Z nieba spadły trzy jabłka Narine Abgarjan 7,9
ocenił(a) na 932 tyg. temu Sporo mówi się o roli pierwszego zdania, inicjującego powieść. Narine Abgarjan wykazała w tym zakresie prawdziwą wirtuozerię:
„W piątek, zaraz po południu, gdy słońce przekroczyło zenit i dostojnie zmierzało ku zachodniemu krańcowi doliny, Sevojanc Anatolija położyła się umierać.”
Brzmi całkiem jak zakończenie, a nie początek długiej historii. Wiemy jednak, że w takiej chwili przed oczami przewija nam się całe życie, także chwile, których wcale nie chcemy pamiętać. Anatolija , a my wraz z nią, przygląda się więc swojej ponad półwiecznej przeszłości, latom spędzonym w maleńkiej wiosce położonej wysoko w górach Armenii. Wieś to „kamienna, z osypującymi się dachówkami, walącymi się ze starości płotami i sięgającymi gdzieś ku niebu kominami.” Niegdyś ożywiona, ludna, zabiegana, teraz jakby zamierała. Dawniej „wieś liczyła pół tysiąca kominów, na mejdanie ciężko się było przecisnąć”. Na targ zjeżdżały tłumy, wokół huczało od rozmów, śmiechów i pokrzykiwań. Muczały, rżały i kwiczały zwierzęta, mieniło się od kolorów wystawionych na straganach smakołyków. Ludzie przepychali się, witali głośno, ściskali i klepali po plecach. Cyrk obwoźny, wróżbici, Cyganie… ach, to były czasy! Teraz, gdy młodzi wyjechali w dolinę, albo i dużo dalej, w świat, wioska nagle się postarzała, zgarbiła, ucichła, jakby czekała już tylko na własny koniec. Całkiem jak Anatolija.
Wierzcie mi, autorka jest mistrzynią, idealnie panuje nad ogromną, złożoną paletą nastrojów, potrafi zestawiać je ze sobą, to na zasadzie kontrastu, to wzajemnego przenikania się, dopełniania, pogłębiania. To niezwykle cenna umiejętność, szczególnie gdy mamy do czynienia z próbą zachowania w szerszej pamięci świata minionego, którego już dotknąć zmysłami się nie da. Tymczasem tutaj on nie tylko ożył, ale błyszczy, mieni się bogactwem obyczaju, wierzeń, sąsiedzkich żartobliwie niegroźnych potyczek i miłością, zarówno tą do ziemi, która żywi i odwdzięcza się tysiąckroć za troskę, jak i tą ziemską, ludzką czułą, z której wyrastają kolejne pokolenia. To książka, która przytula, koi klimatem i łagodnym ciepłem, dobrodusznym humorem, sprawiającym, że, chcesz czy nie, usta i tak rozciągają się w szerokim uśmiechu.
Nikt się tutaj specjalnie nad sobą nie rozczula, uczucia są proste i szczere, niepodrabiane, ludzie oddani pracy i sobie nawzajem, surowi, a zarazem sprawiedliwi. Gdy jedno odchodzi, drugie powoli usycha, jak Wasilij po śmierci żony: „opłakiwał ją w wielkim bólu, długo nie mógł przywyknąć do dusznej ciszy, która rozlała się po domu niczym lepki szlam. Mimo nieznośnego charakteru Magtachine była dobrą żoną. Nie, żeby czułą – akurat czułości z jej strony brakowało mu przez całe życie – ale oddaną i troskliwą, i zawsze była przy nim, na dobre i złe.” I tak też marańcy trwają, z dnia na dzień, wrośnięci w marańską glebę i postawione na niej ubogie gospodarstwa. Wiele już przeczekali, wojnę, trzęsienie ziemi i wielki głód, pozostała ich mniej niż połowa, ale zawsze podnosili się cierpliwie, szli nakarmić inwentarz, obrobić pole, bo tak trzeba, samo się nie zrobi. Gdy żegnają zmarłych, z bólem w sercu mówią sobie: „Jak umrzemy i spotkamy się z nimi, to sobie pogadamy”. Życie i śmierć są tutaj zawsze blisko siebie, o krok, naprzemiennie wyznaczają ludzkie ścieżki, zawsze nieprzewidywalne. Tak więc ludzie wiedzą, że możliwe jest wszystko. Przygotowania do ślubu bezlitosny żniwiarz może przeciąć w jednej chwili naostrzoną kosą, a położenie się na marach zakończy huczne weselisko. Nie od człowieka to zależy. Czasem dzieją się też prawdziwe cuda, niewytłumaczalne, jakby muśnięte boską ręką, by dać dowód mieszkańcom Marany, że nie zostali opuszczeni i zapomniani, a ich pogodne oddanie doceniono, jak na to zasługuje. Realizm magiczny na miarę Marqueza.
Marańcy przywykli też, że nie wszystko da się prosto wytłumaczyć, że sił oddziałujących na świat nie sposób niekiedy nazwać inaczej niż nadprzyrodzonymi, czy wręcz niebiańskimi. Ich wioska jest przez nie szczególnie często nawiedzana, być może nawet przeklęta. Sceny jakie miały tutaj miejsce jako żywo przypominały biblijne plagi, ludzie widzą anioły schodzące z nieba po dusze zmarłych, choć oni i tak później dzielą przestrzeń z żywymi, chroniąc ich i ostrzegając, dając znaki, nachodząc w snach i na jawie, i nikogo to nie dziwi ani nie przeraża. Tak ścisłe obcowanie z nienazwanym, z zaświatem, kiedyś zdarzało się częściej, teraz trzeba dobrze się rozglądać, by znaleźć podobne społeczności, nieskażone ultranowoczesną, zimną technologią, gdzie cywilizacja wyparła duszę. Dzisiaj z naturą się walczy, mocuje, próbując za wszelką cenę podporządkować ją człowiekowi i pragmatycznie wykorzystać. Jednak od czasu do czasu, gdy miarka się przebierze, potrafi ona pogrozić nam palcem, pokazując próbkę swojej mocy.
Nie kryję podziwu wobec tych pogodzonych z prawami natury i boską nieomylnością ludzi, którzy po kolejnych dramatach powstają, niezłomni, choć coraz starsi, z twarzami naznaczonymi jeszcze głębszą siatką zmarszczek, by codziennie witać na nowo wschód słońca i słuchać piania koguta. Jak zawsze wieś pracowała, wieś modliła się i „milczała, piastując w swoich kamiennych objęciach niewysłowiony ból”. Marana jest wyśniona, spleciona ze wspomnień i marzeń, to baśń o trwaniu i ufności, o możliwych szczęśliwych zakończeniach, o odrodzeniu i wzrastaniu, o ludziach „wyciosanych z kamienia”, z twardej skały, to pieśń, która ma dodać sił i nadziei Ormianom, zmagającym się z prześladowaniem, z nienawiścią, padającym ofiarą pogromów, wypędzeń i ludobójstw na przestrzeni wieków. Tutaj „czas płynie inaczej niż w wielkich miastach, wolniej, niespiesznie niczym sierpniowa rzeka, która zapomniała co to deszcz.” Można nabrać siły, napełnić serce spokojem, by trwać, jak zawsze, trwać.
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/