„Nie dojechawszy tam, gdzie chciałam, znalazłam się w miejscu, w którym powinnam była się znaleźć”. Te słowa D. Adamsa bardzo mnie dotyczą: marzyłam o aktorstwie, ale nie pojechałam na egzamin wstępny, skończyłam romanistykę, lecz jako nauczycielka nie zdążyłam wypuścić nawet jednego rocznika francuskojęzycznych maturzystów, obok łaciny uczyłam się pięciu obcych języków omijając niemiecki, który okazał się najbardziej potrzebny. Gdzieś w szufladzie gnuśnieją mi papiery pilota wycieczek, asystentki dyrekcji, tłumaczki, stenografki. Staranniej obchodzę się ze starymi zdjęciami, wśród których najbardziej osobiste pochodzą z Torunia, do dziś mojego miasta. Dzięki bogactwu motywów wyglądają jak widokówki, dla mnie jednak są częścią autobiografii. Przedstawiają kościoły jako miejsca chrztów, ślubów i pogrzebów mojej rodziny, ulice, bulwary i parki, wśród których rosłam, zakochiwałam się i doroślałam, kawiarnie, nieistniejące już kina, a także teatr, w którym miałam spędzić życie. Nie było mi to pisane: od chwili opuszczenia Torunia nie istnieje już dla mnie żadne trwałe miejsce. Wyjechałam za granicę w czasach przygnębiającej beznadziei, o kilka miesięcy za wcześnie. Gdybyśmy wówczas przeczekali do końca 1989 roku, do dziś mieszkałabym w Toruniu. Tymczasem teraz, w wygodnej stabilności i ciepłym domu wiem, że nadal jestem w drodze. Lubię nieświadomość dotyczącą jej kierunku. Patrząc wstecz na moje życie odnajduję precyzyjny splot wydarzeń: pozorne przypadki i ich skutki, rzeczy starannie planowane oraz to, co z nich wynikło. Dotychczas los był dla mnie łaskawy; za wielkie nieszczęścia przekupywał mnie wyjątkowymi łaskami, zawsze tak, bym pamiętała, jak wiele jest mi dane. Największą jest moja rodzina - mężczyzna, z którym odnaleźliśmy się będąc niemal dziećmi oraz córka, nasze szczęśliwe dopełnienie. On, Jacek, jest lekarzem, oddanym pediatrą i uważnym psychoterapeutą, ona, Agatka, idzie w jego ślady i cieszy się ze studiów na renomowanej berlińskiej uczelni. Mam nadzieję, że nie zapomni o swoich innych talentach, tak jak nie zapomniał jej ojciec, który ciągle szuka nowego. Wszyscy troje jesteśmy zgodni co tego, jak chcemy żyć - przytulna wygoda w miejsce luksusu, długie podróże zamiast gromadzenia majątku, zabawa z przyjaciółmi ponad intratne kontakty zawodowe. Nie chcemy kiedyś żałować zmarnotrawionych dni życia, które - wiem to aż nazbyt dokładnie - może się gwałtownie skończyć. Jako łaskę pojmuję również pisanie. Podarowano mi bilet na najciekawszą podróż w nieodkryte światy, które wolno mi przemierzać pod inną postacią, przyznano prawo do bycia różnymi ludźmi, zaglądania im w dusze i modelowania ciał. Kocham narkotyczne uniesienia na trzeźwo, polowania na obrazy i słowa. Akceptuję kalectwo ograniczające swobodne dysponowanie czasem na zwykłe przyjemności i złość na bezsilność palców, nie nadążających z zapisywaniem filmu kręcącego się w głowie. Oraz ostatnie lęki o gotową już książkę, wypieszczone dziecko wysyłane z domu na egzamin. Choć jestem zaborczą matką, ostatni raz poprawiam mu kołnierzyk i daję klapsa na pożegnanie: Idź i zrób coś dobrego.http://
"Willa na Zehlendorfie" zaskoczy czytelnika swym niepowtarzalnym klimatem i ciekawą fabułą. Książka opowiada o losach dwóch kobiet: Evie-Marie, która okres wojny spędza w rodzinnej willi, a po latach przeżywa tam swą jedyną miłość do młodego pisarza Heriberta. Historia przenosi nas także do roku 2003, gdzie poznajemy Karolinę, emigrantkę z Polski, która staje się żoną podstarzałego pisarza. Jej życie zmienia się po spotkaniu z izraelskim obieżyświatem Yahelem, co budzi duchy zamieszkujące willę.
Z pewnością wielkim plusem powieści są interesujące opisy różnych miejsc, od Berlina po Izrael i Namibię, a także bogate tło historyczne. Autorka wplata w opowieść duchy przeszłości, co nadaje powieści unikalny charakter, ale też może niejednego czytelnika zaskoczyć. Niektóre fragmenty książki mogłyby przyspieszyć, dla mnie okazały się odrobinę zbędne.
Mimo pewnych negatywnych aspektów, "Willa…" to powieść, która z pewnością wciągnie czytelnika w fascynującą podróż przez różne epoki i kraje, pozostawiając dobre wrażenie po zakończeniu lektury. To opowieść o miłości, przemijaniu i silniejszej niż śmierć więzi 😉.
🌼🌼
Prawdę mówiąc to DNF (nie skończyłam tej książki) umęczyła mnie niesamowicie, nudy to były niesłychane.
Książka miała być napisana "pięknym poetyckim językiem" szkoda, że na siłę... i to widać niestety. Narracja jest strasznie chaotyczna, raz trzecioosobowa, raz pierwszoosobowa przy opisach mieszkańców wyspy pada forma "My".
Całą książkę można by streścić do formy opowiadania na 40-50 stron i nie straciłaby absolutnie nic ze swojej treści, ba nawet byłaby lepsza, bo ten wymuszony język nie rzucałby się tak w oczy. Mało scen akcji gdzie moglibyśmy sami przekonać się jak te wyspy wyglądają, jak wygląda obyczajowość czy bohaterowie. To wszystko jest opowiedziane co sprawia, że brak fabuły dodatkowo daje w kość.
Bohaterki są absolutnie niejakie, niby mamy "twarde babki" i "arystokrację"... ale...
Zamiast skupić się na ich zajęciu, na prowadzeniu tego przytułku, ukazaniu jak radzą sobie z traumami u innych ludzi (głównie dzieci) i ze swoimi własnymi demonami. Zamiast tego mamy w każdym rozdziale opis zajmowania się psami, podziwiania ptaków i głaskania kotów.
O arystokracji nic nie będę mówić bo to był typ bohatera na którego ma się totalnie wywalone, którego losy i przemyślenia są płytkie i trywialne.
Była tutaj wyraźna myśl, żeby przedstawić te wyspy (a w domyśle również i cały świat) jako miejsce przepełnione złowrogimi ludźmi, jako siedlisko korupcji, niewiedzy i zabobonu... (No Sherlock no) Lecz znowu, jest to napisane a nie opisane (sceny akcji!) teoretycznie główne bohaterki powinny być tutaj wzorem do naśladowania dla nas, takim kompasem moralnym (swoją drogą ilość ckliwych tekstów o powołaniu i moralności na metr kwadratowy tej książki jest przytłaczająca). Tym kompasem jednak nie są, bo przez sposób prowadzenia narracji i poniekąd małą ilość dialogów które z nimi dostajemy, nie jesteśmy wstanie związać się z nimi, nie ma tutaj emocji które trzymałyby nas za flaki i w krytycznych momentach wyciskały łzy.
Szkoda...