Flora i Grace Maureen Lee 6,6
ocenił(a) na 65 lata temu Kolejny melodramat w wykonaniu autorki. Nie rozumiem kompletnie dlaczego do niej wracam pomimo rozczarowań, ale za każdym razem łudzę się na poprawę i spodziewam się zaskoczenia. No w tym przypadku o zaskoczenie raczej ciężko, bo jeśli ktoś już wcześniej czytał jej twórczość – szybko przejrzy sprawdzone chwyty polegające na niesamowitym szczęściu bohaterki, jej niesamowitej urody i sile ducha, które jest nawet pokrzepiające jeśli ma się napady depresji i ogólnej beznadziei. Tytułowa Flora to postać wybitnie przeciętna, momentami aż odpychająca (szczególnie w przypadku jej relacji z pewnym chłopakiem) i często naiwnie głupia, żyjąca w nadziei o lepsze jutro.
Jedynym plusem takich książek jest chyba tło historyczne i sam ich pomysł: byłam ciekawa co się stanie z Simonem nad którym opiekować się miała Flora. Jak na siedemnastoletnią dziewczynę podjęła się bardzo odpowiedzialnego zadania i chyba wyszło jej to całkiem nieźle.
Liczyłam na więcej momentów z wojną w tle, ale jak to autorka: skrzętnie ominęła wydarzenia, które wymusiłyby na niej zrobienie reaserchu, więc o tytułowej Grace wiemy z początku niewiele i to się nie zmienia do samego końca książki. Ona jest niczym duch, który powraca i znika. Najbardziej jednak śmieszy mnie to, że jej własny mąż, mężczyzna dla którego porzuciła rodzinę, bogactwo i luksusy, po zakończeniu wojny nie szukał o niej informacji w Polsce, skoro od początku wiedział gdzie zmierzała. Jak tylko usłyszał o umieszczeniu jej w pociągu do obozów śmierci, tak spisał ją na straty i próbował wytrzeć ze swojego życia, w międzyczasie skupiając się na tworzeniu swoich książek i stając się sławnym pisarzem. Świnia jakich mało, ale dla naszej Flory to nie był problem.
Kolejne co mnie rozśmieszyło to istny komediodramat, bo Flora wychowana w szkole dla dzieci chorych na suchoty przez ludzi młodych, którzy od lat starali się o dziecko (bezskutecznie) nie nauczyła się niczego o możliwej w tych czasach antykoncepcji. No i gdy w końcu znalazła swojego wybranka, wzięła z nim katolicki ślub i krótko po nocy poślubnej dowiedziała się o ciąży! Jak to możliwe? Już po jednym razie? Dalsze jej pożycie seksualne jest jeszcze śmieszniejsze, bo karmiąc niemowlaka obawiała się kolejnego dziecka i porodu, a jej wybranek ma przecież własne potrzeby. Cóż takiego doradziły jej zaufane kobiety z otoczenia, których zapytała o poradę? Karm piersią jak najdłużej, bo to najlepsza antykoncepcja. Nie byłoby w tym nic śmiesznego, gdyby nie pewien fakt: w XXI w. nadal wiele młodych kobiet wierzy w magiczną siłę hormonów podczas karmienia, które niby uniemożliwiają ciążę. Niewiedza Flory i jej strach przed kolejnymi dziećmi jest tylko na początku śmieszny, potem faktycznie ta myśl przeraża. To były czasy, gdy siódemka dzieci to była przecież norma. Naiwność Flory w kwestii doradzanych „sprawdzonych” sposobów jest tym zrozumiała, że tak naprawdę dziewczyna nie miała z kim o własnej seksualności porozmawiać. W tym czasie były już przecież prezerwatywy, które mimo niewygodnego użycia podczas igraszek, pozwalały na uniknięcie rodzenia kolejnych, niechcianych raczej dzieci. Jednak naszej kochanej parze niezbyt one odpowiadały, więc pewnie ilość zbliżeń została zmniejszona do granic minimum.
Mimo tych wszystkich wad: czytało się książkę całkiem nieźle. Przeciętny styl pisania, przeciętni bohaterowie, których nie warto pamiętać i zakończenie jak z melodramatu. Nie warto doszukiwać się drugiego dna czy głębi, ale jako książkę do poduszki – czemu nie? Pomysł był niezły, ale zabrakło mi tutaj wydarzeń z życia Grace – jej życia w pociągu, w obozie i w dniu wyroku. Zmarnowany potencjał, ale nie mam wymagań względem twórczości Maureen Lee. Ta historia jest nawet wiarygodna, bo poprzednia pozycja „Wrześniowe dziewczynki” była grubymi nićmi szyta.