Honker żandarmerii nie przyjechał. Kafir i Łukasz Maziewski o pracy nad „Hajlajfem”

LubimyCzytać LubimyCzytać
11.10.2019

Napisanie poprzedniej książki – bestselleru „Kontakt” – ściągnęło kłopoty na autora, ukrywającego swoją tożsamość pod pseudonimem Kafir byłego oficera WSI i Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Do jego mieszkania zastukali funkcjonariusze z nakazem przeszukania, a on sam stał się celem śledztwa. Teraz Kafir publikuje drugą książkę, tym razem napisaną wraz z dziennikarzem Łukaszem Maziewskim. „Hajlajf” to fabularyzowana opowieść o międzynarodowej, szpiegowsko-kryminalnej aferze.

[Opis wydawcy] Tajemnice PRL-owskich służb to bardzo chodliwy towar. Łakomy kąsek dla światowych agentur. Dla nich każdy brud się przyda. Do szantażu, do werbunku, do eliminacji. Wątki homoseksualne, korupcyjne kwity, haki – wszystko znajdzie kupca. A Polska to doskonały rynek takich papierów.

Radosław Sztylc, młody oficer Wojska Polskiego trafia w sam środek międzynarodowej afery szpiegowsko-kryminalnej. Aby rozwikłać krwawą zagadkę, musi przyjąć propozycję „nie do odrzucenia”. Zostaje oficerem Wojskowych Służb Informacyjnych. Zmierzy się nie tylko ze sprytnym i bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem po obu stronach Oceanu Atlantyckiego. Najgroźniejsze niebezpieczeństwo grozi mu ze strony własnych służb. Do tego dochodzi walka z rutyną, trepami i wojskowym „betonem”. Bo – jak mówią bardziej doświadczeni oficerowie - nie ma lekko w przemyśle ciężkim. Kto wyjdzie z tej walki zwycięsko?

Nie do każdego pisarza przychodzi rano Żandarmeria Wojskowa i robi mu przeszukanie.

Honker żandarmerii nie przyjechał. Kafir i Łukasz Maziewski o pracy nad „Hajlajfem”

Kafir: Najwyraźniej niektórych boli, że byłem żołnierzem i WSI, i SKW. Że krytykuję to, co zrobił Antoni Macierewicz. A jeszcze bardziej boli to, że neguję formę funkcjonariusza i przekonuję, że w wojskowych służbach specjalnych powinni być tylko żołnierze. To dość istotna różnica – dzisiaj w wojskowych służbach specjalnych jest więcej cywili, niż żołnierzy.

To powiedz mi dlaczego w ogóle zdecydowałeś się pisać książkę o WSI? I to nie sam. Po co ci to było?

Kafir: Ta decyzja rodziła się od dłuższego czasu prowokowana sytuacją w kraju. Nie mogłem przejść obojętnie nad faktem, że przez pewną grupę ludzi oficerowie WSI jak jeden mąż zostali określeni bandytami o gestapowskich metodach. To znaczy, że ja jako były oficer WSI też jestem bandytą? Gestapowcem?! To kłamliwe stwierdzenie o ponad tysiącu oficerach Wojska Polskiego tkwi we mnie jak zadra, po trzynastu latach nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego. Zresztą nie tylko ja. Wielu oficerów WSI, którzy niejednokrotnie służyli Polsce z narażeniem życia, a dla potrzeb politycznych zostali przez wyrachowanych ludzi potraktowani jak zwykli bandyci. W dodatku próbowano ich sądzić przez jakiś sąd kapturowy, zwany Komisją Weryfikacyjną.

Łukasz Maziewski: Mnie tematyka działania spec-służb po prostu interesuje. Szczególnie wojskowych, bo wciąż otoczone są specyficzną aurą. Zawsze chciałem też mieć na koncie książkę. W wojsku nie służyłem, ale jakąś formę zamiłowania do munduru mam w genach: po dziadku, stryju, wujku… Kiedy nadarzyła się okazja, wszedłem w to na całego.

Właśnie: okazja. „Kontakt” był książką autorską. Teraz, Kafirze, napisałeś ją wspólnie z innym autorem. Dlaczego odszedłeś od sprawdzonego rozwiązania?

K.: Nie jestem zawodowym pisarzem i nie czułem się na siłach, by zrobić to porządnie, dlatego do współudziału wziąłem zawodowca w dziedzinie porządnego pisania. (śmiech) Druga sprawa jest bardziej prozaiczna: po przejściu do cywila nadal prowadzę bardzo dynamiczny tryb życia i gdybym musiał pisać sam, to zajęłoby mi to całe wieki.

Naszła cię wtedy myśl: „nie, tego lepiej nie pisać”?

K.: Nigdy. Z natury lubię wyzwania. Takich chwil zwątpienia nie miałem. Moi synowie wtedy mieli okazję przeżyć to, czego doświadczył mój ojciec, który był przewodniczącym NSZZ Solidarność na jednym z Wydziałów w WSK PZL Świdniki. Trzynastego grudnia 1981 roku nie spał, tylko wraz innymi okupował zakład. Pamiętam jak dziś czołgi na ulicach Świdnika i strzały dobiegające z zakładu, a także powrót po dwóch dniach ojca, pobitego przez ZOMO. Dla moich synów to było pierwsze przeszukanie, dla mnie kolejne. Z tym, że wtedy robiła to PRL-owska bezpieka, szukająca bibuły i mojego ojca, a teraz Żandarmeria Wojskowa. Historia zatoczyła koło po raz trzeci, bo dziadka walczącego w AK też bezpieka PRL szukała. Moi synowie poradzili sobie i są gotowi na kolejne naloty. Choć oczywiście wolałbym, by obyło się bez takich „przyjemności”.

Łukaszu, a czy ciebie naszła myśl, by nie poruszać jakiegoś wątku?

Ł.M.: Milion razy!

K.: Słucham?

Ł.M.: Hmm… Nie, przejęzyczyłem się. Ani razu!

K.: No właśnie.

Ł.M.: A teraz na poważnie. Nie powiem, żebym przez pewien czas nie oglądał się na ulicach, wypatrując śledzącego mnie zielonego Honkera ŻW. (śmiech) Zastanawiałem się, co z tego wyjdzie, ale chyba jeszcze bardziej uparłem się, byśmy skończyli to pisać. A Honker nie przyjechał, nikt do mnie o szóstej rano nie zapukał. Ale w razie niespodziewanych gości mieszkanie mam posprzątane, poodkurzane, a i kawa się znajdzie.

Łukaszu, powiedz proszę, jak to się stało, że zostałeś skrzydłowym Kafira?

Ł.M.: Jak to w życiu – przez przypadek. Odpowiednie miejsce i odpowiedni czas. Spotkałem Kafira przy okazji premiery „Kontaktu”. Podszedłem, zaczęliśmy rozmawiać i z duszą na ramieniu zagrałem va banque: zaproponowałem, że gdyby chciał napisać coś jeszcze, to jestem otwarty na współpracę. Najpierw popatrzył na mnie trochę jak na wariata. Po czterech tygodniach zadzwonił i powiedział, że jeśli sprawa jest aktualna, to on w to wchodzi. Kilka miesięcy później mieliśmy napisany „Hajlajf”. To dość zabawne i przewrotne, bo na swój sposób to ja zwerbowałem do współpracy oficera. Zazwyczaj odbywa się to w drugą stronę, więc mogę to potraktować jako mój sukces.

Jak się wam układała współpraca?

K.: W moim odczuciu dobrze. Łukasz zszył pisarsko to, co chciałem zawrzeć w książce. Mieliśmy plan, którego się trzymaliśmy, ale nie na sztywno – dlatego zmienialiśmy go na bieżąco. Idąc w porównanie stolarskie: ja dałem materiał i plan, a on zbudował drabinę.

Ł.M.: Dobrze! Pewnie, że dobrze. Myślicie, że powiem wam coś innego? WSI ma długie ręce! (śmiech)

Pokutuje mit, że oficerowie służb piszący książki często chcą się rozliczać. Ze swoją pracą, z ludźmi, z którymi służyli… Jak jest z tobą? Lub inaczej: ile z ciebie jest w postaci Sztylca?

K.: Dziś każdy chce się z kimś rozliczać: politycy, aktorzy, sportowcy. Dlatego tyle jest na rynku przesłodzonych autobiografii. Myślę, że oficerowie nie są wyjątkiem, ale nie traktuję „Hajlajfu” jak rozliczenia. Dla mnie to podsumowanie. Postawiłem sobie pewne cele. Najważniejszym było zamknięcie tematu mojej pracy w służbach, tak jak zamknąłem temat Afganistanu w „Kontakcie”. Jeśli miałbym traktować „Hajlajf” jako rozliczenie z kimkolwiek, to raczej z samym sobą. A ile jest w mnie w Sztylcu? Podzielmy tę postać na trzy części: jedna trzecia to ja. Kolejna to Łukasz, a ostatnia to… ściśle tajne! (śmiech)

Co było dla was najtrudniejsze w pisaniu książki o WSI?

K.: Wątek fabularny. Nie jest prosto wymyślić coś, co nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości, a jest na tyle prawdopodobne, by mogło być prawdziwe i odzwierciedlać realia służby. Poza tym Łukasz doskonale wie, że spotkania ze mną są mocne utrudnione z racji rzadkich przyjazdów do Warszawy.

Ł.M.: W książce pada stwierdzenie, że „WSI jest trochę jak Yeti: ktoś słyszał, ktoś widział, ale nikt nie wie nic na pewno”. Ludzie, którzy służyli w WSI, nie pchają się na pierwsze strony gazet. Z dość oczywistych względów. Jeszcze niedawno albo łowili szpiegów, albo sami szpiegowali. Postać Sztylca, jak mówił Kafir, jest mozaiką. Starałem się nadać mu pewną uniwersalność. Taką, by każdy oficer zobaczył część siebie w Radku Sztylcu. A to nigdy nie jest łatwe.

Artykuł sponsorowany


komentarze [1]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
LubimyCzytać 11.10.2019 11:16
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post