Kaczor Donald i tajemnica pewnego geniusza
Legendarne „Kaczki! Uuu!” kojarzy chyba każdy, kto ze trzydzieści lat temu miał szczęście posiadać telewizor. Ale sporo wody musiało upłynąć, zanim Donald doczekał się sławy.
Jak to szło? Jeśli pamiętasz piosenkę z czołówki „Kaczych opowieści”, to miałeś cudowne dzieciństwo? No cóż, fajnie, gdyby to było takie proste, ale fakt faktem, że tekst Filipa Łobodzińskiego do chwytliwej melodii z amerykańskiego oryginału niejeden i niejedna z nas potrafi zaśpiewać — albo, jak ja, zafałszować — nawet po brutalnym przebudzeniu przed nastaniem świtu. U nas serial ten, który zaczęto wyświetlać na TVP tuż przed upadkiem muru berlińskiego, był chyba dla całego pokolenia będącego dzisiaj po trzydziestce bodaj pierwszym kontaktem nie tyle z postaciami z Kaczogrodu, bo te znaliśmy choćby z gum do żucia i pojedynczych kreskówek, co z szerszym, spójnym uniwersum stworzonym przez Carla Barksa.
Bo choć autorstwo niemalże wszystkiego, co na przestrzeni lat etykietowano jego nazwiskiem, z reguły domyślnie przypisuje się Waltowi Disneyowi, to nie on wymyślił Sknerusa McKwacza, nie on nadał Donaldowi cech everymana, z którymi dzisiaj go utożsamiamy i to nie on położył kamień węgielny pod samą kaczogrodzką metropolię. A jednak imię Barksa, choć po latach doczekał się docenienia swoich ogromnych zasług, bywa często zapominane, szczególnie poza kręgiem pasjonackim. Wynika to bezpośrednio z prostej przyczyny formalnej. Pierwotnie wymyślane i rysowane przezeń komiksy nie były nawet opatrywane jego nazwiskiem, bo traktowany był przez pracodawcę, wydawnictwo będące licencjobiorcą Disneya, jako pracownik na zlecenie.
Ba, krąży nawet całkiem prawdziwa opowieść, że skrzętnie ukrywano przed Barksem kierowane na adres firmy listy od wielbicieli, aby pozostał nieświadomy swojej popularności i nie zażądał na tej podstawie podwyżki. Jako że artysta nie znosił miejskiego zgiełku, do redakcji zaglądał tylko wtedy, kiedy było to niezbędne i nie miał pojęcia na temat zamieszania wokół swej osoby. A dodajmy, że na początku lat pięćdziesiątych „Walt Disney’s Comics and Stories” zawierający publikacje o kaczkach (i nie tylko) sprzedawał się na poziomie trzech milionów egzemplarzy; o takim wyniku mógł pomarzyć i „Superman”, i „Newsweek”. Lecz Barks został zidentyfikowany przez wytrwałych fanów dopiero przeszło dekadę później, już po odejściu na emeryturę.
Polscy czytelnicy jego nazwisko zobaczyli na papierze również po latach, bo pamiętna, kultowa już czołówka „Kaczych opowieści” nie zająkuje się na temat Barksa. A jako dzieciaki, niezbyt zwracaliśmy uwagę na autora ulubionych historii wydawanych co tydzień lub dwa na łamach ukazującego się u nas nieprzerwanie od 1994 roku magazynu „Kaczor Donald”, nawet gdy go podpisywano. Ale od prawie dwóch lat regularnie ukazują się u nas, pod wspólnym szyldem „Kaczogród”, wyczekiwane wydania zbiorcze dzieł Barksa z lat 50. i chciałby się powiedzieć „nareszcie!”. Niektóre może już znacie z przywołanego magazynu, inne nigdy nie były u nas publikowane. Antologie zawierają komiksy z najświetniejszego okresu twórczości artysty; szykowany dopiero tom będzie swoistym skokiem do przeszłości, końcówki lat 40. Są tam i jednostronicowe historyjki, i długie opowieści, które zapewniły Barksowi nieśmiertelność.
Co więcej, wszystkie są autonomiczną całością. Nie ma między nimi fabularnej ciągłości, co dopuszcza twórczą swobodę i multum fabularnych rozwiązań. Można je czytać jak się chce i kiedy się chce, bez konieczności oczekiwania na ciągi dalsze czy nużącego poszukiwania jakiegoś starego zeszytu niezbędnego, aby zrozumieć, kto jest kim i o co chodzi.
Barks, którego nie stać było ani na dalekie podróże, ani nawet na porządny urlop, wymyślił charakterystyczny dla siebie schemat, każąc kaczkom regularnie wybywać w dalekie wojaże, najczęściej na poszukiwanie jakiegoś skarbu. Inspiracje, co nie jest tajemnicą, czerpał z prenumerowanego przez siebie miesięcznika, „National Geographic”. Z opowieści Barksa bije tęsknota za dawnym, za minionym, pragnienie ucieczki od nowoczesności, którą wyrażał, pakując po raz kolejny Donalda i jego towarzyszy, wymyślonych przez siebie Hyzia, Dyzia i Zyzia oraz potwornie bogatego wujaszka Sknerusa, na statek czy do samolotu. Cóż, zdarzało się nawet, że byli niepożądanymi gośćmi kompletnie rujnującymi zastane przez siebie tradycje przez swoje destrukcyjne, czysto kapitalistyczne myślenie. Częstokroć zupełnie nieświadomie.
Bo przecież nawet i Sknerus, całkowicie opętany żądzą posiadania, zawsze szczycił się, że swój majątek zdobył, dosłownie, pracą swych rąk, nie, dajmy na to, giełdowymi spekulacjami. Kaczor Donald z kolei, pod sprawnym kierownictwem Barksa, przestał być jednowymiarowym piekielnikiem, a stał się, z braku lepszego słowa, przeciętniakiem. Miewał humory, robił błędy, postępował to żałośnie, to szlachetnie, raz był dobroczyńcą, raz zbójem, raz narcyzem, raz altruistą. Barksowi udało się znakomicie przedstawić przezeń złożoność ludzkiej natury.
Wszyscy jednak tęsknili za prostszym, nieskomplikowanym żywotem, nieufnie patrząc na zmiany i postępującą modernizację. Trudno orzec, czy wtedy Barks w ogóle o tym myślał, ale my, dzisiaj, czytając jego komiksy, też zaliczymy swoisty powrót do bezpiecznego dla nas czasu, gdy jako dzieciaki przerzucaliśmy strony „Kaczora Donalda”. Tyle że owa nostalgia potrafi być zwodnicza, bo przecież dopiero teraz rozumiemy dylematy Donalda, jego problemy i zmagania z szarością życia, które przynosi dorosłość. A to koronny dowód na ponadczasowość twórczości Barksa.
Obok antologii z jego komiksami ukazują się również tomy zatytułowane „Wujek Sknerus i Kaczor Donald”, autorstwa Dona Rosy, apologety Barksa i inteligentnego kontynuatora jego dzieła. Od końca lat osiemdziesiątych Rosa buduje z klocków ociosanych przez Barksa. Już wcześniej wyszło zresztą u nas jego arcydzieło „Życie i czasy Sknerusa McKwacza”. Bardziej znany na Starym Kontynencie niż w Ameryce, rozwinął kaczy świat i dorobił się sławy spadkobiercy Barksa, ale z czasem ta godna i wygodna szufladka zrobiła się dlań zbyt ciasna.
Styl Rosy to coś więcej niż powtarzanie po mistrzu. U niego fabuły tworzyły spójną całość, z rzadka decydował się też na jakiekolwiek komentarze społeczno-polityczne, nie uciekając się, jak często Barks, do satyry, a także, choć zabrzmi to dziwnie, starał się, jako wykształcony inżynier, aby jego historie o kaczkach, mimo że kompletnie odjechane, bazowały na obowiązujących prawach fizyki.
Trudno przecenić wpływ Barksa nie tylko na Rosę i komiksy z Donaldem w ogóle, ale i całą kulturę popularną. Dość jednak powiedzieć, że jego fanami są George Lucas i Steven Spielberg, a dla kilku scen z trylogii o Indianie Jonesie rysunki Barksa posłużyły jako swoiste storyboardy. Warto będzie przy najbliższej okazji przyłożyć komiks do telewizora i przekonać się, co łączy żądnego przygód doktora archeologii z pewnymi kaczkami z odległego Kaczogrodu.
Fotografia otwierająca: „Kaczogród. Powrót do Klondike i inne historie z lat 1952–1953”, Carl Barks
komentarze [11]
Kupowałem wszystkie numery od '94 do '00, kiedy poszczególne historie zaczęły się powtarzać. Nikt chyba nie przewidział, że tak długo można być dzieckiem. Pewnie nawet nie zdaję sobie sprawy, jak bardzo to wydawnictwo mnie ukształtowało.
A telewizora nie miałem, więc bajki nie znam. Trauma?
To były czasy, gdy tygodnik Kaczor Donald miał ponad 300 tys. sprzedawanych egzemplarzy... w tygodniu!
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Wspomnienie o inspiracjach National Geographic dał mi do myślenia.
Nigdy nie interesowałem się tym jak powstawały te komiksy, a może powinienem. Teraz sobie myślę że bardzo nie doceniłem wpływu jakie te sympatyczne i przede wszystkim niegłupie historie miały na dzieci.
"gum do życia" mnie ubawiło 💜
Kaczor Donald to była bajka obowiązkowa, nawet rodzice nie dyskutowali z koniecznością oglądania. Komiksy też miałam, to była cenna rzecz i wymienialiśmy się ze znajomymi, którzy posiadali inne.
Mój ulubiony komix dzieciństwa. Potrafiłem czytać te same opowieści wielokrotnie, a dalej bawiły. :)
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postJak Donald to raczej guma - wyrosłem. Chociaż niektórzy do dzisiaj lubią Donalda (Tuska) :)
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postTo u mnie gumą było Turbo. Ambrozja dzieciństwa.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten postTak było :) Aby guma była kolorowa malowaliśmy ja kredkami... aż się dowiedziała mama i nas skrzyczała. A potem zalały nas gumy z A-Team i Alfem ;)
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post