Galicyanie Stanisław Aleksander Nowak 8,0

Książka ciekawa, aczkolwiek bardzo nierówna. Dzieli się na cztery części, które częściowo chronologicznie zachodzą na siebie, a każda z nich ma za bohatera jednego z Kończyświatów, urodzonych we wsi Zaborów pod Rzeszowem.
Dla potrzeb powieści, liczącej wraz ze słowniczkiem ponad 900 stron drobnego druku, autor wymyślił własny język, a właściwe gwarę chłopską, „galicyjską”. I niestety jest ona słabą stroną powieści. Po pierwsze prowadzona jest w niej narracja trzecioosobowa, neutralna a nie z punktu widzenia jednego z bohaterów. Po wtóre język, pełen świadomie stosowanych błędów gramatycznych, zdradza mimo to oczytanie narratora, co niweczy rzekomy punkt widzenia prostego chłopa. No i wreszcie słownictwo. Skąd w galicyjskiej gwarze chłopskiej tyle rusycyzmów? Więcej niż w warszawskiej, gdzie z Rosjanami nasi przodkowie mieli do czynienia aż nadto. Wszak nawet po ukraińsku pies to „pes”, a nie „sobaka”, a z czytanych wspomnień innych autorów wiadomo, że „Rusinami” nazywano wówczas Ukraińców, a nie Moskali (Rosyan). Podobnie w tym czasie w Galicji praktycznie nie było prawosławnych, ciągle mylonych w powieści z greko-katolikami, zaś w 1824 roku Cesarstwo Austriackie (ani później) nie stosowało systemu metrycznego, tym bardziej nie mógł on być znany niepiśmiennym chłopom. No i te wulgaryzmy, ukochane przez współczesnych polskich autorów. Zapewne były znane chłopom – a przynajmniej jeden z nich, użyty m.in. przez Kochanowskiego parę stuleci wcześniej, ale jako przekleństwo, a nie wyraz zachwytu, jak to niestety jest obecnie w wielu środowiskach. I na pewno nie stosowano ich jako „przecinki”. Jeszcze te maniery potrójnych, udziwnionych imion szlachty obojga płci czy poprzekręcanych ludowych przezwisk. Niekiedy śmiesznych, ale jednak nieautentycznych. Część przygód, np. Hynka, wydaje się sztucznie dopisana, aby pokazać jego dalsze losy i udział w czymś, z czym nie chciał mieć do czynienia. Nie mówiąc już o kompletnie niewiarygodnej historii spotkania z żoną z dala od ich wsi.
Na plus trzeba policzyć autorowi przede wszystkim chłopską perspektywę (czasami sztuczną, bo niby skąd niepiśmienny włościanin miał się rozeznawać w kolorach żupanów, kontuszy i ich wyłogów, przypisanych poszczególnym ziemiom przedrozbiorowej Rzeczypospolitej),z pokazaniem życia codziennego i odświętnego tej sfery, ich trosk i radości. Kolejna zaleta to świetne pokazanie trzech w sumie najważniejszych wydarzeń dla regionu w opisywanym okresie. Były nimi rabacja galicyjska w 1846 roku, epidemia cholery i obrona twierdzy Przemyśl na początku I wojny światowej. Ten ostatni epizod autor pokazał z punktu widzenia dwóch członków tej samej rodziny. Tu autor naprawdę wykazał się znawstwem tematu oraz psychologii mieszkańców wsi. Dużym plusem jest brak kiczowatych „cudów” ratujących bohaterów czy nawet postacie poboczne. Fatum ewidentnie ciąży nad galicyjskimi włościanami obojga płci przez cały ten czas. Trup ściele się gęsto, aczkolwiek przeważnie nieefektownie (choroby, utonięcia, wypadki),leje się gorzała oraz razy dla żon i dzieci, a większość postaci nie jest ani całkiem czarna, ani tym bardziej biała, niezależnie od stanu, narodowości i wyznania.
Tym niemniej autor nie poradził sobie z tematem. Skrócenie o połowę nie zaszkodziłoby powieści, a wręcz przeciwnie. Pozwoliłoby to uwypuklić coś, co łączy jej poszczególne części w całość (poza rodem Kończyświatów),a czego nawet entuzjaści książki nie widzą, traktując ją jako zbiór opowiadań. Aby napisać „Wojnę i pokój” trzeba być Tołstojem. Szkoda, bo końcówka jest świetna i autor pokazał przebłyski talentu.
Przeczytane w ramach majowego wyzwania LC – gruba książka.