Chyba na pewno Jakub Pszoniak 6,4

ocenił(a) na 72 lata temu W swoim tomiku Pszoniak opowiada nam historię swojego rodzinnego Bytomia, brudnego, mrocznego i wypełnionego miejskimi legendami na miarę czarnej wołgi. Poezja wyrasta z kopalń, pomników, po prostu, śląskiego miasta. Ze Ślązakami jakoś tak jest, że czują się wyjątkowo związani ze światem, z którego pochodzą i Pszoniak tego stereotypu nie łamie – wręcz przeciwnie – czerpie z niego pełnymi garściami. Czy jednak oprócz miasta jest u Pszoniak coś jeszcze?
Chyba na pewno wisi pomiędzy czymś. Tytuł wskazuje, że między wątpliwością, a pewnością, ale też między ruchem, a stagnacją. Autor chwyta Górny Śląsk w szpony poezji i pokazuje, że zawsze, z każdej strony zostają okruszki ludzi, którzy nie chcą iść w danym kierunku, czego śląskie aglomeracje zdają się być doskonałym przykładem. Pszoniak przedstawia przemijanie, ale nie romantyczne, a namacalne – upadające kopalnie, które przekształcają się w muzea, aby nie zniknąć w zapomnieniu i nie przemienić się w legendę. Wracając do samego tytułu, wydaje się on ciekawy nie tyko ze względu na to wyżej wspomniane zawieszenie, ale też na samą grę słów. Niech pierwszy rzuci kamieniem, ten, który nie powiedział „chyba na pewno”, kiedy chciał w coś wierzyć, mieć jakąś pewność dla siebie i innych, a jednak jedyne co miał to przeczucie, zupełnie niewytłumaczalne i nieuchwytne. Jakby tym tomem Pszoniak chciał złapać obecną sytuację i wpompować ją w wersy, aby móc wskazać rzeczywiste źródło swojego „na pewno”.
W wierszach Pszoniaka czuć moc ziemi, która jest równocześnie metaforyczna (krzyk kamienia z dna, zapadanie się miasta, pod którym drążą kopalnię) i zupełnie realna (pieniądz, który płynie czarną rzeką z kopalni). Czy nie jest tak, że każdy widzi odrobinę magii w górnikach, którzy słysząc ten krzyk, to wołanie i zawodzenie ziemi, schodzą w dół, niżej niż my, zwykli ludzie, możemy to sobie wyobrazić, zmieniając pozornie zwykły kamień w ciepło, prąd i pieniądze? I niech ich święta Barbara ma w opiece, choć dba tylko o nich, a nie całe miasto.
Wiersze wydają się harmonijne, na pierwszy rzut oka niezbyt ciężkie, a jednak wypełnione odwołaniami i inspiracjami tymi, którzy przecierali już szlak przed Pszoniakiem – Białoszewski, Kopyt, a gdzieś nieco dalej Czechowicz, Peiper, Tuwim. Jak jednak nie czerpać z tego nieco dalej, z dwudziestolecia międzywojennego, kiedy tak wyraźnie łączy międzywojniaków i Ślązaków maszyna, pęd, dźwięki postępu wygrzebanego z ziemi (bo skądinąd metal na maszyny i węgiel?). I tutaj znowu mamy dwoistość, z jednej strony Pszoniak, który idzie po swoje wydeptanym poetyckim tunelem, a drugiej jest Górny Śląsk, który chcąc nie chcąc warszawieje.
Właśnie w niuansach ukazuje się talent Pszoniaka, który pokazuje świat dwojaki, ale nie wprost – każe nam się go doszukiwać.
Śląsk u Pszoniaka pachnie dymem, jest brudny, szaro-czarny, przemija, zmienia się, zniekształca nie bacząc na swoich mieszkańców, ale czy nie jest tak, że cały świat teraz tak wygląda? W ten świat wdziera się strach przed nieuniknioną zmianą, która z każdą zapowiedzią ma przynieść klęskę, a jednak wciąż istniejemy, palimy papierosy i węgiel, a świat jakoś się nami nie przejmuje.