnie rozmówki Bruce'a z Alfredem, skorym do żartów, powodują uśmiech na twarzy. Kwestie Jokera oraz Gordona (jego udział w historii jest symboliczny) również na plus.
Jedyne do czego mógłbym się przyczepić, to może objętość - komiks jest za krótki. Generalnie jednak gorąco polecam fanom mściciela z Gotham City.