Przygodę z „Nelly Rapp” także rozpoczęłam od którejś (nie pierwszej) części serii i tutaj problem pojawił się taki, że brakowało mi jakiegoś odniesienia do wcześniejszych przygód bohaterki. Niby coś tam wspomniało, że niegdyś uczęszczała do Upiornej Akademii, ale czym sobie Nelly zasłużyła, że dyrektorka Akademii przesyła jej w prezencie detektor duchów, tego nie wyjaśniono. Nelly przeprowadza test urządzenia w nawiedzonym domu i zdumiona odkrywa, że albo urządzenie jest niesprawne albo rezydencja nie zasługuje na swoje miano „nawiedzonej”. Nelly bada sprawę i na jaw wychodzę dość niechlubne informacje o właścicielu nawiedzonego domu.
Pełna recenzja książki oraz zdjęcia ze środka książki:
http://www.http://www.noszerazykilka.pl/ksiazki-detektywistyczne-dla-dzieci/
Tym razem tematem są duchy, zombie i voodu. Jestem temu przeciwna, dlatego nie będę się specjalnie rozpisywała. Fabuła jest następująca: rodzice Nelly wybrali się do karaibskiej restauracji na kolację. Tam mama Nelly wypiła napój zatytułowany "Ucieczka dusz". Okazało się, że właścicielka restauracji zamienia ludzi w zombie, aby dla niej pracowali. Do tego trzyma w skrzyni laleczki voodo i za ich pomocą wyrządza krzywdę ludziom, których symbolizują.
Nie podoba mi się zarówno tematyka, jak i użyty język. Wydaje mi się, że tłumacz nie dołożył należytej staranności w doborze słów. Nelly mówi np. do starszego pana: Patrz, jak idziesz! - co w języku polskim brzmi niegrzecznie. Nie podobała mi się także uwaga Nelly, że jej tata, gdy patrzy na ładną kobietę, ma w oczach coś, co przypomina wygląd psa, który zauważył suczkę. Moim zdaniem to wulgarne i nieodpowiednie dla dzieci.
I na koniec jeszcze jedna scena: mama Nelly wymierza swojemu mężowi siarczysty policzek za to, że zauroczyła go ładna miss Thompson. No, nie. Dla mnie nie do przyjęcia. Nie polecam.