Pieśń bogini Kali Dan Simmons 7,1
Kalkuta - najmroczniejszy, najbardziej cuchnący, odrażający, ale też tajemniczy i przyciągający bohater z jakim ostatnio miałem do czynienia. Tak, to właśnie hinduskie miasto jest tu głównym, choć bezwolnym bohaterem. Nie wiem jak zrobił to autor, ale już od początku miałem wrażenie jakby całą historia toczy się nie pomiędzy statyczną, sztuczną miejską scenerią, ale wewnątrz jakiejś prastarej, nieokreślonej istoty, w jej żyjących trzewiach, zamieszkanych przez hordy mikroskopijnych, ohydnych organizmów zwanych ludźmi...(tak przy okazji, poboczne postacie rodem z Indii to też malutkie majstersztyki)
No i jest jeszcze Robert, polskiego pochodzenia, czyli nasz, swojak, niezłomny Polak po babce! Może nie Lewandowski, ale Luczak też może być. Ale to nie dlatego, go polubiłem, nie dlatego zacząłem się z nim identyfikować, to raczej jego sposób patrzenia na świat, jego poczciwa natura pełna jednak wielu sprzecznych nieraz wad zaskarbiły moje uczucia. Uczucia wystawione na próbę w momentach ciężkich, wręcz beznadziejnych, gdzie co chwila myślałem, to jest ten moment! To tu Robercik postrada zmysły, to tu Robercik się położy, da sobie wyciąć serce mrocznym kultystom...Robercik zresztą wraz z kolejnymi odkryciami zmienia się nieodwracalnie i jak w kalejdoskopie, to panikując, to wykazują siłę charakteru, to znów defetyzm, to innym razem pełną nadziei energiczność.
Tak często w książkach porusza się temat strachu, tego czego tak naprawdę człowiek się boi, popadając często w skrajność, którą ja nazywam "od potwora do szaleństwa". Simmons poszedł moją ulubioną drogą środka, czyli potworem zrodzonym z szaleństwa człowieka, jego niezachwianej wiary w coś, co popycha go do czynów niewyobrażalnie okropnych.
I jeszcze tylko dodam, że pomimo całej otoczki grozy, mistycyzmu oraz hindsukich wierzeń ostatecznie udaje się autorowi ubrać tą całą opowieść w szaty literatury przygodowej, co mnie niezmiernie cieszy i raduje. Jupi!