Dzikie orchidee Bogusław Kaczyński 7,5
ocenił(a) na 63 lata temu Opublikowane w 1983 r. "Dzikie orchidee" były na ówczesnym rynku książki bestsellerem. Mimo ogromnego nakładu błyskawicznie zniknęły z księgarń. A Bogusław Kaczyński został uznany autorem roku.
Dziś brzmi to nieomal abstrakcyjnie. Kto w czasach dominacji ordynarnych gustów i ostentacyjnej promocji disco polo interesuje się jeszcze operą? Kto, poza niknącą garstką melomanów, okazuje tej formie twórczości należny jej szacunek?
To jasne, że kultura wysoka nigdy nie mogła liczyć na masową popularność. Jest elitarna z definicji. Niemniej jednak był czas, kiedy wielu Polaków z ogromnym zaciekawieniem wsłuchiwało się w muzyczne opowieści eleganckich panów – Kaczyńskiego, Waldorffa czy Kisielewskiego – chcąc pokonać bariery własnej ignorancji i nawiązać kontakt ze sztuką przez duże S.
Nielicznym, którzy także obecnie przejawiają podobną ciekawość i aspiracje, lektura "Dzikich orchidei" sprawi prawdziwą satysfakcję. Jest to bowiem czarująca gawęda o ludziach i miejscach tworzących historię opery – o wielkich diwach, śpiewakach i kompozytorach, o słynnych scenach i spektaklach, o kulisach artystycznego świata.
Obszerne fragmenty książki poświęcone są nowojorskiej The Met (Metropolitan Opera). Założona w 1883 r. przez kilku milionerów (stal, nafta, banki) stała się w krótkim czasie świątynią opery. Dzieje starego gmachu (położonego na Broadwayu) na zawsze związały się z nazwiskami tak znakomitych artystów jak: Enrico Caruso, Franco Corelli, Nellie Melba czy Zinka Milanov. W ponurych latach faszyzmu z ukochanej La Scali do Nowego Jorku przeniósł się Arturo Toscanini – najwybitniejszy dyrygent pierwszej połowy XX w. Podążył w ten sposób w ślady swojego starszego kolegi, menedżera Giulio Gatti-Casazzy, który po opuszczeniu mediolańskiego teatru, niemal przez trzy dekady (1908-1935) pełnił funkcję dyrektora The Met, tworząc jej kulturalną i marketingową potęgę.
W 1966 r. opera zmieniła siedzibę – władze miasta postanowiły ulokować ją w nowoczesnym budynku w Centrum Lincolna. Argumentami za zmianą były: większa pojemność i lepsza akustyka. Za starą sceną przemawiał jedynie sentyment – jak zwykle bezbronny wobec biznesowej konieczności. Artyści zawiązali nawet komitet sprzeciwiający się decyzji samorządu i rozpaczliwie dążyli do utrzymania teatru na Broadwayu. Oczywiście nic to nie dało. Wzruszający jest opis pożegnalnej gali. „Wielka Met kończy swe życie” – pisała prasa. To życie skończyło się tak jak zaczęło – "Faustem" Charles’a Gounoda, symboliczną klamrą. Wszyscy byli do głębi przejęci, a Zinka Milanov, przez lata primadonna nowojorskiej sceny – wylała morze łez.
W dziejach Metropolitan Opera swoją obecność zaznaczyli Polacy. W jej początkach występowali tam: bracia Reszke (bas i tenor),Felicja Kaszowska (sopran),Adam Didur (bas). Ten ostatni był jednym z najznakomitszych śpiewaków przełomu XIX i XX wieku. W nowojorskim teatrze wystąpił ponad siedemset razy, będąc jego czołowym solistą. W latach 30. wrócił do Polski, a 1 września 1939 r. miał zostać dyrektorem Teatru Wielkiego w Warszawie. Z wiadomych przyczyn do tego nie doszło.
Polską królową The Met okrzyknięto Marcelinę Sembrich-Kochańską. Gdy jako młoda dziewczyna zagrała i zaśpiewała "Życzenie" Chopina, Liszt powiedział do niej: „Masz trzy skrzydła: skrzypce, piano, wokal – od ciebie zależy, na których pofruniesz do sławy”. Jako pierwsza wykonała wokalnie "Odgłosy wiosny" Straussa. Skończyła karierę wcześnie, w wieku 51 lat. "Lepiej odejść teraz, gdy wszyscy pytacie: «dlaczego?» niż potem, kiedy usłyszę za plecami «nareszcie»" – wyjaśniła powód swej decyzji. Pożegnanie Kochańskiej w Nowym Jorku było głośnym wydarzeniem. Raz jeszcze wcieliła się w rolę Traviaty, a partnerował jej Caruso (jako Alfredo). Galę zamykał marsz z "Wesela Figara". Orkiestrą dyrygował sam Gustav Mahler. Polska sopranistka otrzymała podziękowania z Białego Domu, od prezydenta Roosvelta.
Jednym z ciekawszych momentów gawędy Kaczyńskiego jest wspomnienie wizyt u innej naszej diwy – Ewy Bandrowskiej-Turskiej. Śpiewaczka opowiada o swoich wielkich rolach (Violetty w "Traviacie" i Hrabiny w operze Moniuszki),przyjaźni z Antonim Szymanowskim, występie w Teatrze Bolszoj i uwielbieniu rosyjskiej publiczności (artystka została przeniesiona do hotelu na rękach, wraz z samochodem). Turska mówi także o miłości do kwiatów – róż, tulipanów i dzikich orchidei (stąd tytuł książki). Dzieli się swoim życiowym mottem: „Śmiać się do wszystkich, ze wszystkiego i mimo wszystko”. Wyjawia ponadto „kocią tajemnicę Ravela”:
„Łączyła nas miłość do kotów, Ravel miał trzydzieści trzy koty. Zdarzało się, że puszczał je na klawiaturę (sama to widziałam) i w chwili, gdy kotki przebierały łapkami po klawiszach szybko notował dźwięki i współbrzmienia”.
„I taki był początek melodii Ravelowskich, które zachwycają nas swoją oryginalnością” – konstatuje autor.
Mówiąc o polskich sławach muzyki operowej nie sposób nie wspomnieć o Janie Kiepurze – chłopaku z prowincjonalnego Sosnowca, który dzięki urodzie, talentowi i przebojowości został nie tylko „królem tenorów”, ale i gwiazdą Hollywood. W życiu prywatnym był podobno uroczy, lecz w zawodowym – kapryśny, pazerny. Tymi cechami zraził do siebie dyrekcję The Met, wskutek czego nigdy na nowojorskiej scenie nie wystąpił. Za to już na początku kariery wziął szturmem Operę Wiedeńską (gdzie jego admiratorką i protektorką była słynna primadonna Maria Jeritza),a po kilku latach święcił triumfy w La Scali.
Mediolański teatr uchodzi, obok The Met (od której jest o ponad sto lat starszy),za najważniejsze miejsce na operowej mapie świata. Autor opowiada nam o nim już w pierwszych rozdziałach, słusznie chyba zaczynając od dwóch haseł, które z operą musi kojarzyć każdy, nawet jeśli nie ma o niej zielonego pojęcia. Te hasła to właśnie „La Scala” oraz „Maria Callas”.
W Teatro alla Scala rozmiłowany był m.in. Stendhal, o czym świadczy szereg jego zapisków. Ważniejsi od znanych admiratorów są jednak muzycy tworzący legendę tej sceny. W XIX w. taką postacią był Giuseppe Verdi – włoski kompozytor operowy stulecia (autor "Nabucco", "Rigoletta", "Traviaty", "Aidy"). Włosi byli zakochani w artyście także dlatego że uosabiał ich dążenia polityczne. Słynny chór niewolników "Va, pensiero" (z "Nabucco") stał się nieoficjalnym hymnem jednoczącego się kraju, a wznoszone podczas przedstawień hasło "Viva Verdi!" – aluzją do osoby Wiktora Emanuela, w którym widziano przyszłego władcę narodu. "Viva V(ittoro) E(manuelo) R(e) D'I(talia)" — „Niech żyje Wiktor Emanuel Król Włoch!”.
Dla innego genialnego kompozytora z Italii – Giacomo Pucciniego ("Madame Butterfly", "Tosca", "Turandot") – La Scala była mniej łaskawa. Poniesiona tam klęska premiery "Madame Butterfly" tak rozeźliła następcę Verdiego, że kiedy opera osiągnęła światowy sukces (od Bresci przez Covent Garden aż po Buenos Aires),zabronił wystawiania jej w Mediolanie. Dopiero po śmierci Pucciniego dzieło powróciło na deski La Scali – w wybitnej interpretacji Toscaniniego, ze wspaniałą kreacją Rosetty Pampanini, która z roli Cio-cio-san uczyniła swój znak rozpoznawczy.
Gorycz Pucciniego była również udziałem Marii Callas, żywego symbolu opery, o którym już wspomnieliśmy. Pod koniec kariery La Divina (Boska) próbowała się sprawdzić jako reżyser, wystawiając "Nieszpory sycylijskie" Verdiego. Ani w La Scali, ani w turyńskim Teatro Regio (gdzie miała miejsce premiera spektaklu) – nie odniosła sukcesu. „Czy Callas tej nocy płakała?” – zapytuje Bogusław Kaczyński i nie mówi o greckiej diwie nic więcej. Jakby uznał, że jej fenomenu nie sposób opisać albo że doskonałość staje się prawdziwsza w obliczu niepowodzenia.
Ogromną zaletą "Dzikich orchidei" jest styl narratora. Kto jeszcze pamięta autora z radia lub telewizji – dżentelmena w muszce, o wielkiej kulturze bycia i słowa – może się poczuć, jakby znów go słyszał i widział.
Anegdoty, ciekawostki, fakty podane są przystępnie i lekko, a zarazem niebanalnie, ze smakiem – na poziomie godnym sztuki, o której traktują. Chciałoby się przytoczyć ich więcej.
Choćby wzmiankę związaną z Wagnerowskim centrum operowym w Bayreuth (zorganizowanym przez rodzinę niemieckiego kompozytora),gdzie utworów o germańskich bogach i bohaterach (tetralogia „Pierścień Nibelunga”) z lubością wysłuchiwał młody meloman „Wolf”. Ten sympatyczny, szanowany przez potomków Wagnera młodzieniec, okazał się po latach twórcą III Rzeszy. A nazywał się Adolf Hitler.
Inną oryginalną ciekawostką jest sprawa pirackiego fonografu, który po kryjomu instalował w The Met jeden z widzów. Dzięki jego operatywności mamy dziś dostęp do niektórych nagrań z XIX w. Niestety któregoś razu fonograf spadł przypadkowo na śpiewaków, co wywołało wielki skandal. Sprawcę ukarano, a na podobnych mu śmiałków zaczęto zwracać baczną uwagę. Ze szkodą dla historii muzyki.
Na tej samej nowojorskiej scenie zazdrosny śpiewak pobił wiedeńską sławę Marię Jeritzę.
Skandale miały miejsce również w Polsce. Na początku XX w. dużą popularnością cieszyły się spektakle operetkowe. Rozwój tej formy sztuki w naszym kraju wiąże się z Teatrem Nowości Ludwika Śliwińskiego i takimi nazwiskami jak: Lucyna Messal, Wiktoria Kawęcka, Ludwik Sempoliński. Pewnego razu aktorka operetkowa Kazimiera Niewiarowska rozebrała się na scenie. Ten brawurowy striptiz byłby właściwie sukcesem marketingowym, gdyby nie fakt, że zainteresowanie operetkami zaczęło słabnąć wskutek ekspansji bardziej egalitarnej rozrywki – kina. Po wojnie sztuka operetkowa odżyła, m.in. za sprawą jej nowej gwiazdy Beaty Artemskiej.
"Dzikie orchidee" to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcieliby pokochać operę – tę olśniewającą syntezę muzyki, śpiewu i dramatu. Zapoznanie się z książką Bogusława Kaczyńskiego można potraktować jako pierwszy krok na drodze ku tej miłości. Następne to już oglądanie i słuchanie samych dzieł – od Mozarta po Strawińskiego.