Dzień tryfidów. Poczwarki John Wyndham 7,4
ocenił(a) na 72 lata temu Taka mocna siódemka.
Dzień Tryfidów (7/10). Rok publikacji oryginału: 1951.
Tajemnicze iluminacje świetlne na niebie sprawiają, że ludzie na całej planecie tracą wzrok. Tego tragicznego losu uniknęła jedynie garstka szczęśliwców, którzy z jakiś powodów nie obserwowali owego zjawiska. Z dnia na dzień cywilizacja ulega całkowitemu załamaniu. Tymczasową słabość człowieka wykorzystują tryfidy, genetycznie zmodyfikowane, 2,5-metrowe mięsożerne rośliny, które urządzają polowanie na zdezorganizowaną ludzkość.
Wydarzenia śledzimy z perspektywy głównego bohatera – biologa Williama Masena – który to w dniu Zdarzenia miał zabandażowane oczy po wypadku z udziałem tryfida, dzięki czemu później mógł dar widzenia odzyskać. Pierwszy rozdział ukazujący dzień Katastrofy z punktu widzenia pozbawionego wzroku Wiliama był moim zdaniem najciekawszym elementem powieści. Na równi z bohaterem mogliśmy sobie jedynie wyobrazić, co widzieli ludzie wokół niego, co powodowało u nich taki zachwyt w związku z tajemniczymi światłami spadającymi z nieba. Następnie mamy rozdział poświęcony historii powstania tryfidów. Ich droga od ściśle tajnych badań genetycznych w Związku Radzieckim, przez niepoważną ciekawostkę w śniadaniówce czy kluczowy element biznesu producentów olei roślinnych, po mięsożerne, niemrawo kroczące monstra. Zdecydowanie autor w tym drugim rozdziale poświęca im najwięcej miejsca. Niestety dalej wątek tryfidów jest moim zdaniem okropnie niewykorzystany i równie dobrze mógłby tak naprawdę nie istnieć, a powieść nie wiele by na tym straciła. Przez większość czasu tryfidy pojawiają się gdzieś tam w tle, łatwo można się przed nimi bronić jeśli wie się co robić (a nasz protagonista pracował nad ich hodowlą) i przez to nie budzą większego strachu. Sceny z ich udziałem są pozbawione suspensu, akcja rozwiązuje się równie szybko co zawiązuje, jedynie pod koniec powieści stanowią one jakiś istotny element fabularny opowieści.
Znacznie ciekawszym motywem i dużo bardziej wyeksponowanym jest ogólnoświatowa ślepota, która w dramatycznie szybkim tempie doprowadza do upadku istniejącego porządku społecznego. Autor w interesujący sposób przestawia nam przebieg tego kryzysu. Najpierw jest niedowierzanie, że świat rzeczywiście się skończył, jednak normy społeczno-moralne nie zostają przekreślone w tej samej chwili dzięki sile przyzwyczajenia co jest uważam ciekawym wnioskiem. Dzisiaj będąc wystawionym na szeroką ekspozycję filmów i książek ukazujących świat postapokaliptyczny myślę, że człowiek zdecydowanie szybciej utraciłby te normy, gdyż nasze mózgi w pewien sposób zostały przez te obrazy katastroficzne ukształtowane, natomiast w latach 50-tych byłoby to proces działający z lekkim opóźnieniem (pomimo istnienia realnych zagrożeń w rodzaju konfliktów zbrojnych). Wyndham nadaje swojej powieści bardzo kontemplacyjny charakter. Bohaterowie wspominają świat sprzed Katastrofy, snują rozważania o kruchości naszej cywilizacji, która jest traktowana przez nas jako coś a priori, jako coś stałego, coś niemożliwego do popadnięcia w chaos i anarchię tak szybko z dnia na dzień. Na początku książki jest również taki ciekawy cytat, jak to cała nasza cywilizacja opiera się na rzeszy specjalistów wykonujących przypisane im zadania i bez nich wszystko nagle – w mgnieniu oka - ulega całkowitej degradacji:
„Każdy z nas dzień w dzień pełnił swoje ściśle określone funkcje w ściśle określonym miejscu, bez trudu więc można było wziąć nawyk i zwyczaj za prawo natury i tym większy się odczuwało wstrząs, jeżeli coś ów ustalony tryb nagle zakłóciło.
Gdy się spędziło pół życia w takim, a nie innym układzie społecznym, zmiana koncepcji tego układu nie jest sprawą pięciu minut. Teraz, kiedy spoglądamy wstecz na ówczesne stosunki, ogrom tego, czego nie wiedzieliśmy i nie chcieliśmy wiedzieć o swoim życiu codziennym, nie tylko zdumiewa, lecz budzi wręcz zgrozę. Ja na przykład nie miałem właściwie pojęcia o najprostszych sprawach: o tym, w jaki sposób i kto dostarcza mi żywność, skąd się bierze świeża woda, jak się tka i szyje noszone przeze mnie ubranie, jak działa kanalizacja – warunek zdrowia mieszkańców miast. Nasze życie zależało od sieci niezliczonych specjalistów, z których każdy mniej lub bardziej kompetentnie spełniał swoje zadanie i oczekiwał tego samego od innych.”
Autor zwraca nam również wielokrotnie uwagę, jak wiele rzeczy nie doceniamy w naszym uporządkowanym życiu dopóki tego nie utracimy. To samo wrażenie towarzyszyło mi ostatnio podczas twardego lockdownu gdy nagle straciliśmy możliwość spotkań towarzyskich na mieście czy obejrzenia filmu na dużym ekranie w kinie. Takie banalne, wydawałoby się wcale nie niezbędne rzeczy, ale ich brak był przeze mnie mocno odczuwany, tak samo jak brak możliwości czegoś tak prozaicznego jak wyjścia na dwór podczas odbywania kwarantanny.
Ludzie w „Dniu Tryfidów” dzielą się na dwa skrajne obozy – jedni chcą pomagać pogrążonych w chaosie i bezradnym „zaciemnionym” do czasu przybycia hipotetycznej pomocy humanitarnej zza oceanu. Inni nie widzą sensu w płonnych nadziejach i zamierzają skupić się na przetrwaniu rasy ludzkiej (i siebie samych). Oba stanowiska znajdują swoją rozsądną argumentację, logiczne rozumowanie przemawia nawet w większym stopniu za tą drugą, wydawałoby się bardziej samolubną, jednak w rzeczywistości bardziej pragmatyczną postawą. Dosyć przewrotnie okazuje się także, że to ludzie widzący będą mieli w tym świecie najbardziej przerąbane. Będą oni celem polowań przytłaczającej większości ludzi niewidomych, którzy potrzebują widzących oczu aby wskazały im choćby sklepy z artykułami spożywczymi lub rozróżniały odpowiednie przedmioty (jest taka na wpół komiczna, na wpół straszna scena, gdy jeden zdesperowany niewidomy ucieka przez tłum ludzi trzymając w rękach puszkę z farbą myśląc, że znalazł konserwowaną żywność). Ponadto widzący muszą całe te pokłady cierpienia i rozpaczy oglądać i rozmyślnie (w ramach instynktu samozachowawczego) je ignorować. Tak więc wydawałoby się, że widzący byli szczęściarzami wśród tej pozbawionej wzroku masy a okazało się, że wcale nie będą oni mieli tak lekkiej przeprawy przez życie i zdążą wycierpieć swoje.
Głównym minusem powieści jest… jakby to ująć, metodyczny styl autora. Opisy są metodyczne (co widzę a nie jak to coś wygląda),walki z tryfidami są metodyczne (czasem ograniczają się do dwóch linijek podczas których bohater oddaje strzał i pozbawia roślinę kończyny – koniec. Brakuje w tych starciach jakichkolwiek emocji, strachu, obawy czy suspensu),rozmowy metodycznie wyłuszczają naturę problemów stojących przed postaciami (których sposoby mówienia są nierozróżnialne między sobą, wszystkie pozbawione lekkości, naturalności, prowadzone w taki bardzo akademicki sposób niczym relacja sportowa czy recenzja tejże książki). Metodyczność języka ujawnia się także poprzez skąpe używanie przymiotników. Gdy bohaterowie jadą w jakieś miejsce mijają łąki, góry, rzeki, lasy, leje deszcz, i generalnie bardzo rzadko towarzyszy temu jakiś ciekawy przymiotnik który by te obrazy ożywił. Brakuje detali. Z drugiej strony spowodowało to również, że czytając powieść możemy sobie spokojnie wyobrazić, że akcja dzieje się w roku 2022, pomimo 70 lat od daty publikacji powieści (poza dosłownie nielicznymi momentami gdy autor wymienia telefon tarczowy czy dorożki ciągnięte przez konie na samym początku, bądź wspominając o mediach ogranicza się do radia). A tak poza tym to każdy bar, szpital czy ulicę – wszystko możemy sobie wyobrazić tak, jakby działo się to w dniu dzisiejszy. A więc nawet w tym dosyć przeciętnym (jak na dzisiejsze standardy) języku możemy odnaleźć nieoczywisty plus.
Warto też nadmienić (i ten zarzut dotyczy już obydwu powieści) że są one naprawdę kiepsko tłumaczone. Korekty również ta książka nie doświadczyła. W tekście potrafią się pojawić jakieś znaki specjalne zamiast liter, imiona bywają totalnie przekręcone, zdania rozwinięte złożone potrafią brzmieć okropnie (szczególnie pod koniec powieści „Poczwarki”, gdzie te filozoficzne zagadnienia tłumaczone są tak fatalnie, że musiałem dokonywać retro-tłumaczenia aby ustalić, o co do diaska może chodzić). Interpunkcja leży całkowicie (pewnie podobnie jak u mnie, ale ja nie wydaję książki). Widać, że publikacja była robiona pod presją czasu i za to należy się redaktorom wielki minus. Ale da się czytać, jednak aby tak klasyczne dzieło potraktować w taki sposób… jest to co najmniej nieprzyzwoite by nie powiedzieć haniebne. Dzisiaj aż tak kiepski przekład nie mógłby ujrzeć światła dziennego. Na marginesie powiem, że po tej powieści znienawidzicie słowo „ustawicznie”, które będzie się wam śnić w nocnych koszmarach.
Fabuła jest całkiem okej. Początek najmocniejszy i zdecydowanie najbardziej zapadający w pamięć, do momentu wyruszenia w dalszą drogę po Anglii jest całkiem interesująco, później mamy motyw drogi, który był miejscami nużący. Na koniec gdy osiadamy na dłużej w jednej lokalizacji jest już ciekawiej, pojawiły się u mnie uczucia względem przewijających się postaci no i w końcu tryfidy dochodzą do głosu. Zakończenie – przynajmniej dla mnie – pozostawia odrobinę niedosytu i chęci na więcej. Tą historię dałoby się jeszcze trochę pociągnąć ale rozumiem zamysł autora, że właśnie w tym miejscu postanowił zakończyć swoją relację.
Podsumowując: świetny pomysł wyjściowy, kontemplacyjna z drugim dnem i świetnymi rozważaniami na temat kruchości naszej cywilizacji, średnia literacko (choć ciężko ocenić biorąc pod uwagę, że widać taniość przekładu),z emocjonują końcówką. Polecam.
Poczwarki (8/10). Rok publikacji oryginału: 1955
Znacznie bardziej podobała mi się druga powieść tego autora napisana 4 lata później. Daleka, niesprecyzowana przyszłość. Historia ludzi zamieszkujących teren półwyspu Labrador. Na świecie dochodzi do tajemniczych mutacji genetycznych (zarówno u roślin, zwierząt jak i ludzi). Te mutacja są konsekwentnie eliminowane przez mieszkańców Labrador w imię Boga, który w dawnych czasach zesłał na Starych Ludzi Cierpienie, którego skutki doświadczają teraz wszyscy. Postrzegają oni mutacje za dzieło samego Szatana i jednocześnie boską karę. Pali się „nieortodoksyjne zboże”, zabija „skażone diabelskimi znamionami bydło hodowlane” a nie-ludzi nie będących na prawdziwy obraz i podobieństwo Boga (np. tych co mają 6 palców u stopy) skazuje się na wygnanie na tereny Rubieży (krainy otaczające ich folwarki ziemskie, zamieszkane przez Dzikich Ludzi). Za Rubieżami rozciąga się tak zwany Zły Kraj, o którym krążą jedynie legendy znajdujące swoje odzwierciedlenie w Doktrynach Kościoła. Podobno nikt już tam nie mieszka, a ludzie którzy zbliżają się drogą morską do obszarów Czarnego Wybrzeża czeka nieuchronna śmierć w wielkich męczarniach.
Naszym głównym bohaterem jest David i jego paczka przyjaciół obdarzonych mocami zbliżonymi do telepatii (jest to bardziej komunikacja poprzez emocje, zespolenie uczuć niż swobodna wymiana myśli). Z tym darem muszą się oni ukrywać przed starszymi, którzy gdyby tylko się dowiedzieli o ich niesamowitych możliwościach kazaliby im zapłacić najwyższą cenę.
Uwielbiam takie opowieści w których wydarzyła się jakaś nieznana Katastrofa (nazywam ją tak na potrzeby recenzji aby nie spolerować ale jeśli jeszcze się nie domyśleliście co się wydarzyło to czytając „Poczwarki” z całą pewnością będziecie wiedzieć) i historia Przodków ginie w pomrokach dziejów. Następuje restart, do głosu dochodzą frakcje oparte na religii, wszyscy wpatrują się w Dawnych Ludzi z wielką zazdrością i podziwem, krążą legendy o ich dokonaniach (podobno umieli oni latać w wielkich, metalowych rybach bez łusek!),ludzie patrzą w przeszłość, licząc na powtórne osiągnięcie ich wielkości.
Oczywiście to wielki błąd, o którym przekonuje również ta 230-stronicowa opowieść.
Napisana 10 lat po wydarzeniach II Wojny Światowej w bezpośredni sposób krytycznie odwołuje się do pojęcia wyższości rasy (bardzo często mówi się w powieści o czystej rasie, ludzi pozbawionych modyfikacji genetycznych) i eugeniki negatywnej (o której wspominałem już wyżej). W sensie ogólnym przedstawia ona ludzki strach i nietolerancję wobec inności (zarówno tej zewnętrznej – fizycznej (u nas: np. rasizm) - a także wewnętrznej; w książce są to zdolności telepatyczne, w naszym świecie są to zapewne przekonania religijne czy orientacja seksualna. Na koniec książka porusza tematykę stagnacji, którą tutaj reprezentuje władza oparta na ortodoksyjnej doktrynie religijnej. Na każdym kroku mieszkańcy Labrador odwołują się do „prawdziwego obrazu” nie mając tak naprawdę pojęcia, jak ten obraz pierwotnie wyglądał. Wciąż tkwią w starym paradygmacie ponieważ są gatunkiem ludzi na wymarciu, podczas gdy przychodzi nowe, nowa generacja ludzi – wtedy stare się buntuje. Odnieść to możemy w dzisiejszych czasach do postępów w naukach biologicznych i genetycznych (przeszczepy narządów od zwierząt, operacja przy użyciu komórek macierzystych, In vitro, aborcje). Religia – w tym właśnie ortodoksyjnym stopniu - przedstawia się jako tradycjonalizm naturalny, który nie jest skory do ewolucji biologicznej i za wszelką cenę będzie bronić starego porządku odbierając ludziom wolność do zmiany i ewolucji. Fanatyzm religijny jako instytucja, która to przywłaszcza sobie prawa boskie do decydowania o tym, co Bóg uważa za właściwe i godne jego łaski. I niczym w czasach inkwizycji będą wycierać sobie gęby Bogiem interpretując Świętą Księgę w dogodny dla nich sposób, niszcząc odmienność życia.
„Życie to zmiana” – tym cytatem należy podsumować ową książkę, ale podsunę jeszcze jeden:
„Oni niszczą wszelką zmianę; zamykają do niej drogę i utrzymują określony typ, ponieważ są na tyle aroganccy, by sądzić, że sami są najlepsi. Myślą, że oni i tylko oni są prawdziwym obrazem; bardzo dobrze, więc z tego wynika, że jeśli obraz jest prawdziwy, oni sami muszą być Bogiem, a będąc Bogiem sądzą, że są uprawnieni do dekretowania: „dotąd, a nie dalej”. To jest ich wielki grzech: usiłują zdusić życie w życiu”.
Fabularnie jest tutaj jeszcze lepiej niż w Dniu Tryfidów. Pojawia się dużo emocji, zdążymy się zżyć z postaciami, kibicujemy im i martwimy się, aby nie dotknął ich niesprawiedliwy koniec. Będziemy świadkami wielu zabobonnych bestialstw, upadku człowieczeństwa, braterskiej wojny, poczujemy się prześladowani, zagrożeni, żyjąc w nieustannym niebezpieczeństwie w świecie, w którym nawet rodziny nie możesz poprosić o pomoc, nie możesz im zaufać, że nie wydadzą cię inspektorowi stojącemu na straży „prawdziwego obrazu”. Ale doświadczymy również intymnych więzi, chwil beztroski, przyjaźni, miłości, odwagi, lojalności, poczujemy się członkami małej, żyjącej w ukryciu wspólnoty ludzi, którzy nie pasują do reszty świata, którzy zawalczą o życie swoje i najbliższych.
Ostatnie 30-50 stron jest trochę męczące z tego względu, że chcemy już dojść do tego punktu kulminacyjnego który wiemy, że nadejdzie, ale trzeba się cierpliwie do niego przedzierać przez gęste stronice tekstu. Same zakończenie jest jednak czymś, na co warto czekać, a historia osiąga satysfakcjonującą konkluzję i choć wszystkie wątki nie znajdują finalizacji to myślę, że autor tym razem zostawił naprawdę ciekawe niedopowiedzenia i aż się prosi o ciąg dalszy przygód jednej z postaci.
Tytułem uzupełnienia: najciekawszy fragment to ten, gdy wujek Axel opowie naszemu głównemu bohaterowi o historiach przywiezionych przez marynarzy ze Złego Kraju. Cudownie się to czytało.
Podsumowanie: bardzo wciągająca powieść, pełna cierpienia i wspólnej walki o przetrwanie, z dodatkowym dnem w postaci nienawiści i strachu wobec inności, pozwalająca jednak marzyć, że świat może być lepszym miejscem a nowe zastąpi stare w cywilizacyjnym pochodzie ku doskonałości. Zdecydowanie polecam.