Amerykański poeta, dramaturg, profesor, aktywny od lat 50. aż do śmierci w wieku 77 lat. Koch był prominentnym członkiem szkoły nowojorskiej w poezji, obok m.in. Franka O’Hary i Johna Ashbery'ego.
Kenneth Koch urodził się jako Jay Kenneth Koch w Cincinnati w stanie Ohio. Będąc nastolatkiem poznał twórczość Shelley'a i Keatsa, wcześnie zaczął tworzyć poezję. Jako osiemnastolatek służył podczas II wojny światowej w amerykańskiej piechocie na Filipinach.
Po wojnie wstąpił na Uniwersytet Harvarda, gdzie jednym z jego wykładowców był poeta i prozaik Delmore Schwartz. Tam też poznał m.in. Johna Ashbery'ego, wraz z którym Koch tworzył jedne z filarów tzw. szkoły nowojorskiej w poezji i który wywarł na jego twórczość znaczny wpływ. Po ukończeniu Harvardu w 1948 Koch wyjechał do Nowego Jorku, gdzie kontynuował edukację i obronił doktorat w Uniwersytecie Columbia.
W 1951 spotkał na Uniwersytecie Stanowym Kalifornii w Berkeley (UC Berkeley) pierwszą żonę Janice Elwood. Pobrali się w 1954 i przez ponad rok mieszkali we Francji i Włoszech (Koch uzyskał na te podróże stypendium Fulbrighta). Ich córka Katherine urodziła się w 1955 w Rzymie. W 1959 został zatrudniony na wydziale anglistyki i literatury porównawczej Uniwersytetu Columbia, gdzie wykładał przez ponad 40 lat, m.in. w szkole twórczego pisania. W latach 1960-1962 był redaktorem legendarnego pisma „Locus Solus”. W 1962 Koch przebywał na stypendium w Wagner College, jako pisarz-rezydent (ang. writer in residence).
Jego pierwsza żona zmarła w 1981, Koch ożenił się po raz drugi w 1994 z Karen Culler. W 1996 Kenneth Koch został członkiem elitarnej Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Zmarł w 2002 po ciężkiej walce z białaczką.
Jako student Harvardu Koch zdobył w 1948 prestiżową Nagrodę Poetycką Glascock.
Ciekawy zbiór liryki, ukazujący drobiazgowy przekrój poezji amerykańskiej. Kwestia doboru utworów charakterystycznych dla danego twórcy jest oczywiście subiektywna, ale wybrane teksty w większości pokazują najistotniejsze cechy warsztatu omawianych poetów. Ważnym uzupełnieniem wierszy są biografie ich autorów. Warto zwrócić na nie uwagę. Jedyną przeszkodą w odbiorze całości była dla mnie sama specyfika poezji zza oceanu - topornej, surowej, często niesamowicie realistycznej i "codziennej".
Podczas ostatniej wizyty w bibliotece miejskiej ruszyłam w kierunku półek z poezją. Ta część budynku jest najczęściej pusta i głucha, tak daleko nikt się nie zapuszcza. Bo i po co? W końcu najpopularniejsze książki znajdują się w centralnej części wypożyczalni. Trochę to smutne, z perspektywy tych wszystkich zaniedbywanych tomów, ale przynajmniej miałam spokój. Kurtkę i torebkę rzuciłam na podłogę, usiadłam wygodnie na wykładzinie i zaczęłam grzebać...
Tomik „Od Walta Whitmana do Boba Dylana. Antologia poezji amerykańskiej” skusił mnie tytułem i nazwiskiem autora przekładu. Z góry założyłam, że Barańczakowi mogę zaufać, w końcu to on dokonał autorskiego wyboru wierszy. Poezję amerykańską znałam w stopniu minimalnym, więc postanowiłam poszerzyć własne horyzonty. Ależ się zawiodłam...
Większość przytoczonych nazwisk znałam ze słyszenia. Jednak amerykańska popkultura potrafi skutecznie przemycać poetyckie motywy. Niestety same wiersze zupełnie do mnie nie przemówiły. W trakcie czytania odezwał się we mnie europejski snobizm, a tematy poruszane przez poetów wydały się infantylne i nieistotne. Najwidoczniej mam zbyt małą wiedzę na temat historii i kultury Stanów Zjednoczonych, żeby móc w pełni zrozumieć tamtejszą poezję. Spodobał mi się klimat panujący w wierszach Ezry Pounda i T.S. Eliota, jednak te przytoczone przez Barańczaka nieszczególnie przypadły mi do gustu. Nawet utwory Emily Dickinson całkowicie mnie zawiodły, a przecież znam i lubię jej poezję. Może to wybór wierszy jest tak niefortunny? Może akurat inne utwory złapałyby mnie za serce? Nie wiem, ale bardziej od samej poezji podobały mi się mini biografie poetów spisane ręką Barańczaka. Jak dla mnie były ciekawsze niż przytoczone wiersze.