Zapiski wariatki Aleksandra Młynarczyk-Gemza 6,5
ocenił(a) na 447 tyg. temu Przez część książki pozostaje wrażenie, że trochę za mało o samym szaleństwie, za to sporo łatwo nużących rozważań: a to o parapsychologicznych bzdurach i mundrościach new age, a to o tym, jak strasznie zła dla autorki jest zwykła praca; a to inne tematy prozy życia w przewidywalnym tonie obowiązujacej poprawności (my kobiety, feminizm, piękne cipki, nasz cudowny okres, okropny kapitalizm itd.). Praca to "opresyjny obowiązek i terroryzuje". Żadna dla autorki nie jest dobra. Swoją drogą zastanawia mnie, czy normalne jest zatrudnianie schizofreniczki w szkole do pracy w świetlicy z małymi dziećmi. Tam małe dzieci są dla niej straszne, a wożenie ich na basen przerażającą sprawą, bo śmierdzą moczem i są obleśne. Owszem, może i tak jest, ale to dobry motyw by pokazać, że osoba z taką choroba absolutnie nie powinna mieć nic do czynienia w pracy z dziećmi. Inna sprawa, która mnie nurtuje, to jak osoba tak bardzo uświadomiona feministycznie (na marginesie: są fragmenty z których jakby wynika, że chociaż jest hetero marzy o byciu lesbijką),a także uświadomiona w kwestii kosmicznych energii, czakr, piątego oka, medytacji i innego tego typu bełkotu, dość bezrefleksyjnie odnośnie swojej choroby opisuje jak wąchała klej za małolata i było to ok i niby "psychodeliczne". Owszem, narkotyki nie powodują schizofrenii, bo ma ona podłoże genetyczne o skomplikowanym przebiegu, ale pewne czynniki mogą ułatwić jej zaistnienie i wąchanie kleju jako dziecko do takich należy. To niebezpieczne niedotlenienie mózgu i śmierć wielu neuronów, które może mieć wpływ na choroby umysłowe, rozwój, inteligencję itd. To nie łagodny wpływ jak marihuana, ale syf niszczący mózg dosłownie. Szkoda, że nie poruszyła tego wątku, jak i innych narkotyków (wspomina o psychodelikach; i choć dla osób przygotowanych na nie mogą mieć twórczy i dobry wpływ, to dla chorych umysłowo to jak dorzucanie do ognia). Ogólnie książka jest pozytywna czysto czytelniczo, ale dość mieszana: ciekawsze fragmenty związane z chorobą i leczeniem przeplatane są dużą ilością niepotrzebnych tekstów, które niewiele wnoszą. Autorka-bohaterka sprawia sympatyczne wrażenie, ale tkwi w wielu naiwnych, infantylnych bzdetach, które opisuje z pełną powagą (wspomniane new age i feminizm, który mam wrażenie stał się dla generacji urodzonej w 80-90 bardziej poprawnością i koniecznością, niż intelektualnym wątkiem). Zabawny przykład na idiotyzm klimatów ezoterycznych: bohaterka gdy czuła się samotna i nie miała z kim spać, wkładała do pochwy święte, magiczne kamyki. Kurtyna. Na szczęście zaprzestała i je kiedyś wyrzuciła. Brrr dobrze, że nie utknęły! Ostatnia uwaga: sądzę, że dla osób schizofrenicznych wszelka duchowość, ezoteryka, czy religijność (nawet nie ortodoksyjna) powinny być zakazane (o narkotykach nawet nie wspominam, bo to jasne). To przecież myślenie magiczne, które i tak najczęściej jest jednym z silnych składników ich choroby i nie może pomóc, a tylko namiesza. Autorka w rozmowie o książce stwierdza, że wiele przejaskrawia; mam więc nadzieję, że te kamyki to wymysł, a że trzon książki, czyli główny wątek jej schizofrenii jest opisany bez ubarwień, inaczej byłoby to nadużycie.
Ps. Dla większego, literackiego zgłębienia szaleństwa polecam sięgnąć po "Obłęd" Jerzego Krzysztonia. Stare i świetne. Dobrze też czytało mi się ostatnio "Trąby jerychońskie" Unici Zurn.