„Czterdzieści i cztery” nie jest książką-popcornem

Marcin Waincetel Marcin Waincetel
09.12.2017

O polskim romantyzmie i brytyjskich powieściach groszowych, demokratyzacji krytyki, eksperymentach literackich i tym, czego w szuka w literaturze jako czytelnik z Krzysztofem Piskorskim, autorem „Czterdzieści i cztery”, rozmawia Marcin Waincetel.

„Czterdzieści i cztery” nie jest książką-popcornem

Krzysztof Piskorski to jeden z najzdolniejszych i najbardziej docenianych rodzimych twórców literatury fantastycznej. Autor Cieniorytu, Zadry czy Krawędzi czasu chwalony jest za oryginalność i pomysłowość, dzięki której tworzy swoje literackie wizje. W Czterdzieści i cztery, najnowszej powieści uhonorowanej nagrodą im. Janusza Zajdla oraz statuetką im. Jerzego Żuławskiego, przedstawia nam alternatywną wizję świata, w której odkrycie futurystycznej technologii i kultywowanie słowiańskiej magii potrafi zmienić oblicze polityki, kultury i odwrócić cały porządek społeczny. Epoka narodowych powstań, polityczne intrygi, ludowe obrządki, równoległe rzeczywistości... oto część wizji zapisana na kartach nagradzanej książki.

Zaintrygowani? Zapraszamy zatem do lektury wywiadu.

Marcin Waincetel: W „Czterdzieści i cztery” łączysz ze sobą pogańskie bóstwa, elementy metafizyczne, polityczne myśli rewolucyjne, ożywiasz narodowych wieszczów. Przedstawiasz alternatywną wizję XIX-wiecznego świata, w której wyjątkowo żywa jest idea postępu, nieskrępowanego rozwoju cywilizacji. Ba! Wyczuwalne jest też napięcie pomiędzy romantyzmem a pozytywizmem... Co skłoniło Cię do stworzenia tak niecodziennej wizji? Chciałeś odczarować nasze myślenie o historii?

Krzysztof Piskorski: Powodów było wiele, ale chyba mniej romantycznych, a bardziej praktycznych. Bo muszę ostrzec, że chociaż piszę fantastykę, jestem do bólu praktycznym, twardo stąpającym po ziemi człowiekiem.

Po pierwsze, szukałem mocnego zderzenia estetyk. Jakichś obrazów i koncepcji, od których styku poszłyby aż iskry. Czyli coś pokrewnego do napięcia, o którym wspominałeś. Po prostu lubię książki, w których są uderzające wizje, a takie właśnie wydało mi się starcie narodowych wieszczów, romantycznego malarstwa, wielkiej emigracji oraz powstańców w litewskich borach ze światem dziwacznej technologii, z bramami do równoległych rzeczywistości, etherowymi pancernikami.

Po drugie, chodziło też o użycie tła, które u nas, w literaturze popularnej, gatunkowej, wykorzystywane jest rzadko. Dziwiło mnie, że w zachodniej fantastyce widziałem masę powieści, które przetwarzały pierwszą połowę dziewiętnastego wieku (bo o zalewie wiktoriany i książek inspirowanych jego drugą połową nawet nie wspominam). Tymczasem u nas – pustki.

Po trzecie, warstwa historyczna była mi potrzebna do budowy immersji, realizmu opowieści. W największym skrócie podam to tak: czytelnikowi łatwiej uwierzyć w dwumetrowego, zarażonego pasożytniczym grzybem, inteligentnego pasikonika, gdy ociera się o realistycznie opisanych Mickiewicza czy Słowackiego. Czyli: powód, dla którego Hollywood raz za razem niszczy w filmach słynne, amerykańskie landmarki. No i po czwarte, zadziałała chęć fana historii do podzielenia się ciekawostkami oraz niesamowitymi postaciami z epoki, o której czytelnicy wiedzą niewiele, tylko okruchy poznane w szkole, i to wcale nie najciekawsze.

Raczej nie używam książek do mówienia o ideach czy sprzedawania przemyśleń. Interesuje mnie snucie ciekawych opowieści, a w tym konkretnym pomyśle widziałem wystarczająco dużo haczyków, na których taką opowieść można by zawiesić.

W sugestywny sposób potrafisz konkretyzować wyobrażenia odnoszące się do wiktoriańskiej epoki podszytej magią i zaawansowaną technologią. Czy podczas pisania lubisz stymulować swoją wyobraźnię? Przeglądać ryciny, fotografie, materiały źródłowe? Pytam nie bez przyczyny – mówisz o tym, że chcesz się podzielić ciekawostkami, a przecież z wykształcenia jesteś między innymi archeologiem. W „Czterdzieści i cztery” właściwie każdy z rozdziałów rozpoczynasz politycznymi czy filozoficznym manifestami, fragmentami poezji z alternatywnego XIX wieku... immersja dopracowana w każdym calu!

To dlatego, że akcję swoich powieści najczęściej umieszczam w fantastycznych przetworzeniach okresów, które najzwyczajniej w świecie mnie interesują. To nie jest pochodna wykształcenia (tym bardziej, że archeologii ostatecznie nie ukończyłem), a zwykłego hobby, które ciągnie się od dwudziestu paru lat.

Oczywiście przed przystąpieniem do pisania danej książki robię „głębokie zanurzenie” w temat. Czytam beletrystykę z akcją umieszczoną w danym okresie, książki popularno-historyczne, pamiętniki i listy osób z epoki. Oglądam powiązane filmy. Ale to ma głównie zlepić i uzupełnić wszystko, co czytałem już wcześniej; morze pomysłów, które już sobie egzystuje, rozsiane po notatnikach i zakurzonych półkach w głowie.

Jestem osobą o legendarnie nudnym życiu towarzyskim, dlatego jeśli trafię na coś, co naprawdę mnie zafascynuje, i zapala mi się ta wspomniana „nerdowska” chęć podzielenia się jakąś ciekawostką, nie mam innej drogi, niż wmontowanie jej do książki. Nawet jeśli będzie to kilka lat po fakcie. Przy piwie przecież nikomu nie opowiem, bo i z nikim na piwo nie chodzę.

No, są jeszcze pop-historyczne prelekcje na konwentach, których sporo robiłem, kiedy miałem więcej czasu.

Wspominasz o tym, że w rodzimej literaturze pop nieczęsto wykorzystuje się alternatywny sztafaż historyczny. Swoją książką nawiązujesz też, jak sądzę, do nurtu fantastyki „cudownego wynalazku”, który wiąże się szczególnie mocno choćby z dziełami Juliusza Verne'a, ale obecny był również w przedwojennej Polsce. W Twojej książce tym wynalazkiem jest ether, na temat którego toczy się ożywiona dyskusja z udziałem Elizy Żmijewskiej, a także Lorda Byrona. Bramy do równoległych rzeczywistości to zatem nie tylko fantastyczny rekwizyt, ale i przedmiot w sprawie na temat (r)ewolucji ówczesnej cywilizacji. Świadomie nawiązujesz do wspomnianego nurtu?

Nie chcę robić z siebie jajogłowego, dla którego każda decyzja jest świadomym nawiązaniem, a każde zdanie ma sto podtekstów. Często wrzucam coś do powieści bez głębszej myśli czy planu – tylko dlatego, że po prostu mnie to bawi. Inspiruje mnie zresztą nie tylko literatura, ale i cała reszta popkultury.

Ale z drugiej strony, kiedy piszę opowieść w jakimś klimacie, staram się sięgać dalej niż tylko stroje, zwyczaje i detale. Lubię zabawę typowymi dla danej epoki gatunkami i tropami. Stąd np. w „Cieniorycie” tyle „Trzech muszkieterów”. W wypadku „Czterdzieści i cztery” Verne gdzieś tam na pewno był, ale nie chodziło tylko o wspomniane książki spod znaku „cudownego wynalazku”. Była też inna, istotna inspiracja, z której zresztą wziął się częściowo steampunk. Brytyjskie powieści groszowe. Właśnie w epoce wiktoriańskiej zyskały wielką popularność. Można powiedzieć: zdemokratyzowały czytanie jako masową rozrywkę. To dla mnie zawsze był fascynujący temat, trochę pomijany w historii literatury. Tymczasem wiele koncepcji współczesnej fantastyki wzięło się właśnie z tych często anonimowych, fatalnie napisanych opowiastek. Na przykład Spring Heeled Jack – popularny bohater groszowych opowieści, prototyp późniejszych superbohaterów.

Właśnie w powieściach groszowych pojawia się też często motyw odkrycia lub wynalazku, które stają się motorem fabuły. Verne, albo „Doktor Jekyll i pan Hyde” Stevensona to bardziej elegancka, stonowana pod gusta klasy średniej wersja tych samych fantazji.

Tak sobie myślę... czy etherowe bramy, o których piszesz w książce, nie są poniekąd próbą odpowiedzi na to, czy jesteśmy sami we wszechświecie? W Twojej alternatywnej rzeczywistości z XIX wieku odpowiedź brzmi: nie, nie jesteśmy. Wyimaginowane światy służą Ci też do tego, aby zobrazować odmienności, niekiedy bardzo egzotyczne (Tetygoni!), z drugiej zaś strony opisujesz też, trochę w krzywym zwierciadle, przywary ludzi epoki wiktoriańskiej. Bo nie tylko rozwój (gwałtowny), ale i wyzysk (wyjątkowy) łączył się z tą epoką, ówczesnym przemysłem.

Pomysł takiego nieskończonego multiwersum, gdzie każde możliwe rozwidlenie czasu owocuje osobnym, równoległym światem, to oczywiście nic nowego. SF oraz komiksy o superbohaterach bawią się tym od dawna. Ale to, co mnie głównie zainteresowało, to szukanie punktów tarcia tak skonstruowanego świata z innymi motywami literatury. Na przykład: „śmierć za ojczyznę” to ograny na wszystkie sposoby trop. Ale jeśli istnieje nieskończona liczba równoległych ojczyzn w równoległych rzeczywistościach, z których uratujemy tylko jedną, to czy taki ruch ma jakiekolwiek znaczenie? A jeśli tak, to czy dla tej jednej warto poświęcić kilka? I jak wykorzystać fakt, że w nieskończonym świecie jest też nieskończenie wiele wersji nas samych?

Właśnie do takich rzeczy potrzebny był mi chwyt z bramami etherowymi. Oczywiście, bramy dały mi też masę innych możliwości. Dzięki nim mogłem wmiksować w dziewiętnasty wiek naprawdę dziwne istoty oraz kultury (jak wspomniani Tetygoni). No i pokazywać społeczeństwa, gdzie jakiś motyw z prawdziwej historii jest podkreślony, doprowadzony do ekstremum (np. Londyn2).

W „Czterdzieści i cztery” mocno akcentujesz wątki związane z mitologią słowiańską. W posłowiu wspominasz zresztą, że jest to z jednej strony temat do odkrycia, z drugiej zaś jest trudny do przedstawienia z uwagi na nieliczne źródła pisane. Co sprowokowało Cię zatem, aby pisać o słowiańskim bóstwie, a Elizę Żmijewską przedstawić jako nie tylko poetkę, ale i kapłankę tajemniczej sekty? Czy właśnie nie to, że można było na ten temat trochę pofantazjować, a równocześnie odnieść się do folkloru z naszego kręgu kulturowego?

Biorąc pod uwagę, jak bardzo nasz romantyzm fascynował się kulturą ludową oraz tradycyjnymi podaniami, absolutnie nie wyobrażam sobie, żebym w „Czterdzieści i cztery” mógł ten temat pominąć. Tym bardziej, że takie tło dawało mi możliwość rozegrania kilku ciekawych konfliktów, kontrastów. Zastosowanie guseł w dziewiętnastowiecznej wojnie. Słowiańska kapłanka w świecie dziwnej technologii. Osoba, u której fascynacja nauką i techniką wygrała z ludowymi przekazami matki i babci. Widziałem w tym wszystkim wielki fabularny potencjał. Fakt, że to sfera pełna sprzecznych źródeł i niedopowiedzeń, nawet mi pomógł. Po prostu mogłem dogiąć sobie wierzenia Elizy tak, żeby najlepiej się spoiły z fabułą. Wiem, mało edukacyjne podejście. Ale nie stawiałem sobie celu edukowania o słowiańskiej mitologii. Na początek wystarczy, że kogoś nią zainteresuję.

Jak sądzisz, co w największym stopniu przyczyniło się do tego, że „Czterdzieści i cztery” odniosło tak wielki sukces? I to zarówno w opinii czytelników, jak i krytyków. A przy okazji temat, o który często staram się zahaczać, czyli demokratyzacja opinii. Żyjemy w czasach, gdy recenzje to gwiazdki, krótkie polecanki, argumentem przemawiającym najmocniej bywa zaś po prostu „lajk”. Jak to wygląda z Twojej perspektywy? Brak krytyki rozleniwia artystyczną duszę? A może zdarzają się jeszcze merytorycznie uargumentowane sądy?

Nie wiem, czy możemy mówić o „wielkim” sukcesie, ale faktycznie, „Czterdzieści i cztery” poradziło sobie dobrze i jeśli chodzi o recenzje, i jeśli chodzi o nagrody, i jeśli chodzi o sprzedaż oraz opinie czytelników. Może to częściowo właśnie sprawa czasów, w których żyjemy? Jest wiele koncepcji na temat tego, co tworzy bestseller, i nikt nie ma jeszcze w 100% skutecznego, powtarzalnego przepisu. Ale jedną z cech wspólnych bestsellerów jest fakt, że kluczową koncepcję książki da się przekazać w dwóch zdaniach, w zwykłej, codziennej rozmowie. I że taki dwuzdaniowy „pitch” wygląda atrakcyjnie dla przeciętnego czytelnika. „Steampunk spotyka słowiański folklor, plus Mickiewicz i Słowacki” zabrzmiało widocznie nieźle. Oczywiście, „Czterdzieści i cztery” nie jest książką-popcornem, sformatowaną pod bestseller. Bardzo dużo w niej prawdziwej historii, gęsto przetykanej mocnymi, fantastycznymi wizjami. Ale w uproszczonym przekazie to widocznie książka „sprzedawalna”.

A „gwiazdkowanie” i demokratyzacja opinii? Ja sam naturalnie wolę przeczytać recenzję osoby, która o książkach pisze z odpowiednim bagażem wiedzy i lektur, niż dwunastoletniego bloggera lub bloggerkę, którym każdy oklepany fabularny chwyt wydaje się drugim odkryciem Ameryki. Tyle, że jako autor z merytoryczną, głęboką krytyką też mam czasem problem. Piszą to ludzie, którzy przeważnie mają specyficzne, indywidualne spojrzenie. Wcale nie jest łatwiej wyciągnąć coś użytecznego z takich opinii; często są zupełnie sprzeczne. Natomiast „gwiazdki” mają i swoją zaletę. Pozwalają zobaczyć, jak ogólnie widzą naszą książkę typowi czytelnicy, czyli lekko licząc 98% kupujących. Co dla nich jest ważne. Bo często są to zupełnie inne rzeczy, niż te, które były istotne dla autora albo doświadczonego recenzenta.

Czego w literaturze szuka Krzysztof Piskorski? Nie tylko jako twórca eksplorujący nowe, nieznane światy, ale również jako czytelnik. Czy jest temat, konwencja, w której chciałbyś sprawdzić się jako autor? Może pójść drogą wytyczoną przez Łukasza Orbitowskiego, którą kroczy również m.in. Jakub Małecki, Wit Szostak, i spróbować się w historii obyczajowej, kryminale czy powieści psychologicznej? A może nie warto rezygnować z tego pierwiastka metafizycznego, który daje nam fantastyka?

W tym, co piszę i w tym, co czytam, cenię najbardziej uczucie zadziwienia. Jako autor szukam odległych i nietypowych światów, odważnych zderzeń, ciekawych wyzwań warsztatowych. Zresztą jeśli popatrzysz na to, co pisałem do tej pory, od razu rzuca się w oczy, że sporo skaczę między różnymi konwencjami i stylami (od orientalizującego fantasy, przez wiele różnych epok historycznych po opowiadania SF). Dlatego jest pewne, że spróbuję także czegoś spoza fantastyki. W zasadzie to moja następna książka wychodzi już trochę dalej.

Ale z drugiej strony, trwała emigracja w „postfantastykę” mnie nie interesuje. Na pewno byłby to ruch sensowny ekonomicznie, otwierający duży zbiór potencjalnych nowych czytelników. Wystarczy zobaczyć, ile bestsellerów w ostatnich latach było w polskim kryminale, polskiej powieści obyczajowej, a ile w polskiej fantastyce. Porównanie wypada miażdżąco. Ale fantastyczne motywy to w moim warsztacie wielki zestaw bardzo lubianych i sprawdzonych narzędzi. Nie mógłbym ich wszystkich wywalić przez okno! Dla mnie byłoby to coś niezrozumiałego. Jakby malarz stwierdził, że od tej pory aż do końca życia nie będzie korzystał z części palety barw – bo np. chce malować dla ludzi, którzy nie przepadają za niebieskim oraz zielonym. Moją odpowiedzią jest: nie ograniczać palety, ale zrobić coś tak ciekawego i dobrego, żeby mogło się spodobać nawet osobom, które nie kochają danego gatunku.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że: w czasach internetu wszystko zostaje zapamiętane. Równocześnie, czego wszyscy nie wiedzą, muzykujesz – od około piętnastu lat (jeśli dobrze liczę) grasz na bębnach. Zatem, jakie emocje chcesz wywoływać w swoich czytelnikach? W jakie struny starasz się uderzać?

Niestety, odkąd pojawiła się córeczka w zasadzie przestałem grać. Ale czekam na moment, żeby wrócić, choć raczej samotnie, na niekłopotliwym elektronicznym zestawie. Bębnienie to czynność, która bardzo oczyszcza głowę. Przy chodzeniu, bieganiu, ćwiczeniu nie mogę się uwolnić od tego, o czym akurat piszę. Ale przy graniu trudnego materiału po prostu nie da się myśleć o niczym innym.

A jeśli jesteśmy przy temacie strun, to najlepsze są takie, z których sam czytelnik nie zdaje sobie do końca sprawy. Głęboko zakopane. Rzadko używane. Trudno je znaleźć, a na pewno jest to bardziej ryzykowne, niż używanie dobrze sprawdzonych chwytów. Ale kiedy się uda, satysfakcja jest spora.

W jakie nuty będziesz uderzać zatem przy okazji kolejnej książki? Innymi słowy – czy możesz zdradzić, nad czym obecnie pracujesz?

Kończę właśnie audioserial dla Storytel.pl – to produkcja o bardzo ciekawych założeniach. Krótko mówiąc: uwspółcześniona, postapokaliptyczna wersja „Czterech pancernych” w znacjonalizowanej i zmilitaryzowanej Polsce niedalekiej przyszłości. Mimo, wydawałoby się, fantastycznych założeń to realistyczny, ciężki tekst. Fajnie się nad nim pracuje, choć niestety jest przeklęty. Dosłownie. Liczba nieszczęśliwych wypadków i niespodziewanych przeszkód, które pojawiły się w pracy nad tym materiałem, przekroczyła wszelkie reguły prawdopodobieństwa. Nawet nie piszę już zamawiającym, dlaczego mam kolejne opóźnienia, bo i tak by nie uwierzyli.

Ale kiedy wreszcie to zamknę, czeka nowa powieść. I znowu – rzecz dla mnie zupełnie nowa. Kolejne miesiące spędzone poza strefą literackiego komfortu. Na zmianę mnie to ekscytuje i przeraża.

Zdjęcie: Agnieszka Sobczak-Piskorska


komentarze [6]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
Pawello 17.12.2017 12:19
Czytelnik

Bardzo ciekawa książka. Wyróżnia się na tle innych :)
http://pbp.sieradz.pl/kmf/2016/09/18/zarptaki-humanoidalne-owady-powstania-historia-wywiad-z-krzysztofem-piskorskim/

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
ka_raska 11.12.2017 07:22
Czytelnik

Gdyby ktoś miał ochotę przeczytać to mam na sprzedaż

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Mateusz Cioch 10.12.2017 20:41
Czytelnik

"Czterech pancernych" w wersji postapo koniecznie będę musiał sprawdzić.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
MollyArrow 10.12.2017 13:27
Czytelniczka

Wiem, że powieść zasługuje na obszerniejszy komentarz, ale ja powiem tylko jedno - Przekombinowane.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Marcin Waincetel 08.12.2017 13:43
Oficjalny recenzent

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post