Popularny amerykański poeta i powieściopisarz. Zaliczany do nurtu deep image. Najbardziej znana jego powieść to "Deliverance" (Wybawienie)
(sfilmowana w 1972, w rolach głównych wystąpili Burt Reynolds i Jon Voight). Utwór przyniósł mu popularność, jaką rzadko cieszą się poeci.
Był on naturalistycznym, brutalnym opisem spływu kajakowego czterech przyjaciół, którzy postanowili uciec od cywilizacji do dzikiej, pierwotnej puszczy.
Sam Dickey miał małą rolę w filmie jako szeryf.
Oprócz wierszy i powieści Dickey pisał także teksty krytyczne, eseje i dzienniki.
Dickey zmarł 19 stycznia 1997 roku, sześć dni po swojej ostatniej lekcji na Uniwersytecie Południowej Karoliny, gdzie od 1968 wykładał jako rezydent. Ostatnie lata spędził w szpitalach i poza nimi, dotknięty ciężkim alkoholizmem, żółtaczką i późniejszym zwłóknieniem płuc.
Stephen King nie znosi latać samolotem. Nie zdziwił mnie, więc jego pomysł, by współtworzyć antologię o koszmarach w przestworzach. Czy było tak strasznie jak sugeruję tytuł? Niezbyt.
Po pierwsze nie spodziewałam się, że tylko Stephen King i Joe Hill napiszą opowiadania specjalnie pod tę książkę, a kolejne czternaście opowiadań i jeden wiersz będą utworami napisanymi co prawda przez znanych autorów, ale wcześniej i wybrane przez współautora książki Beva Vincenta. Co spowodowało przekrój gatunkowy i czasowy. Opowieści z początku XX wieku to bardziej wyobrażenia na tematy lotnicze, które w porównaniu do współcześniejszych opowieści z tej antologii wypadły trochę blado.
Z resztą sama opowieść Kinga jest dla mnie bardziej fantastyczna. Nie mam nic przeciwko różnym odsłonom Kinga i je lubię, ale nie tutaj, gdy wiem, że ma się mierzyć ze swoim wielkim lękiem, a ja tego lęku nie czuję. Zdecydowanie bardziej polecam wam w tym temacie jego dłuższe opowiadanie „Langoliery” ze zbioru „Cztery po północy”.
Na szczęście Joe Hill obronił się swoją historią, która w nieoczekiwany sposób podniosła mi emocje i pokazała, że bez zombi albo morderstwa da się sprawić, by podróż samolotem stała się koszmarem. Pozytywnie zaskoczył mnie też jedyny wiersz, który opowiadał o drodze spadania stewardesy. Był też fajny brytyjski kryminał z zagadką zamkniętego pokoju, ale do horroru to mu daleko. Część opowieści była bardziej fantastyczna niż straszna, a jedno opowiadanie sci-fi pokazało mi, że ten gatunek mało się nadaje do tak krótkiej formy.
Na siedemnaście utworów mam trzy, które były straszne i sprawiły, że podczas lotu zapięłabym mocniej pasy: „Ładunek” E. Michael Lewis, „Koszmar na wysokości sześciu tysięcy metrów” Richard Matheson i „Jesteście wolni” Joe Hill. Co w ogólnym rozrachunku pokazuje, że nie jest to świetna antologia. Za całość zostawiam ocenę 6/10.
Bardzo ciekawa antologia, przede wszystkim różnorodna.
Tytuł i okładka, jak już zauważyli moi poprzednicy, zapowiadają horror par excellence. Tymczasem utwory łączy tylko temat mniej lub bardziej powiązany z lotnictwem, z pilotowaniem, z lataniem, spadaniem, czy choćby przebywaniem w tej, czy innej maszynie latającej. Może stąd te rozczarowania?
Szczególnie spodobały mi się utwory Tubbsa, Hilla i Varleya.