Nadzieja jest wielką siłą ludzkości. „Dzieci żółtej gwiazdy” Mario Escobara

LubimyCzytać LubimyCzytać
22.07.2020

Zwykli ludzie mogą dokonywać niezwykłych rzeczy – niezależnie od czasów. Kluczem są głęboka wiara w dobro i nadzieja, o czym Mario Escobar przypomina nam w swojej pięknej powieści „Dzieci żółtej gwiazdy”.

Nadzieja jest wielką siłą ludzkości. „Dzieci żółtej gwiazdy” Mario Escobara

To poruszająca opowieść o dramatycznej ucieczce, ogromnym poświęceniu i sile nadziei w ogarniętych wojną czasach. Bracia Jakob i Moïse przemierzają okupowaną Francję, aby odnaleźć ukochanych rodziców. Mimo młodego wieku muszą zmierzyć się z ogromnym okrucieństwem.

Sierpień 1942 roku. Bracia Jakob i Moïse Stein przebywają u ciotki w Paryżu, będącym pod nazistowską okupacją. Rodzice chłopców, para znanych dramaturgów, zostawili ich pod opieką ciotki na jakiś czas, zanim znajdą bezpieczną przystań dla rodziny.
Przerażająca obława krzyżuje ich plany. Francuska żandarmeria pod rozkazami nazistów aresztuje chłopców i zabiera ich do Vélodrome d’Hiver – ogromnej posępnej budowli w pobliżu wieży Eiffla, gdzie przetrzymywane są tysiące francuskich Żydów.

Jakob i Moïse wiedzą, że aby przeżyć, muszą uciekać i odnaleźć rodziców. Ich jedyną wskazówką są listy wysłane z południa Francji. Podczas niebezpiecznej wędrówki przez okupowany kraj chłopcy spotkają wielu życzliwych ludzi, gotowych, aby ich chronić. Niektórzy z nich zapłacą za to najwyższą cenę.

Książka „Dzieci żółtej gwiazdy” dała mi okazję powrotu na tajemnicze obszary dzieciństwa. Dorastając, tracimy tę wspaniałą perspektywę odkrywcy, z jaką obserwujemy otoczenie oczyma dziecka. Każdy centymetr oddalający nas od podłogi nieodwracalnie oddziela nas też od świata, który w młodzieńczych marzeniach pragnęliśmy zmienić, ponieważ w większości przypadków, jako dorośli, ostatecznie jesteśmy pogodzeni z rzeczywistością i podtrzymujemy zastany stan rzeczy. Ta książka porusza właśnie ten temat: mówi o możliwościach, jakie my, ludzie, mamy w każdym pokoleniu, aby przekształcać świat, gdy wyzeruje się licznik i kiedy wszystko – na dobre czy na złe – zaczyna się od nowa. - Mario Escobar

W związku z wybuchem pandemii premiera książki „Dzieci żółtej gwiazdy”, która była zaplanowana na 20 maja, stanęła pod znakiem zapytania. Mimo wielu niespodziewanych trudności na rynku książki wydawca (Wydawnictwo Kobiece) podjął decyzję o zachowaniu daty premiery, podzielając zdanie autora, że literatura, szczególnie ta przynosząca nadzieję i ukazująca siłę dobra, pozwala przetrwać ciężkie chwile.

Na­zywano ich „dziećmi żółtej gwiazdy”, ale on zawsze myślał, że gwiazdy to światła, które Bóg stworzył po to, by noc nie przyszła i nie pochłonęła wszystkiego. Świat jednak zdawał się teraz nie­boskłonem odartym z gwiazd, osieroconym, ciemnym i zimnym jak szafa, w której Moïse często się chował, żeby spłatać figla ro­dzicom, i z której pragnął jak najszybciej wyjść, aby niezgłębiona czerń nie połknęła go bezpowrotnie.

Po sukcesie pierwszej wydanej w Polsce książki autora, „Kołysanki z Auschwitz” o niezwykłej historii Helene Hannemann, czytelnicy docenili nową powieść Mario Escobara – głównie za piękne przekazanie takich wartości, jak empatia i bezinteresowność w niesieniu dobra. Szczególnie w zderzeniu z nieznanym, kiedy tak niewiele brakuje do zatracenia człowieczeństwa.

To przeciwieństwo miłości. Gdy kochasz, wszystko możesz wybaczyć. Kiedy nienawidzisz, nie możesz znieść tego, co ktoś robi, choćby nawet chciał ci w tym pomóc. Dozorczyni nas nienawidzi. Nie mogła znieść naszego widoku ani tego, że byliśmy szczęśliwi. Kiedy tych, którzy nienawidzą, jest więcej od tych, którzy kochają, wybucha wojna. A z niej wynika jeszcze większa nienawiść, taka, co wszystko niszczy.

O książce „Dzieci żółtej gwiazdy” z Mario Escobarem rozmawiał publicysta lubimyczytać.pl Tomasz Pindel. Zapis rozmowy dostępny jest w serwisie YouTube - wystarczy kliknąć poniżej.

Mario Escobar

Fragment książki:

Rozdział 1

Paryż, 16 lipca 1942 roku

Jacob pomógł bratu przygotować się do wyjścia. Robił to od tak dawna, że jego ruchy były już mechaniczne. Prawie nie rozmawiali, kiedy zdejmował mu piżamę, ubierał go w spodnie, koszulę i buty. Moïse zachowywał się spokojnie, miał zagubio­ne spojrzenie i obojętną minę, która czasami napawała starsze­go brata niepokojem. Jacob wiedział, że mały powinien już się ubierać sam, ale w jakiś sposób chciał mu pokazać, że nie jest samotny. Że będą się trzymali razem do końca i że przy pierwszej okazji dołączą do rodziców.

Wiosna minęła szybko, lecz lato, gorące i bez zajęć w szkole, zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Ciotka Judith wychodziła bardzo wcześnie do pracy, a chłopcy musieli sobie sami przyrzą­dzić śniadanie, uporządkować i posprzątać mieszkanie, kupić coś do jedzenia na targu i pomagać w synagodze, żeby otrzymać przygotowanie do bar micwy. Ciotka bardzo na to nalegała. Ja­cob był już prawie w wieku, kiedy żydowski chłopiec staje się pełnoletni wobec prawa. Jemu samemu wszystko to wydawało się głupotą. Rodzice nigdy nie zabierali ich do synagogi, a zanim przybyli do Paryża, prawie nic nie wiedzieli o judaizmie. Ciotka była jednak bardzo pobożna, zwłaszcza odkąd jej mąż zginął na wielkiej wojnie.

Jacob skończył się ubierać i pomógł bratu umyć twarz. Potem obaj skierowali się do małej kuchni wyłożonej białymi płytkami, które pod wpływem częstego szorowania dawno straciły połysk. Na wysłużonym, pomalowanym na błękitno stole czekał już na nich koszyczek z kilkoma kromkami ciemnego chleba i kawa­łeczkiem sera. Jacob wziął do garnuszka trochę mleka, zagoto­wał je na niepokaźnej kuchence gazowej, po czym przelał paru­jące do dwóch białych miseczek.

Moïse jadł łapczywie, jakby ktoś miał go okraść z kawałka chleba. W jego dziecięcym życiu nie było ani sekundy, gdy nie czułby nienasyconego głodu. Starszy brat też potrafił pochłonąć wszystko, co znalazło się w jego zasięgu, dlatego ciotka trzymała jedzenie pod kluczem w małej spiżarce, do której wchodziło się z kuchni. Codziennie wyjmowała niewielką rację na śniadanie i na obiad. Wieczorem przyrządzała skromną kolację, zazwyczaj zupę z odrobiną makaronu lub krem jarzynowy. Mało jak dla dwóch dorastających chłopców, ale okupacja niemiecka, coraz bardziej dająca się im we znaki, ograbiała kraj z wszelkich za­pasów żywności.

Francuzi, a przede wszystkim paryżanie, wiosną 1940 roku masowo uciekli na południe, ale powrócili do swoich domostw kilka miesięcy później, kiedy się okazało, że barbarzyństwo Niemców nie jest takie okropne, jak sobie wyobrażano. Rodzi­na Jacoba nie wyniosła się wtedy z miasta, mimo że już byli uchodźcami z Niemiec. Ojciec jednak zachowywał ostrożność, ukrywając się w mieszkaniu siostry z nadzieją, że naziści zbyt łatwo na nich nie trafią.

Jacob wiedział, że dla hitlerowców on i jego rodzina są wy­rzutkami z dwóch powodów: ojciec należał niegdyś do partii so­cjalistycznej, w ciągu kilku lat napisał sporo utworów satyrycz­nych skierowanych przeciwko nazistom, nie mówiąc już o tym, że zarówno on, jak i jego żona byli Żydami, więc w przekonaniu narodowych socjalistów należeli do rasy wyklętej.

Paryż znalazł się pod bezpośrednim panowaniem Niemiec, re­prezentowanych przez marszałka Wilhelma Keitla. Naziści zabie­rali z okupowanego kraju, co się dało. Wiosną 1942 roku prawie niemożliwe było kupienie kawy, cukru, mydła, chleba, oleju czy masła. Na szczęście ciotka Judith pracowała u pewnej arystokra­tycznej rodziny, która dzięki czarnemu rynkowi zawsze była dobrze zaopatrzona i obdarowywała pracownicę podstawowymi artykuła­mi żywnościowymi, których nie można było dostać na kartki.

Po skromnym śniadaniu bracia wyszli na ulicę. Miniona noc była bardzo duszna, a parność poranka zwiastowała piekielnie upalny dzień. Chłopcy zbiegli po schodach. Na przetartych, po­cerowanych przez ciotkę koszulach nosili gwiazdę Dawida od­znaczającą się intensywnie żółtym kolorem.

Wewnętrzny dziedziniec był otoczony czterema skrzydłami kamienicy. Najbardziej luksusowe mieszkania wychodziły na ulicę, najbiedniejsze zaś – na rozległe brukowane podwórko. Gdy dzieci dotarły do niego, wiedziały już, że coś jest nie tak. Wybiegły przez bramę na ulicę. Przy chodniku stało ponad dwa­dzieścia ciemnych autobusów z białymi dachami. Wokół nich kłębił się tłum ludzi, których do środka wpychali Niemcy w bia­łych rękawicach, z pałkami w rękach.

Jacob poczuł na plecach zimny dreszcz. Chwycił mocno rękę Moïse’a, aż ten zaczął się skarżyć i szarpać.

– Nie wyrywaj mi się, do licha! – zawołał Jacob, marszcząc czoło. Pociągnął brata z powrotem do budynku.

Ledwie weszli do środka, dozorczyni, oparta na miotle, spoj­rzała na nich z pogardą i zaczęła krzyczeć do żandarmów:

– Nie zabierzecie tych żydowskich szczurów?

Chłopy spojrzeli na siebie i ruszyli biegiem do drzwi swojej klatki. Piskliwy głos dozorczyni usłyszało trzech żandarmów – zobaczyli, że dzieci przecinają podwórko. Kapral dał znak ręką i razem z dwoma swoimi ludźmi popędził za chłopcami. Gwizdał przy tym przeraźliwie na czarnym gwizdku i wymachiwał w po­wietrzu pałką.

Bracia przebiegli po drewnianej nielakierowanej podłodze. Na wysłużonych stopniach i przegniłych deskach ich buty robi­ły taki hałas, że nie dało się tego nie słyszeć. Żandarmi dotarli do klatki schodowej i spojrzeli w górę. Kapral przywołał windę, a jego dwaj ludzie zaczęli się wspinać po schodach.

Jacob i Moïse, zadyszani, stanęli pod drzwiami swojego mieszkania. Młodszy chwycił za klamkę, ale starszy pociągnął go i pobiegli jeszcze wyżej, na taras na dachu. Zazwyczaj spędzali tam wiele czasu, ukryci wśród rozwieszonej do suszenia pościeli, strzelali z proc do gołębi albo patrzyli na miasto rozciągające się po drugiej stronie Sekwany.

Zasapani dotarli do drewnianych drzwi i przekroczyli próg. Na kilka sekund stanęli w tym czarnym brudnym miejscu i opierając dłonie na kolanach, łapczywie wciągali powietrze. Potem Jacob skierował się w stronę środka budynku. Dachy kolejnych domów ciągnęły się w dal prawie niekończącym się szeregiem kalenic i oka­załych tarasów, na których paryżanie gdzieniegdzie sadzili warzy­wa. Chłopcy wspięli się po przymocowanej do ściany zardzewiałej żelaznej drabince i niepewnym krokiem ruszyli po dachówkach.

Żandarmi patrzyli na uciekinierów z tarasu kamienicy. Wtem kapral – zasapany, mimo że wjechał windą – znów przeraźliwie zagwizdał.

Jacob obejrzał się niespokojnie – może po to, żeby ocenić odległość dzielącą ich od ubranych na czarno mężczyzn, a może po prostu instynktownie, jak ścigany przez sforę psów jelonek, który sprawdza, czy prześladowcy są już blisko.

Dwaj młodsi żandarmi niezgrabnie wspięli się po drabince i wznowili pościg, krusząc butami dachówki. Po kilku sekundach już prawie doganiali chłopców.

Jacob postawił stopę między dwiema dachówkami i usłyszał trzask. Noga uwięzła mu w dziurze, a gdy ją wyciągnął, poczuł w piszczeli nieznośny ból. Z łydki płynęła krew, ściekając na bia­łą skarpetkę. Moïse pomógł bratu wstać i pobiegli ku ostatniemu budynkowi w tym kwartale. Od następnego dachu oddzielała ich przepaść szeroka na ponad dwa metry.

Moïse obejrzał się na ścigających, a potem zerknął w dół. Mimo intensywnego letniego światła panująca na samym dnie ciemność zdawała się pochłaniać wszystko, co ośmieliłoby się wpaść w tę otchłań. Nie wiedząc, co robić, ze znękaną miną po­patrzył na brata.

Jacob zareagował natychmiast. Tuż u ich stóp znajdował się mały balkonik. Stamtąd ciągnął się gzyms okalający fasa­dę i zakręcający na główną ulicę. Może udałoby się im dostać do środka budynku i stamtąd wrócić na ulicę, gdzie mogliby spróbować wmieszać się w tłum. Skoczył, nie namyślając się dwa razy. Gdy był już na dole, wyciągnął ramiona, by pomóc młodszemu bratu. Jednak gdy ten rzucił się w jego stronę, czyjeś ręce mocno złapały go za nogi. Chłopiec ciężko runął na dach.

– Jacob! – zawołał Moïse.

Przez chwilę starszy brat nie wiedział, co robić. Nie mógł zo­stawić malca, lecz wiedział, że jeżeli wróci na dach, obaj wpadną w szpony żandarmów. Nie miał pojęcia, o co tamtym chodzi, jednak rodzice mówili mu kiedyś, że naziści wysyłają Żydów do obozów koncentracyjnych w Niemczech i w Polsce.

Kapral wychylił się znad krawędzi.

– Cholerny bachor! – krzyknął ze złością, gdy ujrzał żydow­skiego chłopca próbującego dosięgnąć gzymsu. Wyrwał młod­szego uciekiniera z rąk swego podwładnego i trzymając dziecko za kostkę u nogi, wywiesił je poza brzeg dachu.

– Nie! – wrzasnął Jacob.

Twarz jego młodszego brata spurpurowiała. Chłopczyk mio­tał się jak ryba wyjęta z wody.

– Wyłaź tu zaraz! Nie chcesz chyba, żeby twój brat spadł, co? – odezwał się mężczyzna ze złowieszczym uśmiechem, po czym wywindował młodszego z powrotem na dach.

Serce Jacoba biło mocno. Poczuł dudnienie w skroniach i w opuszkach palców, kiedy zacisnął pięści. Oddech przyśpieszył mu jeszcze bardziej. Chłopak podniósł ręce, chciał krzyczeć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa.

– Właź tutaj, ale już! I tak straciliśmy przez was dużo czasu. Cholerna diabelska rasa!

W zapadniętych oczach kaprala Jacob dostrzegł nienawiść, której nie rozumiał, a którą w ciągu ostatnich miesięcy widywał już u innych osób. Wspiął się po ścianie z powrotem na dach i stanął obok żandarma. Mężczyzna był wysoki i gruby. Zdawa­ło się, że jego brzuszysko zaraz rozsadzi kurtkę munduru. Miał czapkę z zadartym przodem i krawat z rozluźnionym węzłem. Na zaczerwienionej twarzy nieustannie poruszały się brązowe wąsy, a usta się wykrzywiały, jak gdyby wypluwał słowa.

Gdy tylko chłopak znalazł się z powrotem na dachu, dwaj pozostali żandarmi chwycili go pod ramiona i powlekli do bu­dynku, gdzie zaczął się pościg. Potem zjechali windą na parter i zabrali chłopców na podwórko.

Kiedy mijali dozorczynię, ta uśmiechnęła się, jakby schwy­tanie zbiegów sprawiło jej wielką radość. Splunęła na przecho­dzących chłopców.

– Komunistyczne szumowiny z zagranicy! Nie chcę już ani jednego Żyda w tym domu!

Jacob posłał jej wyzywające spojrzenie. Bardzo dobrze znał tę kłamliwą plotkarę. Ich ciotka kilka miesięcy temu pomogła jej złożyć podanie o kartki żywnościowe. Dozorczyni nie umiała czytać ani pisać, a miała niepełnosprawnego syna, który prawie nie wychodził z domu. W niektóre wieczory z mozołem wypro­wadzała go na podwórko i sadzała na krześle, a on, zdeformo­wany, niewidomy kaleka, wstrząsał się tylko od czasu do czasu.

Moïse, wciąż wystraszony po przeżyciach na dachu, spojrzał na kobietę ze zdziwieniem. Mimo że zawsze urządzała awan­tury, gdy wpadali do kamienicy biegiem albo kiedy sąsiadom przeszkadzały ich krzyki czy głośny tupot na schodach, nigdy jej nic nie zrobili.

Wyszli na zatłoczoną ulicę. Połowa autobusów była już wy­pełniona ludźmi. Żandarmi popychali kobiety, bili dzieci i po­szturchiwali staruszków, poganiając ich. Młodych osób prawie nie było, ukrywały się od miesięcy. Armia bezbronnych poru­szała się pod wpływem strachu i niepewności – jak stado owiec idących w milczeniu na rzeź, niezdolnych sobie wyobrazić, że ci żandarmi, stróże kraju szczycącego się największą wolnością na świecie, zabierają ich na śmierć pod niewzruszonym okiem sąsiadów i znajomych. Autobusy powoli ruszyły. Zafascynowa­ny Moïse wyglądał przez okno. Czuł się tak rozemocjonowany, jakby wybierał się na wycieczkę. Obok niego Jacob zerkał na wystraszone twarze pozostałych pasażerów. Dorośli starali się nie patrzeć nikomu w oczy, jakby się czuli niewidzialni wobec pogardy świata, do którego już nie przynależą.

Mario Escobar

Artykuł sponsorowany

[kk]


komentarze [2]

Sortuj:
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się
LubimyCzytać 21.07.2020 16:09
Administrator

Zapraszamy do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Marek 06.06.2023 19:07
Czytelnik

czemu ta "książka roku" przez prawie  3 lata (bez 2,5 m-ca) od jej tutaj zamieszczenia nie doczekała się jakiegokolowiek komentarza? Kto ogłasze te książki "książkami roku"?

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Niezalogowany
Aby napisać wiadomość zaloguj się