Odyseja Thorgala
Zdawać by się mogło, że po tych przeszło czterdziestu latach od wydania premierowego odcinka, o „Thorgalu” nie da się powiedzieć już nic, co nie zostało uprzednio powiedziane. A jednak. Bo przecież nowy album, świeżutki „Pustelnik ze Skellingaru”, to zarazem pierwszy, którego nie narysował Grzegorz Rosiński. Coś się kończy, coś się zaczyna.

U progu transformacji ustrojowej przygody dzielnego wikinga z gwiazd rozświetlały ten smutny jak noc listopadowa kraj chociaż na jakieś pół godziny potrzebne na przeczytanie nowego, jeszcze pachnącego farbą zeszytu. Jako dzieciak nie miałem jeszcze pojęcia o tak abstrakcyjnych rzeczach, jak plan wydawniczy czy cykliczność publikacji serii komiksowych, i albumy o Thorgalu magicznie materializowały się dla mnie na księgarnianych półkach. O ile mnie pamięć nie myli, pierwszym, który kupiłem, a raczej namówiłem do tego ojca, była „Czarna galera”, co nie znaczy, że nie miałem z serią do czynienia wcześniej. Bynajmniej.
Mój starszy brat sumiennie zbierał albumy z Thorgalem od samego początku, ale wtedy byłem przekonany, że „Nad jeziorem bez dna”, czy też, jeśli się komuś bardziej podoba, „Trzej starcy z krainy Aran”, to domknięcie trylogii. Zresztą do dzisiaj nie potrafię myśleć o dalszych tomach inaczej, jak o dodatkowych odcinkach napisanych i narysowanych dzięki sukcesowi odniesionemu przez poprzednie, co nie ma, oczywiście, żadnej podstawy dowodowej. To jedynie pierwsza lepsza anegdotka, ale jestem pewien, że niemal każdy z nas mógłby się jakąś podzielić.
Bo choć przez kolejne lata dorośliśmy, poznaliśmy komiksy ambitniejsze i lepiej napisane, to dla mojego pokolenia przygodowy cykl Jeana Van Hamme'a i Grzegorza Rosińskiego był tytułem formacyjnym, po który sięgało się regularnie jeszcze przez kolejne dekady, często narzekając przy tym, że kreska już nie ta i fabuły jakieś wyjałowione. Sam kryzysowy moment przeżyłem jakoś na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy oficyna wydawnicza Orbita goniła zaległości z rynku frankofońskiego i wydawała u nas po kilka „Thorgali” rocznie, aż doścignęła belgijskie Le Lombard i na kolejny tom trzeba mi było poczekać parę lat. I to była kolejna cezura, którą sobie nakreśliłem. Po „Strażniczce kluczy” seria już nigdy nie była taka sama.
Lecz nie chcę pisać na piątym biegu, nieco zwolnię. Bo mowa przecież o albumie numer siedemnaście. A wcześniej zdążyliśmy poznać dzieciństwo i pochodzącego z kosmosu Thorgala, i jego ocierającej się o ożywione nordyckie mity przyszłej ukochanej, Aarici, byliśmy świadkami upadku potężnego władcy, polecieliśmy ku dżungli na powietrznych statkach i podróżowaliśmy przez czas. I nie sposób było powiedzieć, czym zaskoczy kolejny album. Van Hamme, przeżywający wtedy chyba renesans pracy twórczej, nie uznawał żadnych granic świata przedstawionego, kształtował go niczym demiurg tak, jak mu się podobało, i potrafił wyjść przy tym daleko za rejony skojarzeniowe narzucone przez pierwsze zeszyty, jeszcze nieśmiało próbujące umieścić Thorgala na popkulturowej mapie.
Formuła opowieści drogi pozwoliła Van Hamme'owi na wyjęcie wikińskiego wojownika ze scenografii mroźnej północy. Scenarzysta rzucił go i do komiksowego odpowiednika Amazonii, i do zupełnie wyimaginowanych krain – bywało, że zapożyczonych z jednej ze starożytnych mitologii – przeplatając przy tym samodzielne albumy dłuższymi historiami rozciągającymi się na dwa, trzy zeszyty. Tyle że „Thorgal” zwykł uciekać od dosłownego cytatu – nierzadko na rzecz parafrazy czy nawet i zawoalowanego pastiszu.
Sam tytułowy bohater z rzadka bywał katalizatorem przedstawionych zdarzeń i misternie knutych intryg, podobny był raczej do everymana, który zawędrował krok za daleko i powiedział o jedno słowo za dużo. Ale też dodajmy, że nigdy przeciętniakiem nie był, choć usilnie tego pragnął. Bo – inaczej niż chociażby również uwielbiany wtedy przeze mnie Conan, który parł jak taran, torując sobie drogę do korony, złota i kobiet – Thorgal walczył przede wszystkim sprytem i sercem, a dopiero później mieczem, marząc jedynie o świętym spokoju. Bogom miał za złe nie bierność, ale nadmierną ingerencję w życie ludzkie, i tułał się po świecie, szukając swojego kąta. Oczywiście Van Hamme, z czysto artystycznego powodu, nie mógł życzenia Thorgala spełnić. Wiking z gwiazd musiał kontynuować swą odyseję.
Tyle że serię szpikowano coraz dziwaczniejszymi pomysłami. Thorgal stracił pamięć i działał jako herszt nikczemnej bandy, a potem odbijał się od jednej kuriozalnej przygody do drugiej, aż, po prawie trzydziestu latach, scenarzysta powiedział „dość”. Ostatni album napisany przez Van Hamme'a, wydana w 2006 roku „Ofiara”, był symbolicznym i faktycznym domknięciem przygód wikińskiego wojownika, choć nikt nie krył, że cykl będzie trwał dalej, z Grzegorzem Rosińskim i nowym scenarzystą. Polski artysta już nie rysował, lecz malował, a Yves Sente, choć podpisał się jedynie pod czterema albumami, zdążył przekazać pałeczkę Jolanowi, synowi Thorgala, który wyruszył przeżyć swoją przygodę. Ale niedługo było dane tytułowemu bohaterowi zagrzać miejsca i od kolejnego tomu akcja toczyła się dwutorowo, aby ostatecznie znowu skupić się na nim.
Po tym, jak Sente pożegnał się z cyklem, jeden zeszyt napisał Xavier Dorison, a obecnie autorem jest Yann le Pennetier, odpowiedzialny także za spin-offy o Louve, córce Thorgala, oraz młodzieńczych latach niezmordowanego obieżyświata (poprzedni scenarzyści również na tym czy innym etapie zetknęli się z seriami pobocznymi).
Tyle że to nie te częste zmiany na stanowisku scenarzysty wyznaczają zmierzch jednej epoki, a zarazem świt innej, lecz odejście Rosińskiego. Zastąpił go Fred Vignaux, znany z serii o Kriss de Valnor. I jest godnym następcą polskiego rysownika.
Nie oznacza to, że krążące nad serią czarne chmury się rozwiały, bynajmniej, ale jeśli obu panom będzie dane pracować przy komiksie nieco dłużej, to może wyprowadzą legendarny już tytuł na dobry kurs.
Bo „Pustelnik ze Skellingaru” zły nie jest. Narysowany z wigorem, choć może napisany zbyt zachowawczo, pozwala myśleć o „Thorgalu” nieco bardziej optymistycznie niż jeszcze przed paroma laty, szczególnie że to swoisty (i kolejny już!) nowy początek. Marka jest zresztą zbyt rozpoznawalna, aby Le Lombard z niej zrezygnowało, przeciwnie. Na początku kończącej się dekady dołożyło spin-offy – te o Louve i Kriss już połączyły się z głównym cyklem. Lecz co będzie dalej? Niby traktujące o wczesnych przygodach Thorgala „Młodzieńcze lata” nadal ukazują się regularnie, ale wydaje się, że cały ten fantastyczny świat potrzebuje porządnego kopniaka na rozruch. „Pustelnik ze Skellingaru” rewolucji nie zwiastuje, ale istnieje szansa, że mający swoje lata wikiński poszukiwacz przygód dźwignie się od ogniska, rozprostuje kości i przypasze miecz.
Plansze z komiksu „Pustelnik ze Skellingaru”
komentarze [17]

Kriss de Valnor we wspólnej kąpieli z Aaricią...
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post


Muszę nadrobić bo skończyłem chyba po tym jak Orbita sp. z o.o. przestała istnieć. Potem tylko z 4-5 zeszytów przeczytałem, a Thorgal bohaterem lat młodości był niedoścignionym.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Kiedyś mój bliski kolega czytał całą serię, i nie mogłem wyjść z podziwu co mu się w tym podoba. Byłem zapartym fanem książek, nie komiksów "na jeden dzień".
Jednak teraz zauważam, że coraz częściej przyciąga mój wzrok. Pewnie będę musiał spróbować tej przygody. :)

Czy to kiedykolwiek się skończy i kiedy jakiś wysoko budżetowy serial :)
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Uwielbiam Thorgala od dzieciństwa. Wtedy zaczytywałem się nim. Mogę powiedzieć, że dorastał (starzał się?) wraz zemną. Zmieniały się wątki w co raz bardziej zawiłe. Najlepiej go czytać jednym tchem by uchwycić całość. Dla mnie najstarsze części są najlepsze, zwłaszcza te związane z Kraina Qa. "Przeskok" artystyczny Rosińskiego zaskoczył mnie i zszokował... ale nie dziwię mu...
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post więcej


Dla mnie Thorgal jest przyjacielem. Kumplem, którego poznałem w wieku siedmiu, może ośmiu lat, i który od tego czasu towarzyszy mi przez całe moje życie. Dlatego też jego kolejne przygody będę kupować i czytać, czytać, czytać... i zwisa mi, kto i jak je pisze, bądź rysuje...
W końcu Thorgal, to Thorgal. I kropka.

Jak dla mnie to znakomita seria komiksów. Co prawda wątek kosmiczny do mnie nie przemówił, ale i tak z przyjemnością wracam do poszczególnych części od czasu do czasu.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Dla mnie Strażniczka już była odjazdem w niewłaściwą stronę. Śledziłem Thorgala od samego początku, zachwycałem się fabułą Van Hamma, podziwiałem kreskę Rosińskiego, ale gdy przeszedł w serii do byle jakiego malarstwa (choć znakomite przebłyski też były) pod kiepskie scenariusze, to odpadłem. Do tej pory uważam Alinoe za majstersztyk. Ot, moje zdanie.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Alinoe czytałem będąc bajtlem ale doskonale pamiętam. Nie o Thorgalu ale paradoksalnie jedna z najlepszych w cyklu.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post

W łucznikach bezcenne było zobaczyć piersi Kriss...
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
W łucznikach nie ma, to w Kriss de Valnor były akty, w razie wątpliwości mogę sprawdzić :), bo mam te komiksy.
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post
Faktycznie jest, niewiele widać, ale jednak to znak, że trzeba będzie wrócić do tej serii, dawno się czytało :)
Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam Zobacz ten post

