Z wykształcenia psycholog, z zawodu przedsiębiorca, z racji dokonań życiowych - nieustanny poszukiwacz, notoryczny imigrant, z angielska określany jako „itchy foot”, czyli „swędząca stopa”. Mówiąc wprost - włóczykij. Żeglarz, miłośnik Tatr, a wkrótce potem Himalajów, gitarzysta, wielbiciel zimnego piwa, kuchni azjatyckiej, piosenki turystycznej i poezji śpiewanej. Właściciel prawej dłoni uściśniętej przez Leonarda Cohena. Już jako student rozglądał się za alternatywą dla miażdżącej wyobraźnię rzeczywistości komunistycznej, dorabiając i poznając świat w Holandii i RFN. Po przekroczeniu pierwszy raz w życiu progu samolotu, wylądował w 1985 roku w Sydney i przez 8 lat poznawał Australię już jako rezydent tego kraju.
Niepoprawny wielbiciel Kangurlandu szukał dalej stabilnego gruntu w Indiach, Nepalu, Stanach Zjednoczonych. Posiadacz książek telefonicznych z własnym nazwiskiem i numerem telefonu w Australii, USA i Singapurze.
Poszukując swojego miejsca w świecie, cały czas nucąc słowa piosenki Wolnej Grupy Bukowina - „Szukam, szukania mi trzeba, domu gitarą i piórem” - zatoczył koło i zacumował w miejscu, gdzie urodził się jego Dziad i Ojciec, w wiosce pod Lublinem. Tu postawił dom, posadził kilka krzaków i nauczał miłości do świata swojego syna Adriana (rocznik 1996).
Od 2012 roku posiadacz motocyklowego prawa jazdy (po trzykrotnym oblaniu egzaminu z jazdy). Od tamtej pory stara się udowodnić niesłuszną wtedy ocenę swoich umiejętności, przemierzając na jednośladach drogi w Wietnamie, Kambodży, Laosie, Birmie, Australii. Obecnie w trakcie realizacji swojej idee fixe - poznania całych Himalajów z pozycji siodełka motocyklowego.
Niby ta książka to opis podróży przez całe Indie ale człowiek czuje się jakby czytał opowiadanie z czyjegoś wyjazdu do pracy, nie czuć tu w ogóle magii wielkich podróży, nie ma w tej książce niczego co by człowieka pochłonęło do tego aby nie mógł się doczekać co będzie na następnych stronach. Czytając tę książkę człowiek traci z nudów wątek i nie wiadomo o czym się czyta nie polecam tej książki nie warto marnować czasu na takie nudy
Ach, co to była za podróż!
Cudownie było wybrać się z wami w tę motocyklową wyprawę przez Himalaje :)
Zostałam obsypana wieloma ciekawie opisanymi informacjami historycznymi i kulturowymi z pełną precyzją i dokładnością poznając Indie, Nepal i wiele innych miejsc bardziej lub mniej mi znanych...
Byłoby może zbyt niewiarygodnie i bajkowo, gdyby nie to ziarenko grozy zasiane już pod koniec książki. (Nie będę zdradzać o co chodzi, sięgnijcie po lekturę ;) ) Naprawdę dotychczasowy uśmiech spowodowany wcześniejszym "humorem" i ogólnym "dajemy sobie radę" zszedł mi z twarzy, zdając sobie sprawy z tego jak wielce odważnej i niełatwej do spełnienia wizji o "podróży życia" chciało dokonać dwóch najbliższych sobie facetów ;) Chwała Bogu i samemu Allahowi, że jednak im się to udało, plany zmienili w czyny i na starość przy kominku powspominają stare, dobre czasy...
Ale gdzie tam im do starości? Czuję, że jeszcze niejeden motocykl przed nimi :D
Jest jedna rzecz, co podobała mi się od samego początku, a nawet i jakoś wzruszała...
Są ludzie, którzy twierdzą uparcie, że najlepiej podróżować samemu, tylko w swoim towarzystwie i wymieniają milion plusów i korzyści z takiej samotności w trasie. Nie wspomnę nawet o takich, dla których wakacje z rodzicami to zło konieczne, albo kara za grzechy...bo zwyczajnie nie potrafią złapać ze starszym pokoleniem wspólnego języka... no bywa.
Rozpisałam się, więc do rzeczy...
Panie Witku, gratuluję mądrego, odważnego i dojrzałego syna, a Adrianowi zazdroszczę tak wspaniale wyluzowanego, młodego duchem taty; kumpla i kompana, który chce dzielić się najlepszymi chwilami właśnie z nim.
Szacunek dla obydwu panów :)