Ostatni żywy świadek. Prawdziwa historia największego seryjnego mordercy w historii Teda Bundy’ego Hugh Aynesworth 7,6
ocenił(a) na 62 lata temu Przyznam, że spodziewałem się po tej lekturze więcej. Nim do niej przystąpiłem, obejrzałem bardzo dobry dokument Joe Berlingera "Rozmowy z mordercą: taśmy Teda Bundy'ego". Wcześniej postać socjopaty była mi znana pobieżnie. Książka oczywiście pogłębiła moją znajomość tematu, ale zarazem nieco rozczarowała.
Początek jest świetny, wciągający. Ameryka lat 70 i 80 XX w. ze swoimi autostradami, motelami, ogromną przestrzenią i prowincjami zagubionymi w dżungli nowoczesności. Tradycja i wolność wciąż mają się tam dobrze... I na tym tle droga Bundy'ego do zbrodni.
Był studentem prawa i psychologii, urzekał urodą i inteligencją, w niczym nie przypominał krwiożerczej bestii. Jak więc doszło do tego, że stał się seryjnym mordercą seksualnym, przerażającym i fascynującym amerykańskie społeczeństwo: od Waszyngtonu po Florydę?
Wiwisekcja autorom książki po części się udaje. Wchodzimy w mroczny świat Bundy'ego, pełen skrywanych obsesji i lęków, poznajemy rozliczne uwarunkowania i motywacje (w tym relacje rodzinne, stosunek do rówieśników itp.),śledzimy jego losy od czasów chłopięcych przez okres potworności (ok. 30 brutalnie zgwałconych i zabitych dziewcząt, przeważnie studentek) aż po żałosny kres w więzieniu stanowym Florydy w Raiford.
Zostajemy jednak z poczuciem, że sprzedano nam dość monotonną historię zwyrodniałego manipulatora i narcyza. Niemal do końca nie chciał przyjąć do wiadomości swojej winy i opowiadał o dokonanych zbrodniach w trzeciej osobie. Zamienił swój proces w show, angażując uwagę licznych mediów, a nawet zyskując grono admiratorek. W tym też czasie ożenił się z dawną przyjaciółką, która z wielkim oddaniem go broniła. Skończył na krześle elektrycznym, nie przejawiając żalu, wyrzutów sumienia, współczucia wobec skrzywdzonych. Żywił współczucie w stosunku do siebie samego. I to wszystko, nic więcej. Nic ponadto.
Słabością reportażu jest stopniowe rezygnowanie z szerokiego kontekstu wydarzeń (społeczno-obyczajowego) na rzecz drobiazgowych analiz procesu sądowego (a ściślej kilku procesów). Autorzy nie przyjmują punktu widzenia ofiar, traktują je właściwie statystycznie (mnożą się nazwiska studentek, które niczym się od siebie nie różnią). Tylko postać Carol DeRonch jest w miarę wyeksponowana, przedstawiona wyraziście. Ta dziewczyna okazała się jedyną ofiarą Bundy'ego, której udało się uciec. Wyrwała się mordercy już będąc w jego aucie i dzięki temu stała się najpoważniejszym świadkiem oskarżenia (początkowo tylko o porwanie).
Bundy wabił przyszłe ofiary w niewyszukany sposób, udając zwykle inwalidę czy osobę kontuzjowaną potrzebującą pomocy. W przypadku DeRonch podał się jednak za policjanta, który rzekomo zauważył włamanie do samochodu młodej kobiety i zaciągnął ją w stronę leżącego na uboczu parkingu. Ta dała się zwieść, ale ostatecznie wykazała się niebywałą walecznością i odwagą. Łom, którym przestępca traktował schwytane dziewczęta jakimś cudem jej nie dosięgnął.
Bundy dwukrotnie uciekał z więzienia (raz wyskoczył z gmachu sądowej biblioteki tuż przed rozprawą, zaś za drugim razem wydrążył dziurę w suficie celi). Po raz pierwszy aresztowano go za banalne wykroczenie: niezatrzymanie się do kontroli pojazdu, czym wzbudził podejrzenia policjanta.
Sądzę, że takie elementy jak: wymykanie się wymiarowi sprawiedliwości, gorączkowe poszukiwanie kolejnych ofiar, groza ujęta z perspektywy ich samych oraz ich środowisk, a przede wszystkim tło kulturowe i obyczajowe mogły złożyć się na wielki literacki reportaż w stylu "Z zimną krwią" Trumana Capotego. Tak się jednak nie stało. Potencjał został wykorzystany najwyżej połowicznie.
Aynesworth i Michaud zaczęli znakomicie, ale potem utonęli w gąszczu faktów, nazwisk, zawiłości prawnych i poświęcili zbyt wiele miejsca jałowej analizie egocentrycznej osobowości Bundy'ego, co sprawiło, że historia zaczęła nużyć. Opowieść skręciła w złym kierunku, proporcje się zachwiały. Przy czym należy pamiętać, że kanwą reportażu były rozmowy przeprowadzone przez autorów z jego głównym bohaterem, stąd owo zawężenie perspektywy, o które może nie powinno się mieć pretensji.